Sto twarzy Moniki

Hanna Dobrowolska
Monika wierzyła, że uroda i spryt zapewnią jej upragnione wystawne życie. Gdy jednak straciła męża, pracę i reputację, posunęła się do mordu, by przejąć nieruchomości w centrum Warszawy. Szczegóły tej zbrodni i determinacja Moniki w dążeniu do celu to scenariusz na film, w którego fabułę ciężko uwierzyć.

"W dniu wczorajszym, w godzinach wieczornych, skontaktował się ze mną funkcjonariusz wydziału dochodzeniowo-śledczego KPP Nowy Dwór Mazowiecki, poinformował mnie o zabójstwie starszego mężczyzny, którego zwłoki były przewiezione samochodem w walizce, a następnie spalone w nieustalonym miejscu na terenie powiatu płońskiego. Informację tę miał uzyskać od 15-letniej siostry swojej konkubiny, która miała być świadkiem przewiezienia i podpalenia zwłok" – taką notatkę 17 czerwca 2014 roku sporządził prokurator Maciej Godzisz, ówczesny kierownik wydziału śledczego nowodworskiej prokuratury. Rzeczony policjant nie złożył zawiadomienia o przestępstwie. Zaczepił śledczego po godzinach pracy, w parku na spacerze, przekazując zasłyszaną od dziewczynki historię. 

Z relacji nastoletniej Oli wynikało, że kilka tygodni wcześniej przyjaciółka jej starszej siostry, Monika A. (rocznik 1984), zamordowała w Warszawie bogatego biznesmena. W przewiezieniu zwłok ponoć pomagał 19-letni chłopak Oli, Grzegorz. Ciało zostało zakopane w płytkim grobie, a jakiś czas później Monika wykopała je i spaliła w innym miejscu, licząc na zasadę: "nie ma ciała, nie ma zbrodni". 15-latka była świadkiem właśnie tej ostatniej sytuacji. Informacja może nawet zostałaby zignorowana, gdyby nie postać pochodzącej spod Sochocina pięknej Moniki, za którą w poprzednich latach ciągnęła się zła sława. Prokurator Godzisz wiedział, że to kobieta, która może się posunąć bardzo daleko. 

Zobacz wideo 37-letnia Ewelina siedzi za "głowę"

W sprawę zaangażowano funkcjonariuszy komendy powiatowej i policjantów z "terroru" Komendy Stołecznej Policji (Wydział do walki z Terrorem Kryminalnym i Zabójstw). Grzesiek został przesłuchany, wskazał miejsce ukrycia zwłok. Prowadził śledczych bezbłędnie przez łąki i zarośla. W miejscowości Zaborowo odnaleziono pogorzelisko, a w nim m.in. fragment ludzkiej żuchwy. Wszczęto śledztwo, jakiego w tamtych stronach jeszcze nie było. 

Grzesiek został zatrzymany pod zarzutem udziału w zabójstwie, którego – jak twierdził – nie popełnił. Do wszystkiego, w czym brał udział, miała go zmusić Monika. Kobieta mieszkała już w centrum Warszawy, w mieszkaniu 86-letniego Aleksandra P. – człowieka, którego szczątki wskazał Grzesiek. 30-latkę ujęli antyterroryści, podejrzewali, że może posiadać broń i być niebezpieczna. Ale Monika nie stawiała oporu i zapewniała, że jest niewinna. Jednak to przy niej znaleziono dowód osobisty i paszport starszego pana, a na komputerze biegły informatyk odnalazł folder o nazwie "STARY". W pliku znajdowało się 14 zdjęć walizki ze zwłokami, umieszczonej w otwartym bagażniku srebrnej toyoty corolli. Wszystkie zostały zrobione telefonem Moniki. 

Akceptujesz albo masz problem 

Pochodząca ze wsi pod Płońskiem Monika była rozpoznawalna w rodzinnych stronach. Atrakcyjna, drobna, "z dobrego domu" i z charakterem. Lubiła opowiadać o sobie niekonieczne prawdziwe historie i zwracać uwagę płci przeciwnej. Bywała histeryczna, czasem psychopatyczna, a gdy na czymś jej zależało, bezwzględnie dążyła do celu. Jeszcze w szkole średniej serce oddała Marcinowi, za którego wyszła w 2006 roku. Na zdjęciach publikowanych w sieci wygląda na dumną i szczęśliwą. Rok później urodziła syna. Do sielanki było jednak daleko.

Marcin był ślepo wpatrzony w ukochaną, przegapił wszystkie sygnały, po których powinien wziąć nogi za pas. Monika raz go wielbiła, raz nienawidziła. Wszczynała awantury, po których zabierała mu wypłatę i uciekała z domu. Pierwszy raz wyprowadziła się miesiąc po ślubie, informując małżonka, że "musi sobie przemyśleć, czy dobrze zrobiła". Wracała, gdy kończyły jej się pieniądze. Niewiele się zmieniło po narodzinach Piotrusia. Marcin podejrzewał, że żona nie jest mu wierna, kojarzył jej "kolegów z pracy", z którymi znikała na weekendy pod pozorem szkolenia. Mówiła: "albo to akceptujesz, albo masz problem".

