Z trybun usuwani są ludzie oglądający mecze, koszykarzom zakazuje się mówić, na szali staje przyszłość wielomiliardowych umów. Kilka kliknięć i kilka słów opublikowanych w mediach społecznościowych przez niespecjalnie znanego faceta w garniturze doprowadziło do kryzysu, w którym mierzą się potężne Chiny i równie potężna sportowo-biznesowa machina, jaką jest NBA. W grę wchodzą wielkie emocje i wielka polityka. To starcie tytanów.
Popularność ligi NBA, której sprawa dotyczy, w Polsce zaczęła się szybko i tak samo skończyła się w latach dziewięćdziesiątych XX wieku. Dziś jednak, już bez naszego udziału, koszykówka w amerykańskim wydaniu jest najpopularniejszym sportem zza oceanu, obserwowanym, komentowanym i przekładającym się na miliardowe interesy na całym świecie. To marka o monstrualnych rozmiarach, druga największa platforma dla biznesu po piłce nożnej, odpowiedzialna m.in. za niewiarygodny boom na rynku obuwia sportowego w XXI wieku.
NBA na całym świecie przez niemal dziewięć miesięcy w roku śledzi około miliarda ludzi. Ponad połowa z nich – 600 milionów – ogląda ją w samych Chinach. Dla porównania w Stanach Zjednoczonych to raptem 100 milionów.
Chiny to ponad półtora miliarda ludzi, podstawa światowej gospodarki i niekończące się powiązania polityczno-biznesowe w zglobalizowanym świecie, dotykające i sprawiające ogromne problemy demokratycznym państwom, ich obywatelom i przedsiębiorcom.
W takich warunkach potężny sportowy biznes i autokratyczne państwo rozpoczęły próbę sił.
Burza po jednym wpisie. Ruszyła lawina
"Walcz o wolność. Popieraj Hongkong" ("Fight for freedom. Stand with Hong Kong") – napisał w miniony weekend na swoim koncie na Twitterze Daryl Morey, menedżer jednej z najlepszych w ostatnich latach drużyn NBA Houston Rockets. Wyrażając poparcie dla protestujących od miesięcy mieszkańców Hongkongu, którzy chcą zachować autonomię małego regionu wobec Chin, naraził się w ciągu doby poważnie najwyższym czynnikom w Pekinie.
Hongkong funkcjonuje w ramach zasady "jeden kraj, dwa systemy". Ma inny system prawny niż Chiny kontynentalne i wciąż jeszcze cieszy się pewną autonomią, wynikającą z umowy, jaką Pekin podpisał z Brytyjczykami, gdy w 1997 roku odzyskiwał ówczesną kolonię Zjednoczonego Królestwa. Hongkong w chińskiej tradycji politycznej był jednak zawsze częścią chińskiego terytorium, a Państwo Środka hołduje w polityce międzynarodowej jednej zasadzie: wszystko, co uznaje za swoje, nie ma prawa być przedmiotem komentarza świata zewnętrznego.
Dla Chin komentowanie protestów w Hongkongu oznacza mieszanie się w wewnętrzne sprawy kraju. Tego wielki i dumny naród nie zniesie.
Zapewne przerażony konsekwencjami wpisu, który być może nie znaczył dla niego wiele, Daryl Morey skasował go niedługo po publikacji, a po kilkunastu godzinach wrzucił tweeta przepraszającego. Pisał, że "zaprezentował jedynie pewną myśl, opartą o jedną interpretację skomplikowanych wydarzeń", których nie rozumie, ale o których teraz wie już znacznie więcej i to z różnych punktów widzenia. Zapewnił, że nie chciał "urazić przyjaciół w Chinach" ani fanów Rockets w tym kraju i "zawsze doceniał wsparcie chińskich fanów i sponsorów".
Było już jednak za późno. Lawina ruszyła.
Chińska liga zerwała wszystkie kontakty z Houston Rockets, których właściciele i zawodnicy lądowali do tej pory w Pekinie i Szanghaju co najmniej kilka razy w roku.
