Reklama

16-letni Krzysztof Dymiński zaginął w nocy z 26 na 27 maja 2023 roku. Wyszedł z domu pod Ożarowem Mazowieckim, wsiadł do autobusu linii nr 713 i pojechał do Warszawy. Ostatni raz widziany był w okolicach Mostu Gdańskiego. Nie wiadomo, czy z niego zszedł. Rodzice nastolatka szukają go na wodzie i na lądzie. Badają wszelkie tropy i doniesienia, które spływają do nich od różnych osób.

Agnieszka Dymińska: - To jest ogromna pustka, smutek, niezrozumienie tego, że nie mamy w domu dziecka. To dla nas ogromna strata. W domu nie ma radości. Dziwne jest takie życie. Byliśmy we czworo, a od prawie roku mieszkamy we troje. Nie da się zastąpić obecności Krzyśka. Jest bardzo wesołym chłopakiem, który wypełniał ten dom, całym sobą. Teraz go nie ma i jest to bardzo odczuwalne.

Reklama

Daniel Dymiński: - Życie od czasu zaginięcia Krzyśka szybciej płynie. Strasznie zasuwa. Jednocześnie nie toczy się jak normalne. Nie korzystamy z tego życia.

Agnieszka Dymińska: - W pierwszej dobie po zaginięciu szukaliśmy Krzyśka razem. Potem się podzieliliśmy. Mąż jeździł, ja byłam w domu, zbierałam informacje, które płynęły z zewnątrz. Czekałam. Mąż wracał wieczorem i przychodził ten moment, kiedy byliśmy bardzo wyczerpani, a ja dalej stałam w oknie i czekałam na to, że za chwilę pojawi się policja i powie, że go znalazła.

Strata i niezrozumienie

Rodzice od wielu miesięcy zastanawiają się, dlaczego ich syn wyszedł nagle w nocy z domu. Jak mówią, w międzyczasie starają się w miarę normalnie żyć i pracować.

Mają jeszcze jednego syna, Patryka, który w tym roku skończy 21 lat. Krzysztof niedawno obchodził 17. urodziny.

- Słowo “niezrozumienie" ma dla nas szeroki wydźwięk - mówi Agnieszka Dymińska. - Zmagamy się z niezrozumieniem sytuacji, która nas spotkała. Nie znajdujemy wyjaśnienia, dlaczego to się stało, dlaczego Krzysiek wyszedł. Spotykamy się też z niezrozumieniem ze strony innych ludzi. Szukamy dziecka, nagłaśniamy jego zaginięcie, a niektórzy reagują na to hejtem.

- Jeżeli Krzysiek znajduje się w rzece, mam prawo pochować własne dziecko. Służby powinny mi to zapewnić. Powinni dołożyć wszelkich starań - podkreśla matka zaginionego. W jej oczach pojawiają się łzy. Siedzi przy stole w salonie domu, z którego wyszedł jej syn. Na stoliku obok leży kilka kompletów puzzli. Niektóre są nierozpakowane. Zupełnie, jakby czekały na powrót członka rodziny, by wszyscy razem mogli zasiąść do układania.

Za oknem stoi łódka, którą Daniel Dymiński wypływa na Wisłę.

Zmierzenie się z rzeką

Od kilku miesięcy mężczyzna przeczesuje brzegi rzeki na północ od Mostu Gdańskiego. Czasem towarzyszy mu przyjaciel, innym razem kuzyn lub inny kolega. Na początku pływali pożyczoną łodzią, potem Dymińscy kupili własną.

- Wypływając pierwszy raz na rzekę, chcieliśmy zobaczyć, z czym się będziemy musieli zmierzyć. Wszystkiego nauczyliśmy się sami - oglądaliśmy filmy, analizowaliśmy je - wspomina Dymiński.

Mężczyzna metodą prób i błędów wypracował przez miesiące sposób działania. Poszedł też o krok dalej - na stronie internetowej poświęconej sprawie poszukiwań publikuje zdjęcia przedmiotów znalezionych w rzece - fragmentów ubrań, butów czy innych przedmiotów.

- Ludzie pytają: po co to robicie, przecież te rzeczy ktoś mógł wyrzucić? A może ktoś zobaczy tam jakiś szczegół i połączy ważne dla siebie fakty - mówi Dymiński. - Ludzie nie chcą dzielić się informacjami. Słyszeliśmy, że istnieje mapa punktów na Wiśle, w których najczęściej wypływają ciała. Nie wiemy, kto to prowadzi, nikt nie chce się tym dzielić. Nie wiem, dlaczego inni nie mogliby z tego skorzystać.

W marcu podczas jednego z poszukiwań Dymiński natrafił w rzece na ciało. Jak mówi, na początku wśród gałęzi trudno było cokolwiek dostrzec. Jego wzrok przykuł fragment paska od spodni.

Mężczyzna znalazł poszukiwanego od dwóch miesięcy 34-letniego Damiana G.