Małżonkowie rozstali się w 2012 roku. Gdy Monika dowiedziała się, że Marcin znalazł inną blondynkę, z którą chce ułożyć sobie życie, dostała na jego punkcie obsesji. Któregoś dnia odwiedziła go w mieszkaniu, podała "colę", w której rozpuściła środki odurzające. Porwała go, wywiozła na odludzie i w kajdankach przetrzymywała w piwnicy. Mówiła, że wstrzyknęła mu wirusa HIV, żeby nie mógł sypiać z nową partnerką. Marcinowi udało się uciec i zgłosić sprawę na policję, ale funkcjonariusze go zlekceważyli. Pojechali na miejsce po wielu dniach, nie było już żadnych śladów. Monika na przesłuchaniu tłumaczyła, że to były tylko igraszki seksualne. Sprawę umorzono.

Przed rozwodem Monika wysyłała za Marcinem ludzi, którzy mieli dokumentować jego romans albo pijaństwo. Zakładała mu sprawy karne, zarzucając m.in. pobicie. Nachodziła jego partnerkę z nożem i groziła, że ją zabije. Mąż nie pozostawał jej dłużny, wykorzystał skandal w Służbie Więziennej z udziałem jego żony.

Monika podjęła pracę w areszcie śledczym w Płońsku w 2009 roku. Poszła w ślady ojca, który przepracował w jednostce prawie trzydzieści lat. Dwa lata później ujawniono, że strażniczka grypsuje i ma romans z jednym z osadzonych. Miesiącami była pod obserwacją. Domysły przełożonych potwierdziły się, gdy Radosław O., pseudonim Osa, zostawił Monice liścik, w którym snuł plany wspólnych biznesów z atrakcyjną strażniczką. Para planowała prowadzić mieszkaniowe agencje towarzyskie na terenie Krakowa.

Monika A. z byłym mężemMonika A. z byłym mężem Facebook

– To były drobne flirty, potem ona się chyba we mnie zakochała, ja tego nie odwzajemniałem. Pisałem jej liściki, [które potem] spuszczałem z celi po sznurku. Zdarzało się, że całowaliśmy się w miejscach, gdzie nie było kamer. Nie doszło między nami do stosunku. Monika mi pomagała, przynosiła telefon. Przywoziła też moją mamę na widzenia, chociaż nigdy jej za to nie płaciłem – tłumaczył później mężczyzna podczas przesłuchania. 

Radosław O. zeznał, że strażniczka szukała kogoś, kto zgodziłby się uprowadzić Marcina i jego partnerkę. – Chodziło o to, by ktoś ich otumanił i porwał, a ona "się tym zajmie". Wydaje mi się, że chciała zabić męża, ale nigdy wprost tego nie powiedziała – zeznał więzienny kochanek. Moniki, prawdopodobnie ze względu na zasłużonego dla płońskiego aresztu ojca, nie wyrzucono dyscyplinarnie ze służby więziennej. W czerwcu 2012 roku dostała do podpisania kwit, w którym sama prosiła o rozwiązanie umowy. Więzień, z którym romansowała, chwalił się później, że gdy już nie była funkcjonariuszką, przychodziła do niego na tzw. mokre widzenia. 

"Jestem zła na siebie... Pod postacią słodkiej dziewczyny i namiętnej kobiety zawsze krył się okrutny demon, który tylko czeka, aby zaatakować i wbić swoje kły w szyję potencjalnej ofiary. Kiedy postanowiłam sobie, że będę sama, będę żyła, jak tylko będzie najłatwiej, mając najmroczniejsze marzenia… W momencie, kiedy stałeś się najważniejszą osobą dla mnie, przestałam zupełnie myśleć. Zniknęło zło, z którego zawsze byłam ja…" – pisała w listach do "Osy", dorysowując na marginesie serduszka. 

Seks w wielkim mieście 

Po rozstaniu ze służbą więzienną Monika zamarzyła o metropolii. Przyjechała do Warszawy w poszukiwaniu pracy. Rodzicom, którzy w tym czasie opiekowali się Piotrusiem, mówiła, że wraz z koleżanką Ewą (siostrą 15-letniej Oli) pracują w kancelarii prawnej. W rzeczywistości miały prowadzić burdel w wynajętym mieszkaniu. Monika była ambitniejsza od Ewy, miała magistra z zarządzania i chciała znaleźć pracę. W połowie 2013 roku na jej ogłoszenie odpowiedział mężczyzna o imieniu Cezariusz, proponował pracę w agencji nieruchomości. Był to pośrednik, który poznał Monikę ze znanym handlarzem nieruchomości i właścicielem co najmniej trzech mieszkań w ścisłym centrum stolicy. 

Monika A. z PiotrusiemMonika A. z Piotrusiem Facebook

 – Aleksander szukał asystentki, osoby, która będzie w jego imieniu prowadziła interesy i wynajmowała posiadane mieszkania. Prosił, żebym uporządkowała dokumenty dotyczące tych nieruchomości. Powiedziałam, że mogę zostać w Warszawie, jeśli moja mieszkająca z narzeczonym siostra zechce mnie przenocować. Nie chciałam zrzucać się jej na głowę. Wtedy Aleksander udostępnił mi swoje mieszkanie na Marszałkowskiej, w tym samym bloku, w którym mieszkał, tylko w innej klatce. Dał mi klucze, bez żadnej umowy. Chwalił się oczywiście, że jest majętny i samotny, ale traktował mnie z szacunkiem. Mówił, że jestem dla niego jak wnuczka – twierdziła Monika już w sądzie, ale jej słów nie miał kto potwierdzić. 

