- To są lata zebrane, cały worek cierpienia. Nie usiadłam do wigilii, nie spędzałam świąt, tylko siedziałam, jakbym była pokutnicą. Oddalałam się od ludzi, mówiłam: "Żebym nie zgłupiała, żebym dała sobie radę". Nie życzę tego żadnej matce, nikomu – nawet ludziom, którzy umieją krzywdzić. Nie oddałabym im tym samym. Asia nie była szczęśliwa. I chyba ja nie byłam też, przez te wszystkie lata...
>>> CAŁOŚĆ REPORTAŻU "DZIEŃ MATKI" TYLKO W TVN GO<<<
Matka Joanny Gibner Danuta Januszewska szukała córki przez 24 lata. 26 maja 2020 roku, w Dzień Matki, nurkowie odnaleźli szczątki młodej kobiety na dnie Jeziora Dywickiego – włożone do worka na pościel, dociążone metalowymi przedmiotami i cegłami. Dokładnie miesiąc później odbył się pogrzeb Joanny – uznanej za zaginioną w 1996 roku.
Nie denerwujcie się o nic, będzie okey
"Olsztyn, 12 września 1988 r.
Kochana Mamo!
Na wstępie chcę Cię serdecznie pozdrowić. Z Warszawy wróciłam zdrowa i cała. Bardzo dużo zwiedziłyśmy z Hanką, bo po całej Warszawie oprowadzała nas ta dziewczyna - córka tej pani, z którą jechałaś w jednym przedziale. Była tak dobra, że zaprowadziła nas prawie wszędzie. Nie mogłam się wprost nadziwić, jaka ładna jest ta Warszawa. Sklepy takie duże, że nasz Dukat to się przy nich chowa. W każdym sklepie ruchome schody, po których najeździłam się do woli. Byłyśmy w Łazienkach pod pomnikiem Chopina, na Grobie Nieznanego Żołnierza, jechałam windą na 30. piętro w Pałacu Kultury, a najbardziej to chyba podobał mi się Hotel Viktoria. Byłyśmy tam w środku i siedziałyśmy w skórkowych fotelach. Bardzo mi się podobało to miasto (…).
W Olsztynie byłyśmy równo - co do sekundy - o 20:00. Hanka, tak jak mówiłam, spała u mnie. Na drugi dzień wstałam o 10:30, Hanka poszła do domu, ja trochę posprzątałam, starłam kurze, odkurzyłam (jeszcze trochę odkurzacz ciągnie), zmyłam maszynkę, bo wcześniej robiłyśmy z Hanką jajecznicę na śniadanie. Potem poszłam do Baśki, zaniosłam kiełbasy z zamrażalnika i ogony z lodówki. Zjadłam przed obiadem parówkę na gorąco, a potem dopiero obiad (ziemniaki, mięso i ogórek kiszony) i poszłam do domu uzupełnić lekcje i uczyć się (…).
Napisz mi, jak dojechałaś, czy męczącą miałaś podróż? Czy byłaś potem zmęczona? Jak poszło spotkanie z Jackiem, czy się znaleźliście szybko? Jak pierwsze wrażenia po zobaczeniu Pyniusia i jak tam wrażenie - to znaczy czy byłaś już w sklepach? Napisz, czy Ci się podobają, jaka pogoda u Was, bo u nas na razie w poniedziałek trochę padało. Ale miejmy nadzieję, że się rozpogodzi. W domu - jak już pisałam - wszystko w porządku, nie denerwuj się niczym. Odżywiaj się jak najlepiej i ubieraj się odpowiednio! Jak tam Jacek? Czy się zmienił? Oczywiście wielgachna buzia dla Niego ode mnie. No więc Pyniusie! Bądźcie szczęśliwi i nie denerwujcie się o nic! Będzie okey! Odpiszcie mi tylko na ten list - będę czekać! Nie wiem, ile ten list będzie szedł, a może wcześniej będziemy rozmawiać przez telefon? Ale to nic - i tak odpiszcie.
Jeszcze raz całuję, pozdrawiam i (trochę) tęsknię.
Asia"
Ten list to, oprócz zdjęć, jedna z nielicznych pamiątek, które zostały pani Danucie po córce. 15-letnia wówczas Joanna Gibner pisała stęskniona do matki, która na dwa miesiące wyjechała za granicę, do męża.
- Jak on ją zabił i utopił, to mnie się ona przyśniła jak żywa. Mówiła: "Mamo, nie szukaj mnie - mnie już nie ma...".