Największy kanał sportowy w Chinach, pokazujący wszystkie mecze drużyny z Teksasu, zdecydował, że w nadchodzącym sezonie nie zaprezentuje ani jednego.
Platforma cyfrowa Tecent, która przedłużyła w ostatnich miesiącach umowę z NBA na kolejne pięć lat, płacąc półtora miliarda dolarów za prawa do udostępniania jej meczów w chińskiej sieci, grozi zerwaniem kontraktu. Ogłosiła właśnie, że do odwołania zawiesza współpracę z amerykańską ligą.
Li-Ning – chiński producent obuwia, płacący krocie kilku gwiazdom ligi – też nie będzie na razie dyskutował z władzami NBA.
Dyrektorzy sklepów firmowych Nike w Chinach, który ma w swoich rękach ponad 70 proc. rynku obuwia w NBA, dużą część rynku dalekowschodniego rynku i jest głównym sponsorem ligi, zaczęli dostawać telefony od przełożonych i wycofywać z salonów i sklepów internetowych wszystkie produkty związane z Houston Rockets.
W ostatnią środę do Chin przyleciały zespoły Los Angeles Lakers i Brooklyn Nets z największymi gwiazdami koszykówki. Stanęły naprzeciwko siebie w meczu rozegranym w Szanghaju, który według prognoz analityków miało obejrzeć nawet 300 milionów ludzi. Miało, bo chińska telewizja go nie pokazała. Dodatkowo przed meczem zabroniono wstępu do hali dziennikarzom z całego świata, a 18 tysiącom kibiców rozdano chińskie flagi, by machali nimi przez dwie i pół godziny widowiska przed oczami amerykańskich gwiazd.
Czarny scenariusz
Sytuacja nie wygląda różowo, a może być znacznie gorzej.
W Państwie Środka działa od kilku lat filia NBA, której wartość zdaniem "Forbesa" przekracza już cztery miliardy dolarów. Zyski z jej działalności płyną do wszystkich 30 drużyn po drugiej stronie Pacyfiku. Drużyny te wydają je nie tylko na dywidendy dla dyrektorów, ale i na inwestycje w infrastrukturę czy absolutnie nieodzowne w USA w przypadku działań wielkich przedsiębiorstw akcje charytatywne i projekty adresowane do lokalnych społeczności. Przypływ tych pieniędzy w skrajnie złym scenariuszu mógłby ustać.
Część drużyn ligi NBA zaczęła więc przygotowywać się na katastrofę. Liga szacuje, że całkowite zerwanie stosunków z Chinami już w przyszłym sezonie (2020/21) mogłoby oznaczać ograniczenie ich funduszy na kontrakty zawodników o 10-15 proc., co obecnie przekłada się na 10-15 mln dolarów. Ta kwota pomnożona przez 30 drużyn walczących co roku o mistrzostwo daje nawet o 450 milionów dolarów mniej w kasach amerykańskich klubów.
Wszyscy przepraszają, "South Park" się śmieje
Napięcie rośnie z każdym dniem. Szefostwo Houston Rockets, ligi NBA i jedna z jej gwiazd próbowali zdusić problem w zarodku.
Właściciel Rakiet, miliarder Tilman Fertitta był pierwszym, który zganił menedżera, pisząc wyraźnie suchym tonem kilka godzin po niefortunnym wpisie, iż "Morey nie wypowiadał się w imieniu Houston Rockets". Kolejny był James Harden – jeden z najlepszych koszykarzy na świecie i gwiazda teksańskiej ekipy. "Przepraszamy, kochamy Chiny" – przekonywał. "Kochamy naszych chińskich fanów i wszystko, co robią" – dodał.
Niespełna 24 godziny później zareagowały same władze NBA. Wyraziły "żal" z powodu wypowiedzi menedżera Houston, który "głęboko uraził wielu naszych przyjaciół i fanów w Chinach". W oświadczeniu dodano, że NBA "darzy ogromnym szacunkiem historię i kulturę Chin".
