Krótkie podsumowanie na początek – żeby było jasne: nie po to, żeby się skarżyć, bo właśnie to akurat, jak Państwo zobaczą, kompletnie nie jest moim celem, wręcz przeciwnie, ale po to, żeby ustawić odpowiedni kontekst tego tekstu.
Byłem obiektem zmasowanych ataków dziesiątki razy: za stanowisko wobec władzy, tej czy innej, za postawę w czasie pandemii, za stanowisko wobec wojny na Ukrainie, za krytykę Jerzego Owsiaka czy innych osób publicznych. Atakowały mnie boty, tysiące anonimowych kont, ale też ludzie pod własnymi nazwiskami – w tym osoby publiczne: inni dziennikarze czy ministrowie. Czasami balansując na krawędzi naruszenia moich dóbr osobistych.
Moje słowa i wypowiedzi były przekręcane tysiące razy. Przypisywano mi poglądy, jakich nigdy nie głosiłem i twierdzenia, jakich nigdy nie wygłaszałem. Do dzisiaj niektórzy są przekonani, że nie dopowiedziałem sprawy domu dziecka w Trójmieście, a dokładnie – w Gdyni, z którego w 2020 r. wykwaterowano przedwcześnie polskich wychowanków, żeby zrobić miejsce dla ukraińskich dzieci, choć sprawę tę sprecyzowałem zaledwie dwa tygodnie później, a też potem pisałem o niej kilkakrotnie, podając w końcu nawet numer wspomnianej placówki.
Do dzisiaj też ciągnie się za mną słynna sprawa rzekomego liczenia samochodów na ukraińskich tablicach, całkowicie fałszywie zrelacjonowana swego czasu przez Krzysztofa Stanowskiego i Roberta Mazurka. Żeby było śmieszniej, w moich wpisach chodziło wówczas o coś dokładnie odwrotnego niż sugerowali dwaj szołmeni. Nieważne.
I przy tym wszystkim, w takim właśnie kontekście, w życiu nie przyszłoby mi do głowy, żeby nagrać łzawy film, w którym skarżyłbym się na to, jak mi z tym ciężko i jak sobie z tym nie radzę. Nie przyszłoby mi to do głowy z dwóch powodów. Po pierwsze – bo nie jest mi z tym ciężko. Mam pod ręką instrumenty, które pozwalają mi odsiewać takie komentarze, a ostatecznym jest nieczytanie, co od czasu do czasu stosuję. Niech się tam pomyje przelewają, mnie to nie rusza. Po drugie zaś – ponieważ taki zawód i zajęcie wybrałem i w związku z tym bycie atakowanym często w sposób chamski, obelżywy czy perfidny jest częścią mojej codzienności. Ta część, owszem, może mi się nie podobać, ale tak to już jest w dzisiejszych czasach. Nikt nie każe mi robić tego, co robię. Sam wybrałem taką drogą. Czerpię z tego pewne korzyści, są więc również koszty. Ale dorosły człowiek nie będzie się mazał, bo jakiś anonim lub przypadkowa osoba napisała mu, że jest głupi, gruby albo ma kompleksy. Takiego kogoś się nie czyta albo ewentualnie wycisza czy blokuje. To odruch tak samo automatyczny jak odgonienie siadającej na nosie muchy. I w takim samym stopniu powinien nasza uwagę absorbować. Skóra gruba jak u nosorożca jest takim samym niezbędnym warunkiem bycia osobą publiczną jak sprawność fizyczna u policjanta czy doskonały wzrok u pilota.
Wszystko to wydawało się oczywiste, a akcje, które od czasu do czasu podejmowali znani dziennikarze, polegające na ściganiu jakiegoś nieszczęsnego hejtera aż do skutku, były w moim przekonaniu zwykłym robieniem popularki. Aż do momentu, gdy zobaczyłem Hałabałę, który przed kamerą opowiadał z miną cierpiętnika, że musi się tłumaczyć, dlaczego nazywają go Hałabałą, a nawet, że ten, kto nazywa go Hałabałą, mierzy w bezpieczeństwo narodowe. Potem szybko pojawiło się kilka innych, podobnych w tonie filmów, które łączy to, że stworzyły je osoby uznawane za „ekspertów” i tworzące filmy popularnonaukowe.