Miała być dziennikarką i mieć własną rodzinę
Joanna Gibner, gdyby żyła, miałaby teraz 47 lat. Tyle, co jej matka, kiedy dziewczyna zaginęła. Asia była jedynym dzieckiem pani Danuty. Urodziła się w poniedziałek 25 czerwca 1973 roku – pulchny bobas z różową delikatną skórą. Od razu zajęła całe matczyne serce. Wychowywała się bez ojca, który zmarł, gdy dziewczynka miała zaledwie sześć lat. Matka stała się dla Asi całym światem, z wzajemnością. Ale Danuta Januszewska nie chciała być samotna, miała dopiero 29 lat i całe życie przed sobą. Gdy poznała Jacka, poczuła, że da jej oparcie, stworzą rodzinę. Tylko że Jacek pił i kłócił się z żoną, często o Asię. Uważał, że żona ją rozpieszcza, a on nie otrzymuje należytego szacunku. Wtedy dziewczyna się buntowała, dochodziło do awantur. Pani Danuta czuła się rozdarta pomiędzy mężem a córką, ale zawsze stawała po stronie dziecka.
Asia skończyła liceum, jednak maturę odłożyła na później – wolała pracować, odciążyć matkę finansowo i być niezależna. Dorabiała w domu handlowym w dziale kosmetycznym, później jeszcze w kilku innych miejscach. Chciała być dziennikarką, miała dryg do pisania. Marzyła też o wyprowadzce od matki i własnej rodzinie. Ale od początku nie miała szczęścia w miłości. Zwierzała się przyjaciółce, że trafia na samych "łobuzów". Była bardzo wrażliwa, często się załamywała. - To była zamknięta skorupka. Trzeba ją było prowadzić przez życie. Była lękliwa, bała się życia – mówi jej matka.
- Nigdy nie siedziała w domu, nigdy ode mnie nie chciała pieniędzy. My byliśmy skromną rodziną i nie chcieliśmy niczego. Jeszcze tego chłopaka utrzymywała – Danuta Januszewska opowiada o związku córki z Adrianem. Chłopak był od Asi dwa lata starszy, pracował jako ochroniarz na dyskotekach. Joanna chciała go poślubić, ale on miał inne plany. Dlatego między młodymi wybuchały kłótnie, aż ostatecznie doszło do rozstania. - Była bardzo drobna, niewysoka. Nie piła alkoholu, nie paliła papierosów. Może nawet nie zdążyła popróbować różnych rzeczy – zastanawia się matka Joanny. - Nie lubiła jeść. Kilka dni przed śmiercią była wychudzona i taka cieniutka... Jak trzynastoletnia dziewczynka.
Hanna, przyjaciółka Joanny, mówiła o niej podczas rozprawy sądowej w listopadzie 2004 roku: - Była to bardzo mądra dziewczyna, bardzo dobrze się uczyła, była zdolna, miała potrzebę posiadania kogoś bliskiego. Poznała oskarżonego, bardzo krótko go znała. To był czas, kiedy koleżanki wychodziły za mąż, chciała mieć swoją rodzinę.
Komu pani w ręce oddała swoją córkę?
1996 – ten rok na zawsze pozostanie w pamięci pani Danuty, niczym powracający koszmar. Był ciepły wieczór, Asia wybrała się z koleżanką na dyskotekę. W barze E. – jak zwykle – dużo ludzi, wielu znajomych. Asi przedstawiono Marka – młodszego o dwa lata chłopaka o drobnej posturze, mieszkającego niedaleko Olsztyna. Choć nie skończył nawet szkoły zawodowej, imponował jej. Wydawał się samodzielny, miał własny samochód i w przeciwieństwie do byłego chłopaka Joanny nie uciekał przed ślubem, założeniem rodziny. Asia wiązała z nim nadzieje na własny dom i lepsze życie.
Para zaręczyła się zaledwie trzy tygodnie po poznaniu. Wszyscy byli zaskoczeni, niektórzy wprost odradzali Asi ślub. Ale dziewczyna nie chciała słuchać – przeprowadziła się do D., gdzie mieszkali także rodzice Marka i brat Arek. Pani Danuta wspomina zięcia: - On był mało znany, my go nie znaliśmy tak blisko. Dopiero później ludzie zaczęli mówić: "Komu pani w ręce oddała swoją córkę?".
Przyszła teściowa nazywała Joannę "córeczką", dziewczyna poczuła namiastkę wymarzonej rodziny. I choć między Asią, Markiem a jego matką dochodziło już do pierwszych sprzeczek, a dziewczyna uciekła z powrotem do mieszkania pani Danuty, od Marka nie odeszła. - Ona chciała pokazać tamtemu Adrianowi, że zaraz wyjdzie za mąż, coś mu udowodnić – wyjaśnia Danuta Januszewska, która od początku była przeciwna małżeństwu Asi z Markiem.