Sąsiadom dość szybko zaczęła opowiadać, że mieszkania Aleksandra P. są już właściwie jej własnością. Chwaliła się także na wsi, że wkrótce będzie panią z Warszawy. Nawet Marcinowi pisała w esemesach, że Piotruś odziedziczy po niej "miliony", a nie "ochłapy", jak po ojcu. Jednym opowiadała, że owinęła sobie "dziada" wokół palca przez łóżko, innym, że łączyły ich tylko relacje towarzyskie i rozmowy o życiu "przy martini bianco". – Aleksander mnie wspierał, nigdy mnie nie oceniał – podkreślała. Pracowała u niego dorywczo, etat księgowej dostała w biurze rachunkowym na Mokotowie. Dojeżdżała z centrum taksówką, za którą płacił Aleksander. Ponoć chciał mieć ją blisko siebie. Gdy w czwartki wracała do Sochocina, on wyjeżdżał na działkę do Natolina. Wracali w niedzielę, by wspólnie spędzić wieczór. Taki mieli rytuał. 

Jeden z takich wieczorów Monice szczególnie zapadł w pamięć. Wróciła autobusem do stolicy, ale nie mogła dostać się do lokalu wynajmowanego od Aleksandra. Wyglądało na to, że wymienił zamki. Nie odbierał telefonów. Zdruzgotana Monika zatrzymała się u siostry, w międzyczasie wynajęła sobie kawalerkę na Mokotowie, bliżej pracy w biurze. Gdy senior w końcu się odezwał, była na niego wściekła. Przepraszał za swoje zachowanie, tłumacząc, że podejrzewał ją o kradzież pieniędzy, ale udało mu się ustalić winowajcę. 

– Nalegał, żebym wróciła, ale się nie zgodziłam. Mówiłam mu, że gdyby nie siostra, zostałabym zimą na noc na dworcu. Aleksander przepraszał. Obiecywał, że to się nie powtórzy i że przepisze na mnie mieszkanie w kamienicy przy Marszałkowskiej w zamian za dożywotnią opiekę nad nim. Zgodziłam się. Każdy by się zgodził. Powiedział jednak, że przepisze na mnie ten lokal, jak będę miała już prawomocny rozwód. Bał się chyba, że gdyby z mężem mi się jednak ułożyło, mogłabym się wycofać – tłumaczyła.

Będąc już na ławie oskarżonych, zapewniała, że nigdy nie miała intencji nielegalnego przejęcia mieszkań. Z zeznań niektórych świadków wynika, że Monika przyjechała do stolicy zwerbowana przez grupę przestępczą przejmującą mieszkania od starszych osób. Pojawia się poznać tajemniczego "Marka", który chciał Monikę wykorzystać jako słupa. Diabłem nakłaniającym do złego miał być również pośrednik, który skontaktował ją z "dziadem". Cezariusz był świadomy, że Aleksander często zmienia "asystentki", bo sam mu je przyprowadzał.

 – Cezariusz mnie namawiał, żeby przejąć szybko te chaty, że są warte miliony. Wiedział, że mam pełnomocnictwa i mogłabym to zrobić – wyjaśniała. Monika wiedziała, że "Olek", bo tak mówiła o pokrzywdzonym, ma słabość do dużo młodszych kobiet. Z jedną ze swoich asystentek, młodszą o ponad 50 lat, w 2000 roku spłodził syna. Para szybko się rozstała, ojciec nie utrzymywał z chłopcem kontaktu, ale to właśnie jemu przepisał notarialnie cały swój majątek. Byłą żonę i urodzoną w latach 60. córkę wydziedziczył, argumentując decyzję brakiem kontaktu. Rodzone siostry i brat, choć mieszkały w pobliżu, nie miały z nim żadnej relacji. Odciął się. Pewnie dlatego też nikt nie zwrócił uwagi, gdy zaginął. Dla krewnych zniknął wiele lat wcześniej. Jego zabójstwo mogło być zbrodnią doskonałą. 

Blok przy MarszałkowskiejBlok przy Marszałkowskiej GOOGLE MAPS

Relacje Moniki z Aleksandrem rozluźniły się po jej przeprowadzce na Mokotów. Choć wielu twierdzi, że wspomnianych przeprosin nigdy nie było, a 86-latek zaczął unikać byłej lokatorki jak ognia, bo faktycznie ukradła mu pieniądze. 

W marcu 2014 roku Monika ogłosiła w internecie, że szuka "kochanka bez zobowiązań". Anons wisiał na stronie, za pośrednictwem której kobiety szukają sponsorów za seks. Żonaty Darek, ojciec trójki dzieci, idealnie nadawał się do luźnej relacji. Miał dochodowy biznes w Otwocku, był bardzo hojny i poświęcał młodszej kochance dużo czasu. Pożyczał jej swój samochód, zabierał w delegacje, organizował wypady za miasto i za granicę. Zbliżyli się na tyle, że poznał jej rodzinę i kilkuletniego synka. Gdy nie przebywali razem, esemesowali jak nastolatkowie, podkręcając seksualne napięcie. Z niezobowiązującego romansu zrobiły się wielkie nadzieje, a Monika zaczęła z nim wiązać swoją przyszłość. Mężczyzna składał różne obietnice, ale nie planował ich dotrzymywać. Nie był świadomy, że 30-latka nagrywa ich podczas seksu. 