Wypowiedzi te poprzedziły rzecz jasna komunikaty potępiające Moreya, Houston i NBA ze strony kolejnych chińskich notabli i przedstawicieli biznesu. Wpis o Hongkongu potępił m.in. chiński konsulat w Houston.
Za oceanem ruszyła w tym samym czasie lawina przeciwnych reakcji. Politycy – zarówno republikanie, jak i demokraci – skrytykowali NBA za jej oświadczenie, w którym – jak uznali – liga zrezygnowała z wartości demokracji, które powinny zawsze oznaczać niezachwiane wspieranie wolności wypowiedzi.
Twórcy serialu "Miasteczko South Park", którego jeden z odcinków ostatnio został zablokowany w Chinach po tym, jak umieszczono w nim żart z prezydenta Xi Jinpinga, napisali na Twitterze, że oni też, tak jak NBA, "przepraszają" władze w Pekinie i "witają chińskich cenzorów w domach i sercach". "My także kochamy pieniądze bardziej niż wolność i demokrację" – zaznaczyli.
Twórcy serialu w pełnym ironii komentarzu dotknęli sedna sprawy.
Skąd ta popularność?
Popularność NBA rośnie w Chinach w olbrzymim tempie od kilkunastu lat, a u jej źródeł stoi właśnie drużyna Houston Rockets, w której koszulce grał supergwiazdor Yao Ming. Ponaddwumetrowy Chińczyk stał się w ubiegłej dekadzie kimś, kim u nas był Adam Małysz – tylko o popularności pomnożonej przez milion. Dziś Ming stoi na czele chińskiej ligi koszykówki (CBA) i odpowiada bezpośrednio za wiele przedsięwzięć biznesowych realizowanych wspólnie z NBA.
Można śmiało powiedzieć, że gdyby nie Yao Ming i Houston Rockets, wielomiliardowy biznes dający obecnie setki tysięcy miejsc pracy w Chinach – od fabryk szyjących koszulki i buty, przez budownictwo, po handel i usługi – i przynoszący olbrzymie zyski samej NBA, byłby marzeniem trudnym do zrealizowania. Szefowie amerykańskiej ligi zorientowali się, jak wielki potencjał tkwi w rynku dalekowschodnim i uczynili Minga ambasadorem NBA w Państwie Środka. Koszykarz został też włączony do galerii sław NBA, w której miejsce mają tylko najwybitniejsi. Dzięki temu do dziś robią na tym interes życia.
Czy tak pozostanie, nie wiadomo, bo Yao Ming (jak miałoby być inaczej) również potępił NBA za komentarz menedżera Rockets. Przeciwko NBA są w Chinach chyba wszyscy.
Duże pieniądze i niewygodne pytania
Drogę do sukcesu i milionów dolarów z chińskiego rynku utorował innym zawodnikom i całej lidze jeden z najlepszych koszykarzy tego wieku Dwayne Wade. W 2012 roku jako pierwszy podpisał kontrakt z firmą Li-Ning produkującą sportowe obuwie. W 2018 roku przedłużył go bezterminowo. W Chinach jest legendą. Wielu fanów czci go tam bardziej niż Michaela Jordana. Dwukrotny mistrz NBA Klay Thompson z ekipy Golden State Warriors, która zrobiła w NBA największą furorę od czasu Chicago Bulls w latach 90., ma z kolei podpisaną umowę z innym chińskim producentem – Anta. Jego kontrakt do 2026 roku gwarantuje mu 80 milionów dolarów. W butach Anta gra też Gordon Hayward z Boston Celtics, a w Li-Ning - C.J. McCollum z Portland Trail Blazers.
To nazwiska przyciągające w USA i Chinach miliony fanów, a więc i miliony dolarów. Wpis Daryla Moreya o Hongkongu stawia wszystkie te osoby w bardzo trudnej sytuacji, bo wydaje się niemożliwe, by w czasie kolejnych wizyt i wywiadów w Chinach, które zaczęli traktować niemal jak drugi dom, odpuszczono im w sprawie wypowiedzi, która wywołała kryzys.