Na tydzień przed ślubem narzeczeni zamieszkali w wynajętym przez panią Danutę mieszkaniu w Olsztynie. Do niewielkiego lokalu na drugim piętrze kamienicy prowadziły wielkie drewniane, popękane schody. Drzwi zamykały się na jeden zamek, niezbyt solidny. Za drzwiami – pokój i kuchnia częściowo oddzielona ścianą. W mieszkaniu czuć było pleśnią, a z sufitu miejscami sypał się tynk. Ale parze to nie przeszkadzało – najważniejsze, że mieli przestrzeń tylko dla siebie. Pani Danuta opłaciła czynsz na rok z góry. Asia zabrała z rodzinnego mieszkania wersalkę, pralkę franię, telewizor i czarną miniwieżę. Matka Joanny zeznała przed Sądem Okręgowym w Olsztynie w 2004 roku: - Zauważyłam, że coś jest nie tak, że moja córka była przygaszona i była coraz bardziej chuda i znerwicowana. Zapytałam: "Asiu, czy ty masz zamiar iść do tego ślubu?". Powiedziała: "Tak".
Ślub odbył się 24 sierpnia 1996 roku, po trzech miesiącach trwania związku. Wesele wyprawiono w domu rodziców Marka. Zaproszono kilkudziesięciu gości: ze strony pana młodego ponad 30 osób, ze strony Joanny – zaledwie siedem. Pani Danuta chorowała, w tym czasie przebywała w szpitalu, ale na ślub córki wzięła krótką przepustkę. Na weselu, ze względu na stan zdrowia, została tylko dwie godziny, później wróciła do domu. W tym czasie na imprezie doszło do awantury. Danuta Januszewska wspomina: - Zaczęli Asię bić, katować i spychać ze schodów w tej sukience ślubnej. On rzucił w Asię obrączką. Matka była pijana, zamroczona, wszyscy pijani. Asia dzwoni, mówi: "Mamo, przyjeżdżajcie po mnie, bo oni mnie biją".
Nie mogę dłużej żyć z kimś, kto mi to zrobił
W noc wesela ojczym Joanny Jacek zabrał małżonków z domu W. i przywiózł do mieszkania pani Danuty. Asia była roztrzęsiona. Danuta prosiła młodych, by ochłonęli, uspokoili się i razem wrócili do domu. Tak też się stało. Młodzi pojechali do wynajętego mieszkania w Olsztynie. Spokój nie trwał jednak długo. - Na drugi dzień, w niedzielę, córka pojawiła się w domu, rozgoryczona, zapłakana i posiniaczona. Miała posiniaczoną szyję, nadgarstki. Zaczęła krzyczeć, lamentować: "Ja muszę unieważnić ten związek, ja nie mogę dłużej żyć z kimś, kto mi to zrobił. Złapał mnie za szyję, wisiałam w powietrzu i tak się broniłam" – przytaczała słowa córki przed sądem pani Danuta. - Nie wiedziałam, co mam powiedzieć, nie umiałam wytłumaczyć. Prosiłam córkę, żeby się uspokoiła, bo była rozdrażniona. Myślałam, że jakoś się to później uspokoi.
Kolejnego dnia Januszewska musiała wracać do szpitala, dokończyć leczenie. 11 września 1996 roku w szpitalu odwiedziła ją Asia, razem z Markiem. - Miałam wrażenie, jakby nie byli razem, w zgodzie, nie odzywali się do siebie. Marek powiedział, że wyprowadzi się do hotelu. Zapytałam, dlaczego był taki wobec mojej córki. Powiedział, że się nie mogą zgodzić. Córka powiedziała, że od paru dni nie trzeźwiał, było zbiorowisko. Był codziennie brat Arkadiusz i Rafał, kolega. Zrobili sobie melinę z tego mieszkania - odtwarza bieg wydarzeń pani Danuta. Przez dwa następne dni - 12 i 13 września - Asia sama odwiedzała matkę w szpitalu. Zapowiedziała, że przyjdzie kolejnego dnia – nie przyszła.
17 września w szpitalu pojawił się Marek, cały się trząsł, pot spływał mu z czoła. Poinformował teściową, że "Asi nie ma, coś się z nią stało". Sugerował, że nie wróciła z dyskoteki. - Powiedziałam: "Nie martw się, jutro wrócę i będziemy szukać Joanny" – przypomniała sobie Danuta Januszewska przed sądem. 18 września kobieta wypisała się ze szpitala na własne życzenie i zaczęła szukać córki.
Dowiedziała się, że Asia nie odebrała tego dnia zasiłku dla bezrobotnych (pracowała bez umowy). - Całą noc po kostnicach dzwoniliśmy, wszystkie szpitale sprawdziliśmy. Nikt nic nie wiedział. To był szok - tłumaczy pani Danuta. Kobieta poszła do mieszkania, które wynajęła dla córki i jej męża, żeby zabrać rzeczy osobiste Joanny. Zastała tam Marka. - On tak na mnie patrzył, jakby miał na mnie skoczyć. Ja się go bałam. Widziałam w mieszkaniu tę wersalkę – w niej mogła być wtedy Asia.