Prokuratura zabezpieczyła liczne nagrania stosunków Moniki z Dariuszem. Były też inne, świadczące o tym, że kobieta spotykała się z wieloma mężczyznami. Darek, któremu romans z Moniką szybko spowszedniał, padł ofiarą szantażu. Dowiedział się od niej o sekstaśmach, wysłuchiwał gróźb o "up****oleniu głowy" jego żonie. Był tak przerażony, że skontaktował się nawet z jej byłym mężem, chcąc ustalić, do czego może być zdolna poznana przez internet kochanka. Monika próbowała nawet zdobyć mocz brzemiennej znajomej, by pokazać Darkowi pozytywny test ciążowy i zmusić go do deklaracji. Między parą było burzliwie, ale w końcu Darek i tak lądował między udami kochanki. 

Ostatnia majówka 

W kwietniu Monika na Facebooku zaczepiła 15-letnią Olę, siostrę swojej przyjaciółki. Znajomość z Ewą rozpadła się, bo Monika miała nagadać mężowi rozwodzącej się właśnie Ewy, że ta w przeszłości się prostytuowała. Oli ten konflikt nie obchodził. "Jakbyś potrzebowała jakiejś pomocy, to się odezwij" – napisała Monika. Trafiła w dziesiątkę. Ola chciała zarobić na wakacje, a Monika obiecała jej załatwić pracę przy sprzątaniu jakiegoś mieszkania. Nastolatka przedstawiła dorosłej koleżance swojego chłopaka Grześka i dziwnym trafem Monika miała pracę również dla niego. Twierdziła, że zapłaci 150 tysięcy złotych za pomalowanie dachu jakiegoś domu. Nikt nie pytał jakiego ani czemu tak dużo. Dla chłopaka z dysfunkcyjnej rodziny, który nie skończył podstawówki i nigdy nie miał prawdziwej pracy, oferta brzmiała jak zaproszenie do lepszego świata. Grzesiek wyjaśniał później, że "dach" to była wersja dla Oli. W rzeczywistości miał po weekendzie majowym wywabić "jakiegoś starszego gościa z mieszkania pod pretekstem wyceny nieruchomości". Wiedział, że to przekręt, ale cel uświęcał środki. Tym bardziej, że czarująca Monika wpadła mu w oko i widział w tej akcji nadzieję na coś więcej niż tylko zarobek. 

Długi weekend Monika spędziła u rodziców. W niedzielę 4 maja spotkała się z Grześkiem na dworcu PKS w Płońsku, skąd autobusem przyjechali do Warszawy. Chłopak miał zostać u niej na noc, bo robota ze "starszym gościem" była zaplanowana na rano. Czwartego Monika obchodziła imieniny, spodziewała się wieczornej randki z Darkiem, który "chciał jej złożyć osobiście życzenia". Dała młodemu chłopakowi 50 złotych i wysłała go do kina, żeby nie przeszkadzał. Gdy Grzesiek wrócił, Monika namiętnie żegnała się z kochankiem przed blokiem przy ulicy Konstancińskiej. Później spędziła noc, pijąc martini i szampana z 19-latkiem. W zależności od tego, które z nich to później relacjonowało, kochali się ze sobą lub nie. 

– Monika napisała mi na kartce, co mam powiedzieć dziadkowi, który mieszkał w centrum Warszawy. Miałem powołać się na znajomego samorządowca, który go polecił jako znawcę nieruchomości. Miałem powiedzieć, że odziedziczyłem mieszkanie po babce, która niedawno zmarła, i poprosić o wycenę. Monika zawiozła mnie na ulicę Marszałkowską taksówką. Zadzwoniłem domofonem. Dziadek chciał zobaczyć dokumenty poświadczające, że ja jestem właścicielem tego mieszkania. Nie wiedziałem, co robić, ale Monika ze mną esemesowała. Powiedziała, że mam przekazać, że są w mieszkaniu na Sadybie. Pojechaliśmy tam taksówką – wyjaśniał Grzegorz podczas jednego z przesłuchań. Pamiętał, że za kurs zapłacił sto złotych i nie prosił o resztę, bo zleceniodawczyni kazała udawać, że "jest kasiasty". 