Chińczycy będą chcieli usłyszeć od ikon amerykańskiego sportu, że Chiny są jedne i niepodzielne, Hongkong należy do nich i nic nikomu do tego, co dzieje się z jego mieszkańcami.
NBA zaczyna mówić o wartościach. Za późno
Po czterech dniach od wpisu Daryla Moreya władze NBA trochę ochłonęły. We wtorek przebywający w Japonii komisarz ligi Adam Silver wydał drugie oświadczenie, a następnie powtórzył jego treść w czasie konferencji prasowej w Tokio.
Powiedział, że lidze jest "przykro" z powodu wpisu menedżera Houston, ale wyraźnie zaznaczył, że NBA nie będzie przepraszać za prawo Moreya do wyrażania własnych poglądów. – Rozumiemy konsekwencje wykorzystania prawa do wolności wypowiedzi i będziemy żyli z konsekwencjami tego - dodał.
Silver wyraził zrozumienie, dlaczego tylu Chińczyków poczuło się urażonych, ale ocenił, że wolność słowa i szacunek dla poglądów innych "nie są sobie przeciwstawne". W tej sytuacji, "wykazując zrozumienie (dla strony chińskiej – red.), będziemy bronili swoich zasad" – zapowiedział.
- Jeżeli takie są konsekwencje przestrzegania naszych wartości, to wciąż uważam, że ich przestrzeganie jest bardzo, bardzo ważne – zakończył.
Dzień później pojawiła się odpowiedź z Pekinu. Jak podała amerykańska stacja CNBC, chińskie media rządowe "potępiły" wystąpienie Silvera, oceniając, że wynikało z niego przyzwolenie na "nieuprawnioną przemoc", stosowaną rzekomo przez protestujących mieszkańców Hongkongu.
Dziennik "China Daily" stwierdził w komentarzu redakcyjnym, że w tym kontekście słowa z pierwszego oświadczenia NBA o "szacunku dla chińskiej kultury i historii" były "puste" i pojawiły się po to, by chronić "zyski płynące z Chin". Według gazety "pokazuje to, że liga Silvera chce być kolejnym przydatnym narzędziem w rękach Amerykanów ingerujących w specjalnym regionie administracyjnym (oficjalny status Hongkongu – red.)".
W czwartek przekroczona została kolejna granica.
Po meczu Houston Rockets - Toronto Raptors rozegranym w stolicy Japonii reporterka CNN zadała zawodnikom z Teksasu pytanie o kryzys w relacjach z Chinami. Doszło do rzeczy niebywałej. Obsługa konferencji prasowej wtrąciła się, publicznie wyjaśniając, że koszykarze będą odpowiadali tylko na pytania związane z koszykówką. Władze NBA wydały szybko kolejne oświadczenie, w którym przeprosiły dziennikarkę i podkreśliły, że to, co wydarzyło się w czasie spotkania z mediami, "nie odzwierciedla standardów ligi dotyczących ich traktowania".
Chiński cenzor zapukał do amerykańskich drzwi
Te dwie bardziej wyraźne odpowiedzi NBA na kryzys przyszły jednak zdecydowanie za późno, bo w USA wydarzyło się już coś niepokojącego.
W nocy ze środy na czwartek w Filadelfii miejscowi Philadelphia 76-ers grali pokazowy mecz przedsezonowy z jedną z drużyn ligi chińskiej. Na trybunach, wśród kilkunastu tysięcy fanów, pojawiło się amerykańskie małżeństwo. Kobieta i mężczyzna wyrażali na małych plakatach poparcie dla protestujących w Hongkongu.
Ochrona obiektu usunęła ich z hali.
Sprawę opisują media w USA. Władze klubu wydały oświadczenie. Twierdzą, że to nie plakaty, a nieodpowiednie zachowanie doprowadziło do wyrzucenia małżonków. Nie jest jednak jasne, w jaki sposób dwójka fanów miałaby przeszkadzać innym. Nikt nikogo o nic nie oskarżył.