Niech się pani położy, my poszukamy
Asia się nie znalazła, nie nawiązała kontaktu z rodziną. Danuta Januszewska wiedziała, że córka nie pozostawiłaby jej bez żadnej informacji. Za namową teściowej Marek dołączył do niej na komisariacie policji i razem zgłosili zaginięcie Joanny Gibner. Wszczęto poszukiwania. Marek W. wypytywał o żonę jej koleżanki. Trwało to kilka dni, później poszukiwań zaniechał. Danuta Januszewska wręcz przeciwnie, choć jej możliwości były ograniczone. - Gdyby tylko policja chciała ich ze dwa dni pośledzić... Ale policja mówiła tylko: "Pani wyszła ze szpitala, niech pani idzie do domu, niech pani się położy, my Asi poszukamy".
W październiku zdesperowana matka Joanny postanowiła skorzystać z pomocy znanego jasnowidza. Taksówką przejechała 250 kilometrów: - Za własne pieniądze, nie patrząc, czy będę miała na chleb, pojechałam do Człuchowa, do jasnowidza – rzekomo najlepszego. Zawiozłam sweter Asi i stałam tam pod domem pięć godzin, czekając na wizję. Twierdził, że Asia sama odeszła ze starszym mężczyzną. Ja w to nie uwierzyłam – opisuje pani Danuta. Później wynajęła nurków, którzy przeszukiwali dno Jeziora Dywickiego – bezskutecznie. - Wydałam dużo pieniędzy, ale nie patrzyłam na nic, szukałam jak opętana.
Danuta Januszewska traciła już siły, ale nie utraciła wiary: - Ciągle byłam na policji. Jak oni mnie widzieli, to się chowali – tylko jednego policjanta zostawiali. Myśleli, że ja sobie wymyślam. Przychodziłam do domu, robiłam notatki, a z tych notatek nocami składałam materiały. Kiedy już obeszłam wszystkie drogi urzędowe w Olsztynie, a wszędzie drzwi były zamknięte, w 1997 roku napisałam do prokuratury. Pismo miało trzy strony. Napisałam, że Marek zabił moją córkę, opisałam dokładnie ich poranek poślubny. Już to wskazywało, że to zbrodniarz. Dużo pisałam o tym, że Asia by mnie nie zostawiła, że miała mnie ze szpitala zabrać. Prokuratura odpisała jednym zdaniem: "Policja poszukuje Joanny Gibner". Znów byłam w dołku – drugim, trzecim, czwartym... I znów bezradność.
Debiut Marka
Marek nie chciał brać udziału w telewizyjnym programie, ale namówiła go matka. Stwierdziła, że ten występ zamknie usta sąsiadom, którzy zaczęli już plotkować, że Marek zrobił Asi krzywdę. Mężczyzna uległ – apelował do widzów, by pomogli w poszukiwaniach żony. Mówił, patrząc wprost w kamerę, usta mu drżały. Premierę programu oglądała cała rodzina, podłączono magnetowid, włączono nagrywanie. Kasetę VHS podpisano odręcznie: "DEBIUT MARKA".
Program w telewizji to ostatni widomy dowód na to, że Marek W. szukał Joanny Gibner. Później na nowo ułożył sobie życie, a o Asi zapomniał. Jeszcze wiosną 1997 roku, na dyskotece, poznał Laurę. Dziewczyna skończyła gastronomik i zamieszkała z Markiem u jego rodziców. Niedługo potem urodził im się syn, a dwa lata później – córka. Marek mało pracował, sporo pił. Nie mieli pieniędzy, nie opłacali rachunków – o to najczęściej toczyły się kłótnie. Plotkowano, że Laura, namówiona przez konkubenta, dorabia w agencji towarzyskiej pod Olsztynem.
Pieniądze i nieopłacone rachunki były także przyczyną awantur z rodzicami Marka. Dochodziło nawet do bójek. Matka W. prowadziła z Arkiem kioski w Olsztynie, miała z nim dobre relacje, z Markiem – przeciwnie. Wiosną 2003 roku mężczyzna zwyzywał matkę i pobił ojca. Uderzał go pięściami, a kiedy ten upadł, kopał po całym ciele. Interweniowała – nie po raz pierwszy – policja.
Latem 2003 roku konflikt jeszcze bardziej przybrał na sile. W lipcu Marek dostał list od brata: "Na wszelki wypadek, małe k***y opisałem zdarzenia tamtych dni, i świadków dot. szczegółów. Co do prądu dysponujemy rachunkami za każdą zużytą Kwh. W przeciwieństwie do was wy mali złodzieje. Wy nigdy nie zapłaciliście swoich rachunków. (...) Co do pierwszej k***y Asi. Jej morderca wyznał mi w chwili słabości gdzie ją pochował, do spółki z kim ją zabił i gdzie zamierza pochować drugą. Nigdy nie wiedziałem czy to prawda. Ale myślę, że warto by to sprawdzić".** Na pogróżki odpisała Laura: "Ile lat kradniecie złodzieje prąd? Ja mam świadków którzy wiedzą ile i jak kradniesz prąd (…). Zabiliście biedną Asię bo była ładna skromna i nie dała Arusiowi d**y".**
- Oni się bili o moją Asię – kto winny. Tam szyby leciały, pili nocami i między sobą się tłukli. A we mnie to uderzało. Zaczęli sobie podkładać jakieś mapki, kartki, że jeżeli się nie wyprowadzicie, to zmarła się znajdzie - opisuje Danuta Januszewska.