Według Grześka pan Aleksander obejrzał wnikliwie lokal i poradził młodemu chłopakowi, by podczas sprzedaży nieruchomości zażądał większej kwoty niż tę, którą początkowo sugerował. Wtedy Monika miała napisać 19-latkowi esemes, by wyciągnął emeryta do toalety, twierdząc, że niepokoi go jakiś zapach. – Gdy wyszliśmy z łazienki, okazało się, ze Monika jest już w mieszkaniu. Musiała wejść po cichu. Uderzyła dziadka w głowę butelką po winie. Jego zamroczyło, osunął się i wtedy Monika wyjęła z torebki nóż i podcięła mu gardło. On od razu upadł, z jego szyi lała się krew. Jak się kręcił, to krew poleciała na ścianę – mówił Grzesiek podczas przesłuchania, powtórzył to także w tracie wizji lokalnej, gdy na manekinie demonstrował scenę zabójstwa majętnego biznesmena. Chłopak wyjaśnił, że Monika wyjęła emerytowi z kieszeni pieniądze i telefony, kazała przykryć ciało pościelą, a następnie zarządziła, że trzeba go "spakować". – Poszliśmy do galerii handlowej Sadyba kupić walizkę, taką dużą, ciemną – powiedział. W sklepie "Barakuda" zapłacili 399 złotych za walizkę o pojemności 110 litrów. Ciało denata z trudem zmieściło się do torby, Grzesiek pamiętał, że musiał je upychać nogą. Monika w tym czasie zmywała ślady krwi z podłogi. Zachlapane ściany niechlujnie zamalowali kupioną pod blokiem białą farbą. Później Monika znalazła przez internet wypożyczalnię samochodów i na trzy dni wynajęła srebrnego hyundaia, którym wywieźli z mieszkania zwłoki Aleksandra P. Pojechali jeszcze do mieszkania ofiary, wynieśli stamtąd jakieś dokumenty oraz biżuterię. – Pożyczyłem od kolegi łopatę i pojechaliśmy do miejscowości Wróblewo. Zakopaliśmy tę walizkę, tak po prostu, na polu. Kopałem raz ja, raz ona. Dół był dość płytki – opisywał beznamiętnie Grzegorz, sądząc pewnie, że jego szczerość zaprocentuje łagodnym wyrokiem. 

Opis zdarzeń z 5 maja 2014 roku w wersji opowiadanej przez Monikę przypomina trochę zabawę w głuchy telefon. Niby to samo, ale przekręcone. Stanowisko Moniki i Grzegorza rozmywa się mniej więcej po tym, jak pożegnała się z Darkiem. Ona twierdzi, że Grzesiek się w niej zakochał i chciał z nią być, że współżyli ze sobą tej nocy. Nie zaprosiła go, by wywabił milionera z mieszkania. Wręcz przeciwnie. Obiecała Grześkowi, że umówi go z panem Aleksandrem, bo senior chciał mu zlecić odpłatnie prace gospodarcze na działce za miastem. Monika przygotowała wzór umowy i z tym właśnie dokumentem Grzegorz jechał rano na Marszałkowską. W międzyczasie okazało się, że czegoś zapomniał, i przyjechał z przyszłą ofiarą do mieszkania na Mokotowie. Moniki w tym czasie nie było w domu, bo – jak twierdzi – spacerowała po centrum Warszawy, zjadła śniadanie i oglądała wystawy sklepowe. Prawie jak w filmie z Hepburn, tylko finał inny. Kobieta relacjonowała, że Grzesiek napisał jej "już po wszystkim", i wróciła na Konstancińską pewna, że Aleksander już wrócił do domu. Jednak po wejściu do lokalu zobaczyła ślady krwi. – Aleksander leżał bez ruchu, w powietrzu czułam gaz łzawiący. Krzyczałam: "Coś ty, Grzesiek, narobił?!". On trzymał w ręce plik banknotów i mówił: "Zobacz, ile stary miał kasy". Chciałam wezwać policję, ale Grzesiek mnie straszył, że pójdę siedzieć za zabójstwo, bo to jest moja chata. Groził, że mnie zap***doli jak starego. Nie pomagałam mu sprzątać, nie mogłam patrzeć – wyjaśniła. Przyznała, że wynajęła auto, ale została zmuszona przez Grześka. To także on miał wymyślić zakup walizki, malowanie ścian i wykopanie dołu. Monika twierdzi, że była roztrzęsiona po zabójstwie, którego dokonał jej znajomy. Kontrastuje z tym fakt, że autem, którym w poniedziałek wywiozła zwłoki Aleksandra P., następnego dnia pojechała do Płońska, na rozprawę rozwodową. Są nagrania, na których widać ją ubraną na czarno, elegancką i opanowaną. Kilka dni później wprowadziła się do mieszkania ofiary, a w lombardzie pod domem za kwotę 6240 zł sprzedała złoto należące do "starego". 

Blok przy Konstancińskiej na SadybieBlok przy Konstancińskiej na Sadybie GOOGLE MAPS

Zbrodnia do poprawki 

Nikt nie zgłosił zaginięcia Aleksandra, więc Monika mogła spokojnie działać. Zresztą gdyby ktoś pytał, zamierzała kłamać, że wyleciał do Ameryki w poszukiwaniu swojej córki i byłej żony. Monika przez internet intensywnie szukała notariusza, który za seks zgodziłby się złamać prawo i stwierdzić sprzedaż nieruchomości bez udziału właściciela. Miała wszystkie dokumenty ofiary, przygotowane wzory aktu notarialnego. Chwaliła się, że od miesięcy ćwiczy podpis denata, by móc odtworzyć go na dokumentach. Ściągnęła do Warszawy Grzegorza i Olę, by posprzątali mieszkania po biznesmenie "tak, jak do sprzedaży". Czyścili szafy, niszczyli dokumenty. Monika zapłaciła im jakieś drobne kwoty, a Grześkowi dała w prezencie telewizor z jednego z mieszkań i auto seniora, na które wkrótce miał "dostać jakąś umowę". – Pamiętam, że pytałam Moniki, czyje to są mieszkania, a ona odpowiadała, że jej – zeznała Ola. W połowie miesiąca Monika przywiozła do Warszawy już tylko Olę. Spały na Marszałkowskiej. Kobieta ostrzegła nastolatkę, że Grzesiek chce ją rzucić i mówi o niej "gówniara". Dziewczyna się wściekła. Widziała, że starsza koleżanka ma na jej chłopaka ogromny wpływ, i podejrzewała ich o romans. Podobało jej się jednak, że to właśnie ją Monika zaprosiła do stolicy, zabiera ją na zakupy, do knajp. Ola miała w zamian szukać notariusza, a Darek kupca na mieszkania w centrum. – Monika przy mnie podrabiała podpis tego pana, którego dokumenty posiadała. Bałam się pytać o tego człowieka. Ona była jakaś dziwna – twierdziła później Ola. Po powrocie do domu dziewczyna rozmówiła się z chłopakiem i wspólnie ustalili, że zrywają kontakty z Moniką, która próbuje ich poróżnić. Zmienili numery telefonów, połamali karty sim. Sądzili, że Monika nie będzie ich szukać. Mylili się. 