- Odnieśliśmy się do ciała z największym szacunkiem. Staraliśmy się zabezpieczyć je, żeby niczego nie uszkodzić i wezwaliśmy policję - wspomina Daniel Dymiński.

 - Zmartwiłam się, gdy Daniel znalazł w rzece ciało. Powinna zrobić to policja lub służby pracujące na jej zlecenie - mówi Agnieszka Dymińska. - Szukali tej osoby, ale to mężowi udało się go znaleźć i dzięki temu rodzina zaznała spokoju. Mam żal o to, że mój mąż nie jest ze mną i ze swoim synem, tylko musi szukać dziecka na własną rękę.

Jak wspomina, na samym początku poproszono ich, aby zaufali policji. - I zaufaliśmy. Nie wiem, jaka jest ich inicjatywa. Mam wrażenie, że robią coś dopiero wtedy, gdy dostaną od nas sygnał - podkreśla kobieta.

Ona sama nie mogłaby uczestniczyć w poszukiwaniach na rzece. - Nie potrafiłabym oddzielić tego od emocji.

Rodzina ma też poczucie, że im dłużej sprawa trwa, tym zaangażowanie służb się zmniejsza.

- Na spotkaniu w tym tygodniu usłyszeliśmy, że służby nie mogą prowadzić poszukiwań w takim stopniu, jak robi to mój mąż, bo jest to niebezpieczne. A zorganizowanie większych poszukiwań wymusiłoby na policji wzięcie odpowiedzialności za bezpieczeństwo uczestników. Według policji my jako rodzice mamy większe możliwości, bo możemy zapłacić za usługę. Wówczas usługobiorca sam ponosi za siebie odpowiedzialność - mówi matka Krzysztofa.

O status poszukiwań Krzysztofa zapytaliśmy Komendę Stołeczną Policji. "Sprawa poszukiwawcza jest w toku. Policjanci dokładają wszelkich starań, by odnaleźć zaginionego. Wykonują szereg czynności, w tym o charakterze niejawnym, wykorzystując między innymi specjalistyczny sprzęt, by ustalić miejsce pobytu zaginionego" - czytamy w odpowiedzi rzecznika podinsp. Roberta Szumiaty.

Rzecznik podkreślił jednocześnie, że nie odnosi się do działań osób prywatnych w tej sprawie.

"Rodzice, jest problem"

- Odkąd nie ma Krzyśka, staram się skupiać na tym, żeby słuchać sygnałów, które do mnie przypływają z różnych stron, od różnych ludzi - mówi matka Krzysztofa. Niestety rodzina spotkała się też nieuczciwymi osobami, które chciały zyskać coś dzięki ich sprawie.

Kobieta wspomina też o innym uczuciu: - Na samym początku towarzyszył nam pewien wstyd. Myślę, że wiele rodzin będących w podobnej sytuacji może się z tym mierzyć. Społeczeństwo jest z jednej strony empatyczne, z drugiej zaś ciągle szuka logicznego wytłumaczenia dla tej sytuacji. Obwinia się nas, że zrobiliśmy coś źle, że byliśmy niewystarczający.

Małżeństwo stara się nie czytać negatywnych komentarzy osób, które próbują rozgryźć ich rodzinę. Niestety jednak czasem docierają one do nich.

- Mam ochotę powiedzieć takim osobom: przyjedźcie do naszego domu, powiedzcie mojemu drugiemu synowi, że jestem złą matką. Spotykaliśmy się z naprawdę różnymi ocenami. Na szczęście większość osób jest bardzo pomocna i wspierająca - mówi Dymińska.

Rodzice są zgodni - Krzysztof czuł z ich strony wsparcie. - Po skończeniu ósmej klasy Krzysiu sam zdecydował, że chce pójść do klasy o profilu humanistycznym. Potem we wrześniu zmienił zdanie. Zawszem, gdy chciał pogadać o czymś ważnym, zaczynał od słowa "rodzice". - Rodzice, jest problem - powiedział wtedy. Siedzieliśmy tu, w salonie, on schodził po schodach. Powiedział, że chce zmienić profil. Chce zostać lekarzem - wspomina matka.

Powrót do życia

Agnieszka i Daniel Dymińscy uczęszczają na terapie z psychotraumatologami. Starają się radzić sobie w tej sytuacji. Na tyle, na ile potrafią.

 - Mamy nadzieję, że dzięki mówieniu o tym, co nas spotkało, przynajmniej jedno dziecko zostanie uratowane. Że jakaś rodzina przeczyta to i spojrzy na swoje dziecko, przytuli je - mówi Daniel Dymiński.

Chcieliby także systemowych zmian w kwestii poszukiwań zaginionych w Polsce. - Chcielibyśmy, żeby rodziny takie jak nasza mogły wrócić do życia, do społeczeństwa - dodaje Dymiński.

- Skupiamy się na tym, co jest teraz. Nie myślimy o tym, co było, nie mamy na to już wpływu -  mówi Agnieszka Dymińska. - Mam nadzieję, że Krzysiek po prostu potrzebuje czasu i za jakiś czas się odezwie.