Gdzie leży Joanna Gibner?
"Jestem konkubiną Marka W. (…), żyję z nim w konkubinacie od 6 lat (…). W połowie sierpnia 2003 roku przebywałam w mieszkaniu w D. wraz z konkubentem. Byliśmy wówczas tylko sami w domu.
Zobaczyliśmy włożony w drzwi list, który to napisał jego brat rodzony Arkadiusz W. Treść tego listu była pytaniem: Gdzie leży Joanna Gibner? i narysowana mapka terenu, z którego to nic nie wynikało. Z całą pewnością był to list od Arkadiusza – jego brata (...). Później spożywaliśmy alkohol w postaci piwa i po upływie ok. 4-5 godzin od odnalezienia tego listu, ja podjęłam rozmowę z konkubentem pytając go, gdzie faktycznie jest jego żona i co się z nią dzieje (…). W końcu Marek poinformował mnie, że udusił swoją żonę".
To fragment zawiadomienia o popełnieniu przestępstwa złożonego przez Laurę we wrześniu 2003 roku.
Rozmowa z partnerem, którą 25-latka opisała policjantom, była spokojna. Kolejna, gdy temat Joanny Gibner powrócił, już nie. Marek W. groził partnerce, że zrobi z nią to samo, co z żoną. Wtedy Laura się przestraszyła, poszła na policję, złożyła zeznania. To był przełom, śledczy znów zaczęli działać.
17 września 2003 roku Marek W. został zatrzymany w jednym z pomieszczeń w domu rodziców. Słysząc, że nadchodzą policjanci, schował się w tapczanie, później stawiał opór, był agresywny. Zabrano go na przesłuchanie. Tego samego dnia zatrzymano Arkadiusza, brata Marka, w kiosku, w którym pracował. Obaj usłyszeli zarzuty, prokuratura wszczęła śledztwo – po siedmiu latach od zaginięcia Joanny Gibner.
Jakoś tak wyszło, że zacząłem ją dusić
Marek W. usłyszał zarzut zabójstwa. W pokoju przesłuchań był spokojny. Złożył obszerne wyjaśnienia, bez emocji odpowiadał na pytania funkcjonariuszy, opisując wrześniowy dzień 1996 roku, kiedy zabił swoją żonę.
Od rana padało, niebo było zachmurzone. Choć była dopiero piętnasta, w mieszkaniu panował mrok. Asia wróciła po nocy spędzonej poza domem. Czekał na nią Marek – tego dnia stracił pracę, był zmęczony, głodny i rozgniewany. - Kiedy zapytałem ją, gdzie spędziła noc, po raz kolejny doszło między nami do kłótni, w trakcie której mówiła mi, że nocowała u swojego byłego chłopaka – zeznawał.
- Ona powiedziała, że mąż się do niczego nie nadaje. Trzy tygodnie po ślubie Marek W. słyszy, że jest do niczego, jest żadnym kochankiem, żadnym mężem i lepiej jej w towarzystwie byłych chłopaków, a to małżeństwo to największa porażka jej życia – relacjonuje zeznania sędzia Olgierd Dąbrowski-Żegalski, który prowadził rozprawy przed Sądem Okręgowym w Olsztynie. - Mówił o tym, w jaki sposób doszło do kłótni, jakie słowa padały.
Para zaczęła się szarpać, przeszli z kuchni do pokoju – mieszkanie było małe, wystarczyły dwa kroki. Upadli na łóżko, wszystko działo się bardzo szybko. - Będąc w pokoju, jakoś tak wyszło, że ja zacząłem Joannę dusić za szyję (…) – zeznał oskarżony 17 września 2003 roku.
Kiedy Marek W. zorientował się, że Joanna nie żyje, włożył jej ciało do worka na pościel i ukrył w beżowej wersalce - tej, którą Asia zabrała z rodzinnego domu. W mieszkaniu był bałagan, wszędzie leżały porozrzucane rzeczy. Marek zaczął sprzątać. Przez kolejne dwie godziny zmywał podłogę, włączył pranie. Chwilę chodził po mieszkaniu. Wreszcie postanowił pojechać do brata Arkadiusza po radę. Wsiadł w autobus numer 12. Był już wieczór. Kilkanaście minut później rozmawiał z bratem. - Zaczęliśmy zastanawiać się z Arkiem, gdzie ukryć zwłoki Joanny, tak aby nikt ich nie znalazł. Doszliśmy do wniosku, że dobrze byłoby je zatopić w jeziorze (…).