Hałabałę zostawiam tutaj na boku, ponieważ jest to jednak zjawisko sui generis, zasługujące – a może właśnie jednak nie – na całkowicie osobne przeanalizowanie. Historia kompletnego wizerunkowego upadku młodego człowieka, którego zbyt szybko i gwałtownie napompowano, jest sama w sobie tematem w zasadzie literackim. Przypuszczam, że ci, którzy w niego w jakiś sposób zainwestowali, w końcu tę inwestycję porzucą, bo jej obiekt okazuje się jednak raczej mało lotny i całkowicie pozbawiony wizerunkowego wyczucia. W związku z czym może i swoich hipotetycznych inwestorów wpakować na minę. Zajmijmy się dwoma innymi przypadkami.
Mówi to człowiek, który na YT jest od 2014 r., jego kanał ma blisko 750 tys. subskrybentów i niemal 400 filmów. I ten ktoś po dziewięciu latach działalności nagle uznał, że nie umie poradzić sobie z nienawistnikami w sieci.
Cóż, nie wiem, jaką konstrukcję psychiczną ma pan Myśliwiec. Każdy jest inny. Zwykle jednak z czasem człowiek raczej się znieczula, a nie jeszcze bardziej uczula. Może jestem cyniczny, ale mnie płacze pana Myśliwca po prostu nie przekonują. Szczególnie że to, co cytuje jako przykłady straszliwego prześladowania w sieci, brzmi momentami absurdalnie. Część to klasyczne anonimowe obelgi, część – gwałtowne i rzeczywiście chamskie reakcje na postawę podczas pandemii, typową dla głównonurtowych twórców popularnonaukowych, którzy ani przez chwilę nie zajmowali się wątpliwościami dotyczącymi szczepionek czy lockdownów. Ich przekaz był całkowicie jednostronny. I rzeczywiście, reakcje na niego bywały ostre. Część zaś to żale wręcz komiczne. Okazuje się, że rodzajem internetowego prześladowania może być nawet uwaga, że autor filmu źle wygląda i powinien o siebie zadbać (ileż to razy czytałem podobne uwagi pod swoim adresem).
Nie znam pana Myśliwca, nigdy w życiu go nie spotkałem. Na jego filmy trafiłem może ze dwa razy – nie ujęły mnie, ale to kwestia moich upodobań. Mam wśród subskrybowanych kanałów kilka popularnonaukowych, nie tylko polskich, które bardzo lubię. Indywidualna sprawa.
Na nagranie pana Myśliwca z odpowiedzią pospieszył dr Tomasz Rożek. Dr Rożek aż tak melodramatyczny nie był. Na szczęście był też w stanie skrócić swoją opowieść do kilkunastu minut. Jest ona jednak w podobnym stopniu nieprzekonująca.
Tomasz Rożek także usiłuje nas przekonać, że „coś z tym trzeba zrobić”. Pyta więc: „Albo czy mówicie: jeśli ci się nie podoba, to zmień pracę? Serio tak mówicie?”. Tak, Tomku, ja tak właśnie całkiem serio mówię. Jeśli nie radzisz sobie psychicznie z byciem osobą publiczną – a za taką można uznawać popularnego dziennikarza, ale też twórcę internetowego – to zmień pracę. Presja psychiczna, również ta mająca źródło w nienawistnych, często chamskich i wulgarnych komentarzach, jest niestety elementem tego zajęcia. Ale jest całe mnóstwo zawodów, w których takiej presji nie ma. Nie trzeba pracować jako jutuber. Znam też bardzo popularnych dziennikarzy politycznych, którzy w ogóle nie mają kont w mediach społecznościowych albo jeśli je mają, to niemal wcale się tam nie udzielają. Da się.
Dalej tak dr Rożek opisuje swoje straszliwe przebudzenia i poranki, gdy zagląda na Twittera: „Bo wiem, że spośród tych kilkudziesięciu [komentarzy skierowanych do mnie], czasami powyżej stu w ciągu nocy, przynajmniej kilka to będą anonimowe konta, które wyleją na mnie kubeł g…na”. Zrozumiałbym takie żale u kogoś, kto pierwszy raz styka się z popularnością w mediach społecznościowych. Ale jeśli facet, który siedzi w tym świecie od lat (10 lat na YT, ponad 700 tys. subskrypcji, ponad 520 filmów), w nim zarabia, doskonale zna jego mechanizmy i życiowo ma się jak pączek w maśle próbuje mnie przekonać, że jakikolwiek wpływ na jego samopoczucie mają jakieś chamskie, anonimowe komentarze – to, proszę wybaczyć, chyba jednak próbuje mnie zrobić w trąbę.
