Przemiłe dziecko. Dziewczynka. Miała wkrótce iść do komunii. Ale umarła na błonicę. Białą sukienkę, z której tak się cieszyła, matka założyła jej do trumny. Tak było. W czasach bez szczepionek.
Tekst został opublikowany 21 lutego 2019 roku. Prezentujemy go w ramach przeglądu najważniejszych artykułów Magazynu TVN24 2019 roku.
*****
Nieszczepienie? Coś niezrozumiałego, nieszczęście, zbrodnia. Lekarze, którzy zaczynali swoją pracę przed wprowadzeniem obowiązkowych i powszechnych szczepień, nie przebierają w słowach, kiedy mówią o ruchach antyszczepionkowych. Na ich oczach rozgrywały się wielkie dramaty chorych na polio, błonicę, krztusiec czy odrę.
Tadeusz Krawecki, specjalista chorób zakaźnych z Chorzowa. Dziś ma 90 lat. Pracę lekarza zaczynał w 1954 roku. - Przeżyłem wojnę i okupację, widziałem wtedy wiele złych i strasznych rzeczy, ale najsmutniejsze wspomnienia mam z czasów pracy na oddziale błoniczym. Ile dzieci tu umierało? Nie umiem podać dokładnie, na pewno dwoje, troje na miesiąc. Wiele z nich na moich oczach. I niejednokrotnie to ja musiałem najgorszą wiadomość przekazywać rodzicom – mówi dziś.
Doktor Krawecki jest jednym z bohaterów filmu, jaki stworzyła Śląska Izba Lekarska. "Choroby zakaźne - oni pamiętają" to pięciominutowa, pełna emocji opowieść dwóch lekarzy ze Śląska - zakaźnika Tadeusza Kraweckiego i pediatry Krystyny Karczewskiej. Zaczynali pracę w latach pięćdziesiątych, kiedy nie było powszechnych i obowiązkowych szczepień.
Ojciec bił głową w ścianę
Prof. Karczewska szczególnie zapamiętała ciemne sale dzieci chorych na odrę. Zanim w Polsce wprowadzono szczepienia przeciwko tej chorobie w 1974 roku, chorowało w kraju od 70 do 200 tysięcy osób rocznie. Nawet 300 rocznie umierało. Tysiące miało ciężkie powikłania.
- Odra mnie przerażała. Były to dzieci, które miały bardzo wysoką gorączkę, obsypane wykwitami, miały uporczywy kaszel i dodatkowo jeszcze raziło je światło. W związku z tym leżały w ciemnych pokojach... No i najczęściej były powikłania, zapalenia płuc, zapalenia ucha, zapalenia mózgu. Wiele dzieci umierało w szpitalu na odrę – wspomina lekarka.
Tadeusz Krawecki nadal z wielkim przejęciem opowiada o dzieciach z oddziału błoniczego. - To oddział, który liczył 80 łóżek. Proszę to sobie wyobrazić! W czasie epidemii pod szpitalem stały kolejki karetek. Prosiłem wtedy pielęgniarkę, żeby robiła selekcję i w pierwszej kolejności przyjmowaliśmy dzieci w najcięższym stanie. To były prawdziwe dramaty...
Lata pięćdziesiąte to moment w historii, kiedy na błonicę w Polsce chorowało po kilkadziesiąt tysięcy osób rocznie. Niemal co dziesiąty przypadek kończył się śmiercią.
Błonica to inaczej dyfteryt albo dławiec. Jest chorobą zagrażającą życiu, może prowadzić do uduszenia, zatrzymania akcji serca i powikłań neurologicznych. Zaczyna się zwykle od nalotów w okolicach gardła i krtani. Na oddziale, na którym pracował doktor Krawecki, był 24 godziny pod telefonem chirurg, który w krytycznych momentach zwężania się krtani przyjeżdżał, aby robić dzieciom tracheotomię. Obecnie notuje się na świecie około 7 tysięcy przypadków tej choroby rocznie. W Europie to znikoma liczba - około 30.
Tadeusz Krawecki: - Pamiętam dziewczynkę, przemiłe dziecko. Miała iść do komunii, cieszyła się, bo mama kupiła jej piękną białą sukienkę. Niestety w krótkim czasie doszło u niej do porażeń podniebienia miękkiego. Nie mogła mówić. Pokazywała ręką, żeby dać jej zastrzyk. W ten sposób prosiła, żeby jej pomóc, dać jakieś lekarstwo, po którym wyzdrowieje. Zmarła wkrótce z powodu niewydolności krążenia... Mama przywiozła jej tę białą suknię, ale już na ostatnią drogę. Zmarła na błonicę.