Ciało 23-latki jeszcze dwa dni leżało w wersalce. W tym czasie Marek przebywał w mieszkaniu i planował jak najszybsze pozbycie się zwłok. W końcu przewiózł ciało żony na podwórko rodziców i ukrył je w kanale garażowym, gdzie leżało przez kolejne kilka dni. - Po tych dniach telefonicznie dowiedziałem się od brata, że ma już ponton i mogę przyjechać (...). Worek dociążyliśmy złomem, starym rozrusznikiem od samochodu, tulejami (...). Dorzuciliśmy parę cegieł. Worek obwiązaliśmy sznurkiem i wrzuciliśmy do bagażnika mercedesa, i pojechaliśmy nad Jezioro Dywickie – opowiadał Marek przed prokuratorem 18 września 2003 roku.
Bracia pojechali na jedną z plaż, było już ciemno – około dwudziestej. Marek napompował ponton, rozebrał się i wszedł do środka. Worek z ciałem żony położył sobie na kolanach, wypłynął na jezioro. Do pontonu przyczepiona była lina, której drugi koniec na brzegu trzymał Arek. Marek wyrzucił ciało żony 50-70 metrów od plaży. Później, ciągnięty przez brata, wrócił na brzeg, wytarł się, ubrał i razem poszli na piwo do baru E. – tam, gdzie poznał Asię.
Proces jak puzzle
Dno Jeziora Dywickiego kilkanaście razy przeszukiwała grupa wyspecjalizowanych płetwonurków - najpierw z powiatowej straży pożarnej i komendy miejskiej policji w Olsztynie, później także z Marynarki Wojennej. Użyto specjalistycznego sprzętu do nurkowania i wyszukiwania metali, magnetyzera protonowego, magnetometru, pojazdu podwodnego Super Achille, a także echosondy, ale ciała nie odnaleziono. - Szukaliśmy najlepszych specjalistów w kraju do przeszukania jeziora. Przeszukali, ale stwierdzili, że nie są w stanie wydobyć wszystkich przedmiotów. Warunki są bardzo trudne – zamulenie, widoczność to 30 centymetrów. To koszmarne pieniądze. I tak wydaliśmy na te opinie znaczne środki i stwierdziliśmy, że tego nie da się dalej robić. Biegli mówili, że zwłoki mogły ulec rozłożeniu albo zwierzęta mogły się nimi zająć. Mogliśmy niczego nie znaleźć – tłumaczy sędzia Olgierd Dąbrowski-Żegalski.
Arkadiusz W. od początku nie przyznawał się do pomocy w ukryciu ciała Joanny Gibner. Marek W. pod koniec 2003 roku także zaczął zmieniać zdanie – twierdził, że początkowe zeznania wymusili na nim policjanci, którzy znęcali się nad nim zaraz po zatrzymaniu. Tłumaczył, że powtarzał tylko to, co wmówili mu matka i brat, oraz że ma bujną wyobraźnię – historię o zabójstwie wymyślił, inspirując się filmami o tematyce kryminalnej. Później znów zmienił wersję – wyjaśniał przed sądem, że to jego kolega Rafał, z którym kiedyś był w homoseksualnym związku, zabił Asię, ponieważ był o niego zazdrosny.
- Mieliśmy wyjaśnienia oskarżonego i one były dowodem, mimo że je zmieniał. Te początkowe zawierały mnóstwo szczegółów. To było jak puzzle. Konkubina i matka odmówiły składania zeznań. Oskarżony na samym początku powiedział prawdę. Kiedy zorientował się, że nie ma namacalnych dowodów, wykorzystał to. Śledczy trochę po omacku błądzili – wyjaśnia Olgierd Dąbrowski-Żegalski i dodaje: - To proces, który był szumem dowodów. Mieliśmy mnóstwo dowodów, które zaciemniały obraz, tworzyły dodatkowe wątki i strasznie dużo energii kosztowało nas rozdzielenie tego.
Beznadziejnie jak w więzieniu
"Witaj Kochanie! Piszę kotku do ciebie choć nie wiem czy to ma sens. Ponieważ nie wiem co się z tobą i dziećmi dzieje, jak dajecie sobie radę i gdzie mieszkacie. Wiem, że list ode mnie otrzymałaś, bo dostałem paczkę od ciebie za co bardzo dziękuję. Choć wolałbym otrzymać list, bardziej mi na nim zależało. Tutaj jest beznadziejnie jak w więzieniu. Dni lecą powoli nic ciekawego się nie dzieje (…)"** - pisał Marek W. z aresztu do konkubiny w listopadzie 2003 roku.
W tym samym czasie biegli wydali o nim opinię sądowo-psychiatryczną: "Świadomość jasna. Orientacja zachowana we wszystkich kierunkach. Kontakt słowny oraz kontakt afektywny dość dobry. Tok myślenia zwarty. Urojeń, halucynacji nie ujawnia. Afekt modulacja dość żywa, dostosowana. Pamięć, uwaga bez zaburzeń. Osobowość zwarta, cechy psychopatyczne. Intelekt w normie".