28 maja Monika przyjechała na wieś srebrną toyotą corollą na mokotowskich blachach. Ola pamiętała, że kazała Grześkowi wsiąść do auta, bo "muszą coś dokończyć". 15-latka była zazdrosna, nie chciała puścić chłopaka z potencjalną konkurentką. Prawdopodobnie to Monika zaproponowała jej, by jechała razem z nimi. Zatrzymali się na stacji, kupili benzynę i odświeżacz do samochodu. Zatrzymali się w polu. Ola pamiętała, że 30-latka krzyczała do Grześka: "No pomógłbyś, rusz się!". Wykopali walizkę, z której wydobywał się bardzo brzydki zapach. Gdy torba się rozpięła, Ola zobaczyła wystającą z niej głowę mocno łysiejącego mężczyzny. – To był ten sam człowiek, którego twarz widziałam na dokumentach w mieszkaniu w Warszawie. Zwymiotowałam, a ona kazała mi zbierać jakieś zakrwawione szmaty, które wypadły z torby – twierdziła. Miał rany na głowie i podcięte gardło. Po umieszczeniu zwłok w aucie Monika robiła zdjęcia telefonem. Małolatom mówiła, że to zapewni jej alibi i w razie wpadki będzie mogła wrobić właściciela pojazdu, czyli jej ukochanego Darka. 

Zwłoki wywieźli do Zaborowa. Rzuconą na ziemię walizkę polali benzyną i przykryli kawałkami papy. Ponoć w czasie, gdy ciało Aleksandra płonęło, Monika rozmawiała z kimś przez telefon. Była bardzo zadowolona. – Może myślała, że to się nigdy nie wyda – zastanawiała się później Ola. I słusznie, bo według biegłych, którzy później badali szczątki, sprawcom udało się wytworzyć temperaturę palenia jak w piecu krematoryjnym. – Trzeba było naprawdę długo w tym grzebać, by stwierdzić, że to na pewno ludzkie szczątki. Jakby to leżało jeszcze miesiąc czy dwa, spadłoby trochę deszczu, coś by zwierzęta rozniosły, to by nie było czego szukać. Byłoby dokładnie tak, jak planowała Monika. Nie byłoby ciała, nie byłoby zbrodni… – powiedział mi jeden ze śledczych, którzy pracował przy tej sprawie. To, co działo się w Zaborowie, to oczywiście wersja Oli i Grześka. Monika twierdziła, że zwłoki wykopać chciał Grzegorz, a zdjęcia zwłok robiła Ola. Ona miała być przerażona i rozhisteryzowana. 

Prokuratura uważała, że Monika po spaleniu ciała czuła się absolutnie bezkarna. Zdjęcia zwłok w bagażniku pokazała Dariuszowi, który kolejny raz próbował zakończyć niepokojącą znajomość. Powiedziała mu, że zabiła emeryta i wrobi go w zabójstwo. Mężczyzna pojechał na komisariat policji w Wawrze i opowiedział o wszystkim dyżurnemu policjantowi. Podobno nie przyjęli zawiadomienia i pogonili go, sugerując, że ma problem z głową, bo historia brzmiała jak zmyślona. 30-latka chciała szybko przejąć i spieniężyć mieszkania. Miała nawet ugadanego notariusza z Gdańska, który miał się zgodzić na przekręt za fantazyjny seks. Była strażniczka więzienna szukała nawet dublera, który zagrałby Aleksandra. Podobno z pomocą znajomego odszukała kogoś łudząco podobnego do "dziada". Ostatecznie umowę podpisać mieli "legalnie", u pani notariusz z Warszawy. Monika bardzo szczegółowo opowiedziała prawniczce o swoim romansie z dużo starszym biznesmenem. – Mówiła, że ta znajomość jest już tylko przyjacielska i ona mu pomaga w sprzedaży nieruchomości. Kobieta sprawiała wrażenie bardzo miłej, energicznej, zabawnej. Prosiła, aby czynności notarialne przeprowadzić w mieszkaniu sprzedającego. Bardzo rzadko zdarza mi się tak postępować, ale z uwagi na wiek tej osoby i trudności z poruszaniem wyraziłam zgodę. Umówiłyśmy się na spotkanie 18 czerwca, ale pani Monika się nie stawiła – zeznała później prawniczka. Notariuszka nie wiedziała, że Monika nie dotarła na spotkanie, bo dzień wcześniej została zatrzymana pod zarzutem zabójstwa Aleksandra P. 