Lekarz pamięta też inny śmiertelny przypadek. Dziewczynkę, która była na wszystko uczulona. - Dziecko zmarło. Stało się to na moim dyżurze. Miałem ten przykry obowiązek przekazać rodzicom... Rodzice czekali na korytarzu, ojciec wpadł w rozpacz. Bił głową o mur.
Dzieci na oddziałach zakaźnych mogły widzieć się z rodzicami raz na tydzień, chyba że ich stan był bardzo ciężki i lekarze mieli obawy, czy dziecko przeżyje. Ich codzienność to klamki owinięte bandażami nasączonymi chloraminą, specjalne maty w miejsce wycieraczek, lekarze w maseczkach na twarzy. Na oddziałach błoniczych dzieci musiały przebywać 4-6 tygodni. - Po ustąpieniu pierwszych objawów dziecko mogło wydawać się zdrowe. Ale tylko pozornie. - Powikłania pojawiały się w trzecim lub czwartym tygodniu, ciężkie zmiany w mięśniu sercowym, porażenia. To cały szereg dramatów - tłumaczy dr Krawecki. - Ciągły płacz tych chorych, tęskniących za rodzicami odizolowanych dzieci. Podchodziły do okien, wypatrując, czy są tam mama i tata, bo tylko tak mogli się zobaczyć.
Uwięzieni w żelaznych płucach
Krawecki podkreśla, że to nie były łatwe czasy dla medycyny, która przez lata przeszła ogromny postęp. - Weźmy chorych na polio. Część z nich miała porażenie mięśni klatki piersiowej i przepony i nie mogła oddychać. Na oddziale w Bytomiu leżał pacjent w tak zwanych żelaznych płucach. Maszyna poruszała się i umożliwiała mu oddychanie. Tylko że ta maszyna była podłączona do prądu i kiedy wysiadało zasilanie, to cały personel na zmianę musiał ręcznie podtrzymywać jej pracę za pomocą specjalnych dźwigni, bo inaczej pacjent by się udusił.
W latach 50. i 60. ubiegłego wieku żelazne płuca były czymś, co widział każdy lekarz. Dziś są praktycznie nieużywane, bo zastąpiły je nowoczesne respiratory. Jednym z ostatnich, który żyje w żelaznych płucach, jest 72-letni Paul Alexander z Dallas. Zachorował na polio, czyli chorobę Heinego-Medina, w 1952 roku. Miał wtedy zaledwie sześć lat. Wystarczył niespełna tydzień i z normalnego dziecka stał się niepełnosprawny i zależny od innych. Najpierw stracił możliwość poruszania się, a zaraz potem przestał oddychać. Żelazne płuca uratowały mu życie. W maszynie w kształcie cylindra, z którego wystaje tylko głowa, dziś spędza niemal 24 godziny na dobę. Mimo choroby udało mu się skończyć prawo. W jednym z wywiadów nie kryje, że jest przerażony możliwością powrotu epidemii polio. I że jesteśmy wielkimi szczęściarzami, że możemy szczepić dzieci przeciw tej chorobie.
"Przegląd Epidemiologiczny" z 2002 roku publikuje referat Moniki Czachorowskiej - lekarki, która wspomina czasy epidemii polio w latach 50. w Warszawie. Opisuje nie tylko działanie ogromnych oddziałów zakaźnych, których profile były zmieniane w zależności od panujących epidemii, ale też konkretne przypadki. Na przykład czternastolatka, którego przywieziono na oddział polio prosto z plaży, latem 1953 roku.
"Prawie samodzielnie wszedł do izby przyjęć, ale w oddziale musiał być szybko umieszczony w żelaznych płucach. Porażenia dotyczyły kończyn górnych i dolnych, oraz mięśni międzyżebrowych. Nie było poprawy mimo intensywnego leczenia, chłopiec zmarł po 5 miesiącach".