- Z opinii wynikało, że jest to osoba poczytalna, inteligentna. Iloraz inteligencji wykazywał więcej niż testy. Marek W. pokazywał, że jest osobą skromną, która trafiła na przemiał wymiaru sprawiedliwości, policjanci się nad nim znęcali. Natomiast zmieniał się, gdy pojawiały się odpowiednie dowody – wtedy ożywał na sali sądowej, zaczynał szukać sposobu obrony. Później spotykaliśmy się z wielostronicowymi pismami od niego – chciał pokazać, że jest ofiarą, a nie sprawcą – wspomina sędzia prowadzący rozprawy przed Sądem Okręgowym w Olsztynie.
"Cześć Marek! Ja i dzieci czujemy się dobrze, jedyne czego potrzebujemy to twojej obecności i pieniędzy (...). W D. trochę ta sprawa ucichła, Rafał i Arek wyszli więc i ciebie też trzymać nie będą. Nie wiem jak ci dołożą za Ojca, ale za Morderstwo bez ciała [nieczytelne] odpowiesz. Więc myślę że święta spędzisz z dziećmi. Dzieci lubią się bawić w mamę i tatę, a ich misie to dzieci (...)”** – odpowiedziała Markowi Laura w grudniu 2003 roku.
Wyrok bez ciała
16 marca 2005 roku zapadł wyrok pierwszej instancji w Sądzie Okręgowym w Olsztynie. Sędzia Remigiusz Chmielewski uznał braci W. za winnych zarzucanych im czynów. Jednak ci złożyli apelację i w postępowaniu odwoławczym sprawę przekazano do ponownego rozpoznania. Proces ruszył na nowo, znów przed Sądem Okręgowym w Olsztynie, ale tym razem składowi sędziowskiemu przewodniczył Olgierd Dąbrowski-Żegalski: - To była jedna z najtrudniejszych spraw, jakie do tej pory prowadziłem. Byłem świeżo w Sądzie Okręgowym w Olsztynie i trafiła mi się jedna z najciekawszych spraw w mojej dotychczasowej karierze. Wydaliśmy ten wyrok i byliśmy przekonani, że to była słuszna decyzja, mimo że nie było wtedy ciała Joanny Gibner.
9 listopada 2006 roku, 10 lat po zabójstwie Joanny, jej mąż Marek W. został skazany na 15 lat więzienia, a Arkadiusz W., za pomoc w ukryciu zwłok – na dwa lata. Mimo że bracia odwoływali się do kolejnych instancji, orzeczenie pozostało prawomocne. Ciała dziewczyny nadal nie odnaleziono – mężczyźni zostali skazani na podstawie początkowych zeznań Marka i poszlak. Był to jeden z pierwszych takich procesów w Polsce.
Marka w więzieniu regularnie odwiedzała matka i dwójka jego dzieci ze związku z Laurą. Skazany wielokrotnie wysyłał różnego rodzaju pisma, zażalenia i prośby do sądu – większość z nich uznana została za bezzasadne. Więzienie opuścił w 2018 roku, po odbyciu całej kary. Krótko po wyjściu na wolność Marek W. wyjechał za granicę i tam – w niewyjaśnionych okolicznościach – zmarł.
Dzień Matki
Przez 24 lata Asi cały czas szukała matka. Żyła skromnie, za ostatnie pieniądze opłacała nurków, specjalistów, jasnowidzów. Rozstała się z mężem, odsunęła się od bliskich. Nie potrafiła odpuścić, zapomnieć. - To są lata zebrane, cały worek cierpienia. Nie usiadłam do wigilii, nie spędzałam świąt, tylko siedziałam, jakbym była pokutnicą. Oddalałam się od ludzi, mówiłam: "Żebym nie zgłupiała, żebym dała sobie radę". Nie życzę tego żadnej matce, nikomu – nawet ludziom, którzy umieją krzywdzić. Nie oddałabym im tym samym. Asia nie była szczęśliwa. I chyba ja nie byłam też, przez te wszystkie lata... – mówi, ocierając łzy.
26 maja 2020 roku nurkowie znów przeszukiwali Jezioro Dywickie. Tym razem na zlecenie Fundacji Na Tropie, która od lat poszukuje zaginionych osób. Na miejscu – jak zwykle – była też Danuta Januszewska. Janusz Szostak, prezes fundacji, poprosił o pomoc Marcela Korkusia, dwukrotnego rekordzistę świata w nurkowaniu wysokogórskim, człowieka, który odkrył najwyżej położone jezioro na Ziemi. Marcel ma wiedzę i doświadczenie. Mając zaledwie 13 lat, zrobił pierwszy kurs płetwonurka, a już rok później uczestniczył w akcjach wydobywczych topielców. W maju 2020 roku odnalazł w rzece Kwisie w Nowogrodźcu 3,5-letniego Kacperka, poszukiwanego od 13 dni przez sztab specjalistów. - Nigdy na tym nic nie zarabiałem, zawsze to robiłem społecznie, działając jako ratownik, jako społecznik, wolontariusz, we współpracy z policją i strażą pożarną – mówi.