Do kilku podobnych incydentów doszło dobę później w Waszyngtonie. Tam też zawitali ci sami goście z Chin, by rozegrać mecz z miejscowymi Wizards.
Po odegraniu hymnów przed spotkaniem jeden z kibiców zaczął głośno domagać się wolności dla Hongkongu. On też został usunięty z hali. Kilka innych osób w kolejnych godzinach również opuściło obiekt stołecznej ekipy w asyście ochroniarzy za prezentowanie transparentów podobnej treści.
Na domiar złego NBA, która wydawała się już lepiej sobie radzić z kryzysem i pojawiającymi się oskarżeniami o "cenzurowanie" kibiców i zawodników, wydała dziwaczne oświadczenie. Poinformowała w nim, że blokuje dziennikarzom dostęp do zawodników Los Angeles Lakers i Brooklyn Nets do końca ich pobytu w Chinach, tj. do niedzieli. Liga twierdzi, że zrobiła to po to, by koszykarze nie znaleźli się w niekomfortowej sytuacji, wypowiadając się na drażliwe tematy poza granicami swojego kraju. Komentarze mediów za oceanem znów okazały się mieszane.
Cierpi na tym wizerunek NBA i jej władz z komisarzem Adamem Silverem na czele, który jest postrzegany jako najbardziej liberalny z szefów wielkich amerykańskich lig sportowych. Silver otwarcie wspiera, a wręcz zachęca koszykarzy do występowania w obronie dyskryminowanych. Podkreśla niezmiennie, że nie będzie ich kneblował, gdy będą chcieli mówić o sprawach ważnych dla nich i dla Ameryki.
Wszystko to jednak – jak podkreślają krytycy komisarza – w sytuacji konfliktu z Chinami okazuje się być wyrazem hipokryzji. Oznacza bowiem, że liga NBA mówi o wartościach demokracji i o wolności słowa tylko w USA, gdzie wspomniana wolność panuje.
Globalne firmy, które działają na wielu rynkach, mają często takie problemy jak NBA. Dotyczy to także Hollywood.
"Fabryka snów" poległa kilka lat temu w starciu z Koreą Północna, jednym z najbiedniejszych krajów świata, straszącym bronią atomową. Wykradzione przez hakerów rozmowy i dane dotyczące firmy dystrybucyjnej Sony doprowadziły do przesunięcia premiery prześmiewczej amerykańskiej komedii o przywódcy KRLD Kim Dzong Unie. Sarkazm, jaki wylał się wtedy na Hollywood, które w oczach opinii publicznej za oceanem po prostu skapitulowało wobec pogróżek satrapy, pokazał, że z amerykańskimi biznesmenami można "pogrywać".
W rezultacie film w USA zbojkotowano i okazał się on klapą finansową.
Chińczycy w obecnym kryzysie wygrywają. Sprawdzają, jak daleko mogą się posunąć w drodze do celu, którym niezmiennie jest odwrócenie oczu świata od wydarzeń w Hongkongu.
Pekin z pewnością musi liczyć się z przyzwyczajeniami i oczekiwaniami milionów własnych obywateli, którzy kochają NBA, na razie jednak czeka na kroki podejmowane przez amerykańską ligę i jej zespoły.
Obecny kryzys nakazuje poważnie zastanowić się nad tym, na ile interesy wielkich firm i koncernów mają stanowić przedłużenie wartości, dzięki którym one same wyrosły, funkcjonując w ramach wolnorynkowych gospodarek opartych na systemach demokratycznych.
Zachód nie potrafi poradzić sobie z kwestią wolności wypowiedzi i z tym, czy ma ona cenę.
Wydaje się, że jak dotąd w tym kryzysie demokrację przelicza się na twardą walutę, szukając przy tym kompromisu, jakiego nie zawsze warto sobie życzyć.