Nieciekawe akta 

Ani w toku śledztwa, ani na żadnym etapie postępowania sądowego nie udało się ostatecznie rozstrzygnąć, kto zabił Aleksandra P. Para morderców przerzucała się odpowiedzialnością do końca. Monika uważała, że Grzegorz i Ola ją wrabiają, jej obrona próbowała podważyć wiarygodność nastolatki, sugerując fantazjowanie na korzyść ukochanego. Monika, osadzona w areszcie na Grochowie, szybko zasłynęła wśród nowych koleżanek. – Każdemu, kogo spotkała, opowiadała, za co siedzi, nawet jak nikt nie pytał. Twierdziła, że pomówił ją o morderstwo, a ona tylko zacierała ślady, bo młody chłopak ją do tego zmusił. Sprawę przedstawiała bardzo jasno, czytałyśmy akta pod celą. Były nieciekawe, włosy dęba stawały – mówiła jedna z więźniarek. Nawet w areszcie chciała być w centrum uwagi. Dziewczyny ją pocieszały, zapewniały, że wszystko się jakoś ułoży. Na Grochowie huczało, że Monika obiecuje pieniądze dla fałszywych świadków. Wybrana osoba miała powiedzieć, że widziała zbrodnię z okien pobliskiego budynku, i potwierdzić, że Aleksandra zabił Grzesiek, albo powiedzieć, że w czasie zbrodni Monika była gdzieś indziej. Ostatecznie zamiast okazać pomoc, jedna z koleżanek ją pogrążyła, a prokurator dołożył Monice zarzut nakłaniania do fałszywych zeznań. Dowodem, który ostatecznie pogrążył oskarżoną, był znaleziony w mieszkaniu jej rodziców nóż wojskowy, z którego biegli wyizolowali DNA zamordowanego. Tłumaczenia Moniki, że narzędzie zbrodni podrzucił jej Grzegorz podczas pakowania rzeczy z mieszkania przy ulicy Konstancińskiej, sąd uznał później za "kuriozalne". Ale kto zadał cios? Dla wymiaru sprawiedliwości nie miało to znaczenia. "Nie udało się ustalić, kto uderzył pokrzywdzonego butelką w głowę, a następnie podciął mu gardło, ale w żaden sposób nie stanowiło to przeszkody do przypisania oskarżonym realizacji wspólnie i w porozumieniu znamion zbrodni zabójstwa kwalifikowanego. Ich działanie było zaplanowane, oboje w pełni identyfikowali się z tym czynem" – napisał w uzasadnieniu wyroku sędzia Michał Piotrowski z Sądu Okręgowego w Warszawie. 

Warszawa. Pierwsza rozprawa w procesie byłej strażniczki więziennej Moniki A. oskarżonej o morderstwo starszego pana, którego nieruchomości chciała przejąćWarszawa. Pierwsza rozprawa w procesie byłej strażniczki więziennej Moniki A. oskarżonej o morderstwo starszego pana, którego nieruchomości chciała przejąć Fot. Jacek Marczewski / Agencja Wyborcza.pl

Aktorka o stu twarzach 

Dla śledczych istotne w określeniu ról Moniki i Grześka były opinie sądowo-psychiatryczne i psychologiczne. Biegli stwierdzili, że on jest niezbyt inteligentnym mężczyzną o dyssocjalnej osobowości. Raczej nie byłby w stanie uknuć tak złożonego planu zbrodni i przejęcia majątku. Był natomiast idealnym "narzędziem" dla Moniki, która – zdaniem ekspertów – lubi i potrafi traktować ludzi w sposób instrumentalny, by osiągnąć wyznaczone cele, jak psychopatka. "Z treści opinii psychologicznej wynika, że oskarżona jest osobą odporną na działanie trudnych stresowych sytuacji, potrafiącą skoncentrować się na poszukiwaniu skutecznego sposobu przezwyciężenia trudności, nieujawniającą lęku, postaw rezygnacyjnych, skłonną do manipulowania ludźmi w celu uzyskaniu osobistych korzyści" – przytaczał sędzia Piotrowski. Stwierdzone u Moniki zaburzenia osobowości określa się w psychologii jako "histroniczne". Nazwa pochodzi od łacińskiego słowa histrio, czyli aktor, albo raczej performer. – U oskarżonej oznacza to nadmierną koncentrację na sobie i swoich potrzebach, egocentryzm, tzn. przesadne oczekiwanie zainteresowania jej osobą i zajmowania się nią, dążenie do bycia w centrum uwagi i niewielkie zainteresowanie sytuacją i potrzebami innych ludzi, a także labilność emocjonalną – wyjaśniała biegła. 

– Pierwszy raz miałem wrażenie, że opinia psychiatryczna tak wiernie oddała moje odczucia względem oskarżonej. Monika A. była bardzo chwiejna i teatralna, przesłuchanie w prokuraturze trwało kilka godzin. Łkała, odpowiadając na moje pytania, ale nie zobaczyłem ani jednej łzy – powiedział mi prokurator Maciej Godzisz. Łez próżno było wypatrywać także w sądzie. Częściej widziałam Monikę, która słuchając zeznań świadków, rozglądała się po sali, uśmiechała drwiąco albo przewracała oczami, jakby to była scena, nie sąd. 