Rożek w swoim wystąpieniu dokonuje pewnej subtelnej, może nieświadomej manipulacji: porównuje mianowicie środowisko internetu, w którym popularna osoba jest narażona na setki albo tysiące hejtujących ją komentarzy, do środowiska pracy, w którym pracownik jest gnębiony. Po czym stwierdza, że to pierwsze środowisko trzeba jakoś oczyścić, podobnie jak można by tego oczekiwać w standardowym miejscu pracy. To analogia całkowicie fałszywa. Środowiskiem pracy twórcy internetowego czy dziennikarza, który jest aktywny w mediach społecznościowych, jest jego redakcja, nie zaś cały krąg jego odbiorców. Oczekiwanie, że ten krąg odbiorców zostanie ustawiony według preferencji twórcy za sprawą jakichś generalnych zasad czy przepisów, dotykających wszystkich, uderza bezpośrednio w wolność słowa. A to już jest sprawa bardzo poważna.
Publiczność nie jest środowiskiem pracy twórcy. Publiczność – to publiczność. Postulaty Myśliwca, Rożka, groteskowe groźby Hałabały to tak, jakby aktor domagał się, żeby zakazać widzom w teatrze buczenia, gwizdania czy rzucania pomidorami (co się już raczej nie zdarza, ale kiedyś się zdarzało), bo on się z tym źle czuje. Albo tak jakby polityk żądał, żeby zabronić ludziom demonstrowania przeciwko niemu pod obraźliwymi hasłami.
Zresztą sytuacja twórców internetowych jest pod tym względem mocno podobna do sytuacji polityków, w których zajęcie wpisane jest stykanie się z reakcjami nawet najbardziej nieprzychylnymi, z chamskimi hasłami włącznie. Czy ktoś wyobraża sobie, że którykolwiek z polityków mógłby zażądać, aby w związku z tym usunąć z konstytucji zapis jej art. 54., zapewniający obywatelom wolność wyrażania poglądów, oraz art. 57., dający wolność demonstracji? Oczywiście są tu ograniczenia, wynikające z kodeksu karnego, ale one działają także w przypadku komentarzy kierowanych pod adresem twórców. Są też możliwości wynikające z kodeksu cywilnego – po nie również mogą sięgać politycy tak samo jak internetowi twórcy.
Do tego chóru trzech tenorów (choć może jest on liczniejszy, a ja coś przeoczyłem) na Twitterze dołącza niespodziewanie oficjalny profil Patronite, na którym to serwisie obecny jest profil pana Myśliwca. Patronite umieszcza na X wpisy, których lektura zadziwia, bo brzmią tak, jakby ich autorem nie byli przedstawiciele z zasady neutralnego serwisu zbiórkowego, ale głęboko zaangażowani ideologicznie działacze. Mogliśmy zatem przeczytać:
„Komentarze denialistów globalnego ocieplenia pod wpisami @jakubwiech to popis obelg i intelektualnej aberracji. Szczucie na naukowców i ekspertów to moda, która narasta od czasów pandemii. Zamiast debaty jest ordynarny hejt. Czy to się kiedykolwiek zmieni?”.
Zwróćmy uwagę, że serwis używa deprecjonującego określenia „denialiści globalnego ocieplenia”, co oczywiście natychmiast zamyka jakąkolwiek dyskusję, a jednocześnie sam postuluję debatę. Żeby było śmieszniej, swoje uwagi Patronite kieruje między innymi do Zbigniewa Hołdysa, jednego z najbardziej chamskich i najzaciętszych internetowych hejterów.
Szczęśliwie sam uniknąłem związania się z Patronite (który zresztą oferuje twórcom niekorzystne w mojej ocenie finansowo warunki). Rozumiem też teraz doskonale, dlaczego problemy z otwarciem tam profilu miał swego czasu Jan Pospieszalski. Wszystko wskazuje na to, że Patronite nie jest neutralny, ale ma swoje dość wyraźne ideologiczne nastawienie.
To jednak wątek poboczny. Istotniejsze jest, że ni stąd ni zowąd doświadczeni twórcy internetowi zaczęli publicznie płakać nad tym, jaki spotyka ich hejt. Co prawda żaden z nich nie wyraził wprost oczekiwania, że w związku z tym zostanie wprowadzona jakaś forma cenzury, ale jak powinniśmy rozumieć kilkakrotne powtarzanie przez Dawida Myśliwca, że platforma nie może wszystkiego zrzucać na twórców? Jak interpretować przytaczanie przez dr. Rożka na jednym oddechu tego, co można bez problemu uznać za groźbę karalną (art. 190 k.k.) i tego, co jest zwykłym internetowym ściekiem? Może ten nagły napad depresji i potrzeba publicznego wylewania żalów to faktycznie jakaś spontaniczna potrzeba zranionych serc. A może nie. To pozostawiam do rozstrzygnięcia Państwu.
Komentarze
Pokaż komentarze (33)