Niemcy wpadli w pułapkę nowych unijnych przepisów dotyczących badań diagnostycznych pojazdów, które wprowadzono tam w życie w lipcu ubiegłego roku. Wiele prawie nowych aut skończyło badanie z negatywnym wynikiem pod sprawdzeniu zawartości spalin z układu wydechowego - donosi motoryzacyjny portal Autokult. Okazuje się, że dilerzy i producenci są już zawaleni skargami klientów, a niemieckie sądy pozwami od tych właścicieli, którzy stracili cierpliwość.

Sprawę nagłośnił niemiecki automobilklub ADAC. Według danych TUV, tylko od początku sierpnia do końca października 2023 roku aż 32 285 pojazdów nie przeszło pierwszego przeglądu technicznego, pod 3 latach od zakupu auta przez właściciela. Biorąc pod uwagę liczbę 950 809 przebadanych w tym czasie przez diagnostów aut, daje to wskaźnik niepowodzeń na poziomie 3,4 proc. Tymczasem chodzi tu tylko o prawie nowe samochody.

Trzyletnie auta bez stempla diagnosty

Nowe przepisy dotyczące przeglądów technicznych dotyczą póki co w Niemczech samochodów z silnikami wysokoprężnymi, homologowanymi do normy Euro 6. Po 3 latach od zakupu wielu właścicieli diesli wyjechało od diagnostów niemiło zaskoczonych. Producenci reklamacje odrzucają, twierdząc że pojazdy spełniały wymogi prawne w chwili sprzedaży. W niemieckim przepisach nie ma zaś ani słowa o tym, że sprzedawane auta mają być dostosowane do wymogów przeglądu technicznego. Mają jedynie spełniać wymagania stawiane przy homologacji.

Kup pan nowy DPF

Z informacji od ADAC wynika, że o sprawie zrobiło się głośno przez skargi kilkudziesięciu właścicieli fordów z silnikiem 1.5 TDCi. Wkrótce jednak wyszło na jaw, że z autami innych producentów też są problemy na stacjach diagnostycznych. Diagności sugerują ponoć załamanym kierowcom wymianę filtra cząstek stałych, która kosztować ma nawet 3 tys. euro. Nikt nie daje jednak gwarancji, że po tej przeróbce auto przejdzie pozytywnie przegląd. W dodatku właściciele pojazdów obawiają się, że stracą gwarancję producenta.

Sprawie przyjrzeli się baczniej specjaliści i orzekli, że źródło afery tkwi w odmiennym przeprowadzaniu testów spalin podczas badań homologacyjnych samochodów i na stacjach diagnostycznych. Problem polega na tym, że nie da się ujednolicić metody badań. Przed homologacją pomiary przeprowadza się bowiem na pojeździe znajdującym się w ruchu, do którego przyczepiona jest aparatura.

Rozbieżne testy spalin

Diagności badają zaś pojazd w bezruchu, w warsztacie, umieszczając czujnik pomiarowy w rurze wydechowej. Producenci mierzą ilość cząstek stałych wyemitowanych na przejechany kilometr, a na przeglądzie brany jest "pod lupę" stosunek cząstek stałych do danej objętości spalin. Jak łatwo zauważyć, silnik diesla inaczej pracuje na luzie, inaczej w trasie, a jeszcze inaczej gdy wciśnie się gaz na biegu jałowym. Dlatego mimo dość wysokiego limitu w nowych przepisach, nawet prawie nowe diesle nie mieszczą się w normie.

Niemieccy diagności nie widzą możliwości, by w trakcie przeglądu badać spaliny podobnie jak producenci. To po pierwsze byłoby zbyt czasochłonne, bo drugie odpowiedni sprzęt byłby droższy, a po trzecie stacje nie byłyby w stanie gwarantować wszystkim takich samych warunków badania. Inaczej wypadłby test na stacji przy ruchliwej, zatłoczonej drodze, gdy pojazd będzie musiał dusić się w korku, a inaczej na pustej drodze gdzieś na wsi.

Auta w garażach

Posiadacze prawie nowych diesli w Niemczech są jednak w kropce. Autem jeździć nie mogą, producentowi go nie zwrócą, a ze sprzedażą też będzie problem. Niemiecki Automobilklub zaapelował do producentów a dobrą wolę, ale kierowcy chyba na to nie liczą, bo zawiniło tu raczej dziurawe unijne prawo, które jak zwykle od rzeczywistości odstaje.

Na koniec warto zauważyć, że ten sam koszmar stać się może wkrótce udziałem polskich kierowców. Wszak nasz kraj również musi wdrożyć unijne przepisy w zakresie przeglądów technicznych.