Sprawa Joanny Gibner zakończyła się przed sądem, ale nie zakończyła się dla jej matki i garstki ludzi, którym nie dawało spokoju pytanie, co tak naprawdę stało się z Asią. Co jakiś czas nad jeziorem pojawiała się grupa nurków ochotników na własną rękę przeczesujących jezioro. Nikt nigdy nic nie znalazł – przez 24 lata. Aż do 2020 roku.
26 maja Korkuś wyznaczył rejon poszukiwań po zapoznaniu się z aktami sprawy Marka W. Zadanie było trudne: jezioro ma powierzchnię ponad 18 hektarów, głębokość maksymalną około siedmiu metrów, a widoczność pod wodą – ze względu na duże zamulenie – jest bardzo słaba: od 30 do 50 centymetrów, a czasem nie widać zupełnie nic. Marcel postanowił, że będzie drałował muł przy pomocy belek neodymowych. Wszedł do wody i zniknął z pola widzenia pani Danuty i przedstawicieli Fundacji Na Tropie. Wrócił po kilku godzinach z informacją, która przyprawiła wszystkich o dreszcze. - Po około pięciu godzinach poszukiwań jeden z magnesów złapał coś na dnie. Zanurkowałem celem identyfikacji, co to za obiekt, i potwierdziło się wtedy, że na dnie znajduje się sporych rozmiarów torba obciążona metalowymi elementami. Przez dziurę w tej torbie udało mi się dostrzec cegłę – relacjonuje.
Okazało się, że tego dnia, w Dzień Matki, Marcel Korkuś odnalazł ciało Joanny Gibner. Nurek wyciągnął torbę na brzeg jeziora. Tam czekała pani Danuta. - Dostałam szoku. Wyłam, całe ciało drżało, każda komórka ciała nie pozwalała mi wstać na nogi. Nie mogłam wydostać się z samochodu, bo cała się trzęsłam. Powietrza mi zabrakło, musiałam tlen dostać – opowiada Danuta Januszewska. - Okulary, te, które miała na ślubie, miała przy sobie. Wrzucił te okulary. Ubranie, torebka, którą z Francji przywiozła, gdy była na wymianie szkolnej. Opisałam, jak ta torebka wygląda, a policjantka potwierdziła, że ma czarną rączkę i urwany pasek. To skóra, a skóra się przecież w wodzie nie rozpuściła. Były tam dezodorant Bac, notes, długopis, szczotka do włosów – wylicza.
- Chciała w Dzień Matki otrzymać ten najpiękniejszy dla niej prezent. To tragiczne wyznanie: żeby odnaleźć zwłoki córki – o tym matka marzy – mówił obecny na miejscu poszukiwań Janusz Szostak z Fundacji Na Tropie.
- Miejsce było dokładnie to, które zostało wskazane przez zabójcę. Jednoznacznie można stwierdzić, że torba przebywała tam przez te wszystkie 24 lata. Nieprawdziwe okazały się informacje, że torba może znajdować się w mule, była bowiem na twardym kamienistym dnie. Uważam, że prowadzone wcześniej poszukiwania były niedokładne i niestaranne. Zastosowanie podstawowych metod poszukiwań przy użyciu zwykłego obciążnika i zatopieniu w wodzie, zastosowaniu linki oraz schematu poszukiwań przy pomocy okręgów czy wahadła już w tamtym czasie przyniosłyby pożądany efekt – znalezienie torby - przekonuje Marcel Korkuś.
Na ustach uśmiech, a w sercu ból
- Portret dla niej chcę zrobić z takiego zdjęcia – pokazuje fotografię pani Danuta. - Nie ze ślubu, smutny, tylko taka niby uśmiechnięta, że nic się nie stało, na ustach uśmiech, a w sercu ból – mówi drżącym głosem. - Chciałam kupić Asi sukienkę, żeby nie była taka mokra, w tych spodniach, żeby miała biały wianuszek, taki z kwiatkami. Buciki żeby miała, pantofelki, białą trumnę i portret – ucina, nie mogąc powstrzymać płaczu.
Pogrzeb Joanny Gibner odbył się 26 czerwca 2020 roku. Ciało dziewczyny złożono w rodzinnym grobie – tam, gdzie w 1979 roku pochowano jej ojca. Pani Danuta na cmentarz zaniosła kilkadziesiąt bukietów plastikowych kwiatów, które gromadziła w dawnym pokoju córki przez 24 lata.
* Niektóre imiona w tekście zostały zmienione.
** Pisownia oryginalna.*** Przebieg wydarzeń odtworzono m.in. na podstawie akt sądowych.