Albo inny przypadek. Sześcioletniej dziewczynki, którą przyjęto jedynie z lekkim porażeniem jednej ręki. "Dzieci z porażeniami kończyn górnych od momentu przyjęcia były pod szczególnym nadzorem, ponieważ doświadczenie podpowiadało, że następnym etapem choroby bywa porażenie mięśni oddechowych i porażenie opuszkowe. Tak też stało się tym razem - po 12 godzinach od przyjęcia dziecko zmarło. Bywały okresy, że wszystkie aparaty żelaznych płuc były zajęte przez chorych i lekarz dyżurny stawał przed trudnym dylematem, kiedy zgłaszało się dziecko z zaburzeniami oddechowymi” - opisuje.
Monika Czachorowska pamięta też największą epidemię polio w Europie w 1958 roku i wielki przełom, czyli masowe szczepienia. Wspomina: "Przez nasz mały szpital na Siennej przeszło ponad 600 chorych, co stanowiło 10 procent ogólnej liczby zachorowań w Polsce. Liczba napływających chorych w województwie warszawskim była tak wysoka, że zaszła konieczność otworzenia dodatkowych oddziałów. W Sanatorium Przeciwgruźliczym w Otwocku oddano na potrzeby polio osobny pawilon".
Wśród lekarzy, ale przede wszystkim rodziców narastała panika. Na oddziały polio kierowano każde dziecko, u którego istniał choć cień podejrzenia tej choroby. Zamknięto baseny i kąpieliska, odwołano wszystkie publiczne festyny, zabawy, spotkania. W przedszkolach i żłobkach każdego dnia lekarz badał wszystkie dzieci.
Monika Czachorowska podkreśla, że jednocześnie trwała akcja szczepień i już w kolejnym roku liczba dzieci z polio obniżyła się pięciokrotnie.
Poliomyelitis, inaczej polio lub choroba Heinego-Medina, przed wprowadzeniem szczepień powodowała tysiące zgonów rocznie u dzieci w wieku szkolnym. Kilkanaście tysięcy zostawało kalekami. Światowa Organizacja Zdrowia od 1988 roku prowadzi program eradykacji (całkowitego zwalczenia) polio. Dzięki szczepieniom zmniejszono liczbę zachorowań z 350 tysięcy w 1988 do 29 potwierdzonych przypadków w 2018 roku. W Polsce ostatni przypadek poliomyelitis odnotowano ponad 40 lat temu.
"Załamuję ręce"
Amelia Korycka, pediatra, rocznik 1926, całe życie pracowała w szczecińskiej klinice pediatrii. Kiedy wybuchło Powstanie Warszawskie, miała 18 lat. Była sanitariuszką i już wtedy wiedziała, że chce być lekarką. Pracę zaczęła na początku lat 50. - Pamiętam ogromne oddziały zakaźne, po 200 łóżek. Styczność z tymi chorobami to był nasz chleb powszedni. Na moich oczach zniknęły wielkie epidemie, wiele chorób udało się wyeliminować dzięki szczepieniom, niektóre - jak na przykład szkarlatynę, nauczyliśmy się skutecznie leczyć. A wtedy przecież na oddziale pediatrii nieustannie mieliśmy po kilkanaścioro dzieci z chorobami serca i nerek, które były powikłaniami właśnie po płonicy, czyli szkarlatynie.
Amelia Korycka trzyma w dłoniach gruby podręcznik pediatrii. To książka wydana na początku lat 90. ubiegłego wieku. - Specjalnie do niej zajrzałam. Choroby zakaźne są tu potraktowane ogólnie, bez większych szczegółów.
Lekarka wertuje książkę. - O tu. Proszę, krótkie opisy. Porównanie profilów w szpitalach zakaźnych w latach 50. z obecnymi to ogromne różnice. Nie ma oddziałów polio, błonicy, duru, nie ma oddziałów, na których leżą dzieci z gruźliczym zapaleniem mózgu, nie ma tak wielu przypadków krztuśca. Ja kończyłam studia w 1953 roku i my się z tym stykaliśmy codziennie. Dziś większość młodych lekarzy z pewnością nigdy nie widziała na żywo chorób, takich jak chociażby polio czy nawet odra, która tak naprawdę dopiero w ostatnim czasie znowu zaczyna się pojawiać. Dla mnie to jedna najcięższych chorób wieku dziecięcego, bo
upośledza odporność i powoduje możliwość wystąpienia powikłań, które rzutują na dalszy rozwój dziecka. Jestem przerażona, kiedy słyszę, że coraz więcej osób choruje na odrę.