Za niewinność 

22 kwietnia 2016 roku Monika została skazana na dożywotnie pozbawienie wolności. Grześkowi sąd wymierzył karę 25 lat pozbawienia wolności, głównie dlatego, że w momencie dokonywania zbrodni był jeszcze nastolatkiem. Orzeczenie sądu pierwszej instancji utrzymał także sąd odwoławczy, a Sąd Najwyższy oddalił kasacje obrońców, uznając je za bezzasadne. Na żadnym etapie rodzina jej nie opuściła. Nikt z jej najbliższych nie uwierzył, że mierząca ledwie 160 cm drobniutka blondynka mogłaby z zimną krwią odebrać komuś życie. – Córka to jest człowiek, który kocha życie, kocha swojego synka, jest wyrozumiała. Ja nie wierzę, żeby ona to zrobiła, w domu nie było patologii. Córka nie wymagała większego ochraniania, nawet jak była dorosła, to jak powiedziałam, że ma coś zrobić, to zrobiła. To nie może być prawda. Nigdy nie widziałam agresji u córki, nie miałam z nią problemów. Zawsze się świetnie uczyła, po szkole pracowała w starostwie, ukończyła studia z bardzo dobrym wynikiem – mówiła śledczym pani Małgorzata, mama Moniki. Pamiętała, że w połowie maja (czyli po zbrodni) jej córka była ciągle roztrzęsiona, ale wszyscy sądzili, że to w związku z rozwodem. – Monika jest osobą spokojną, znam ją od dziecka, wychowałam się z nią. Zawsze mogłam na nią liczyć. Nie byłaby zdolna do takich czynów, jakie się jej zarzuca – zapewniała siostra Anna. Ojciec oskarżonej w wywiadzie dla jednej z telewizji mówił, że trzymając Monikę za "jej malutką rączkę", nie wierzy, że "ta rączka mogłaby poderżnąć gardło". Po ogłoszeniu wyroku skazującego Grzegorz R. skontaktował się z jej rodzicami i zaproponował, że za 100 tysięcy złotych i dobrego adwokata jest gotowy wziąć całą winę na siebie, a Monice zostanie tylko "zacieranie śladów". Tą ofertą Grzegorz tylko sobie zaszkodził, a prokuratura oskarżyła go o oszustwo. 

Monika dała się poznać w areszcie jako bardzo religijna, uczestniczyła w nabożeństwach dla świadków Jehowy. Regularnie pisała listy do bliskich, prosiła o wsparcie w walce o prawdę na temat zbrodni z 5 maja. W liście do przyjaciela napisała: "Żałuję, że Grzesiek mnie wtedy też nie zabił. Oszczędziłby mojej rodzinie wielu cierpień. Dobrze, że mam telewizor. Jakoś te dni lecą. Zajmuję się pisaniem książki, żeby o tym wszystkim nie myśleć. To taka forma rozliczenia się z przeszłością. Książka autobiograficzna". Monika przebywa na oddziale zamkniętym, karę odbywa w Areszcie Śledczym Warszawa-Grochów. Nie sprawia kłopotów, ale nie ma najlepszej opinii. Pracowała w świetlicy, była też zatrudniona w firmie, która na terenie jednostki produkowała części metalowe. Obecnie nie pracuje, bo maszyna w hali produkcyjnej odcięła jej palce u lewej ręki. Od dziesięciu lat nie widziała się z synem, ma ograniczone prawa rodzicielskie. Rośnie jej ogromny dług, bo powinna płacić 500 złotych alimentów na chłopca. W listach do krewnych wyraża tęsknotę za 17-letnim chłopcem. On wie, za co siedzi jego matka. Ona wciąż utrzymuje, że siedzi niesłusznie. 

"Dostałam dożywocie za zbrodnię, której nie popełniłam i przy której mnie nawet nie było" – zapewniała rodziców w jednym z listów. Jej koleżanki spod celi, które poznałam, pisząc reportaż o zabójczyniach, mówią, że Monika nieustannie powtarza, że "wkrótce udowodni, jak było naprawdę". Szukała wsparcia wszędzie. Kilka lat temu prokuratura w Nowym Dworze Mazowieckim ocenzurowała list jej autorstwa, adresowany do Oskara Z. "Oskar" przynależał do gangu mokotowskiego. Był podejrzanym w sprawie brutalnych porwań dla okupu w ramach tzw. grupy obcinaczy palców. Monika pisała do niego, żeby pomógł nagłośnić jej sprawę, ponoć miał namiar do dziennikarki, która "rzetelnie" zajęłaby się tematem. Żartowała też, że mógłby jej poszukać dobrego męża, bo ma nadzieję, że niedługo wyjdzie. Nic takiego się nie wydarzyło. W lutym br. proponowałam Monice spotkanie i wywiad. Nie chciała. Ponoć powiedziała, że "na pewno ją obsmaruję". – Może wiedziała, że prawda jej nie wyzwoli – skomentował jeden ze śledczych. 

OSKARŻAM - cykl kryminalny Gazeta.plOSKARŻAM - cykl kryminalny Gazeta.pl Grafika: Marta Kondrusik

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.