Pani doktor dokładnie pamięta szpitalną codzienność. - Policzyłam sobie to kiedyś. Na izbie przyjęć spędziłam dokładnie trzy i pół roku swojego życia. Część dzieci właśnie przez nas trafiała na oddział zakaźny. Pierwszą selekcję zawsze robiła pielęgniarka i jeśli miała podejrzenie, że to któraś z chorób zakaźnych, bo dziecko miało wykwity albo inne zmiany skórne, to od razu razem z matką szło do izolatki i oczywiście potem jechało na oddział zakaźny. Na pediatrii leżało wiele dzieci z powikłaniami po tych chorobach. Z chorymi sercami, nerkami, zapaleniami płuc czy nawet mózgu.
Jak wszyscy lekarze, którzy pracowali w tamtych czasach, widziała pacjentów leżących w żelaznych płucach. - Dziś pewnie te żelazne płuca leżą gdzieś w magazynach, nikomu niepotrzebne. Wielkie szczęście mieli ci, dla których polio skończyło się lekkim porażeniem mięśni ręki czy nogi. Jeśli nie mogli oddychać, to był to prawdziwy dramat.
O ruchach antyszczepionkowych wypowiada się tak samo, jak inni jej rówieśnicy. - Stało się wielkie nieszczęście, że pojawiła się ta nieprawdziwa publikacja o szkodliwości szczepień. Mimo jej wycofania tak wiele osób nadal w to wierzy. Szczepionka, jak każdy lek, może wywołać powikłania. Ale ryzyko związane z chorobami, którym zapobiega, jest zdecydowanie większe i bardziej groźne. Trzecie pokolenie po wojnie to już rodzice, którzy nie widzieli tego, co my. Nie widzieli dzieci, które wychodziły z oddziałów polio jako kaleki. Dzieci, które miały szereg powikłań po błonicy czy odrze. Czasem odnoszę wrażenie, że to pokolenie myśli, że świat zaczął się dopiero teraz, a odpowiedź na wszystko znajdą w Google. Ja jestem rygorystką w kwestii szczepień. Bo nie mam żadnych wątpliwości, że to dzięki nim nie ma już takich epidemii, jakie nasze pokolenie przeżyło. Najgorsze tylko, że nieszczepiący robią krzywdę nie tylko swoim dzieciom, ale też są zagrożeniem dla innych.
Prof. Karczewska mówi młodym rodzicom: - Popatrzcie państwo, mam siwe włosy. Pierwsze lata mojej pracy to walka z chorobami zakaźnymi. Teraz tego nie ma i trzeba to uszanować i cieszyć się.
Powrót epidemii odry?
Jeszcze do niedawna rok 2016 był uznawany za datę, kiedy odra zniknie z mapy świata, a przynajmniej z mapy Europy.
Już wiadomo, że ten plan się nie powiódł, a liczba zachorowań w naszym regionie rośnie z roku na rok.
W obszarze europejskim Światowej Organizacji Zdrowia w 2018 roku odnotowano 82 596 przypadków odry, najwięcej na Ukrainie (54 481 zachorowań). Tylko w styczniu ubiegłego roku zanotowano tam 15 tysięcy nowych przypadków.
Z najnowszego raportu Narodowego Instytutu Zdrowia Publicznego dotyczącego chorób zakaźnych wynika, że od początku roku do 15 lutego odnotowano w Polsce 217 przypadków odry. W ubiegłym roku w tym samym czasie było to 28 przypadków. Od dziesięciu lat systematycznie spada poziom wyszczepienia przeciwko tej chorobie. W 2017 było to 94 procent. To oznacza, że poziom spadł poniżej normy, którą Światowa Organizacja Zdrowia uważa za bezpieczną (95 procent).
Dr Tadeusz Krawecki: - Załamuję ręce. I mówię wprost: to zbrodnia. Jest mi trudno uwierzyć, że w XXI wieku społeczeństwo kieruje się teoriami, które nie mają żadnych podstaw. Na moich oczach zniknęły te straszne choroby. Współcześni młodzi rodzice nie zdają sobie sprawy, o czym mówimy. Oni nie widzieli tragizmu, niewyobrażalnego cierpienia dzieci i rozpaczy tamtych rodziców. Może dlatego to sobie lekceważą...