"Premia za niepyskowanie i niechorowanie". Jak pracuje się na poczcie? "Wielki stragan ze świętościami"

REKLAMA
- Nie wiem, może w skali całego kraju jesteśmy największym sklepem z dewocjonaliami, polskimi flagami i największą księgarnią z patriotycznymi książkami. Ale u mnie to po prostu nie schodzi. Władza PiS-u nawsadzała swoich "fachowców" do kierownictwa Poczty Polskiej i zamieniła ją w wielki stragan ze świętościami - mówi w rozmowie z tokfm.pl Joanna, która od 14 lat jest "panią z okienka" na poczcie.
REKLAMA
Zobacz wideo

Joanna ma na opuszce "Piękno Polski", a przed sobą "Polskich bohaterów" i Chrystusa otoczonego apostołami. "Piękno" przyklejone do jej palca to znaczek z nowej kolekcji Poczty Polskiej, "Bohaterowie" to świeżutki biuletyn IPN, a Jezus z uczniami tłoczą się na okładkach licznych książek i pamiątek komunijnych. Jest jeszcze coś, co Joanna nazywa "życiem". To tytuły takie jak: "Cukrzyca i życie", "Życie na gorąco", "Twoje imperium" czy "To & Owo". - Życia idzie u nas najwięcej. A świętości nie schodzą - stwierdza moja rozmówczyni.

REKLAMA

Dla ludzi jest po prostu "panią z okienka" Poczty Polskiej. Gdy zaczynała pracę 14 lat temu, nie lubiła tego określenia. W końcu jednak przywykła i nie ma nic przeciwko, by tak ją nazywać. - Gdy wpadam na imieniny znajomych, witają mnie słowami: "Przyszła nasza pani z okienka!". Przyjaciółka nawet zapisała mnie tak w telefonie. To sympatyczne, ale raczej w kręgu najbliższych. Gdy obcy dowiadują się, gdzie pracuję, pytają mnie, co się u nas dzieje. Co mam odpowiedzieć? Wstyd człowiekowi i tyle - mówi.

Pytania i opinie, jakie słyszy od obcych, są podobne do tych, które zalewają profile Poczty Polskiej w mediach społecznościowych:

  • "List z sądu w Polsce wysłany tego samego dnia do Niemiec już dotarł, a w Polce jeszcze nie. Ja się pytam: jakim cudem?";
  • "Dziś miałam otrzymać przesyłkę, której nie doręczono, a fałszywie wpisano ‘próba doręczenia’ o 21:32. Nikt nie przyjechał, nie pukał i nie zadzwonił. Po prostu skandal";
  • "To jest dramat. Paczka nadana 27.04, dzisiaj mamy 5.05 i ciągle w drodze. Kpina, wstyd".

Poczta na wszystkie te głosy oburzenia ma jedną odpowiedź: "Prosimy o wskazanie numeru przesyłki w wiadomości prywatnej". - Ja mam o wiele trudniej, bo stoi przede mną człowiek, którego zazwyczaj znam, przynajmniej z widzenia. To mała mieścina w Małopolsce i wszyscy tu się znamy. Nie mogę ludzi zbywać słowami jak z automatu, że sprawdzimy, rozpatrzymy, proszę czekać, dziękujemy za opinię. Póki jestem w okienku, nie mogę też być szczera: "Pani listu nie ma kto dostarczyć, bo brakuje nam ludzi. Odchodzą, bo od ładnych paru lat kierownictwo robi z nas najtańszą siłę roboczą, której nie szanuje i którą zastrasza. Nie zna się na niczym poza robieniem rządowej propagandy. Panuje jeden wielki bałagan i dziadostwo" - twierdzi Joanna.

Gdy pytam o przykłady tej propagandy, odsyła mnie na stronę firmy. Znajduję tam komunikaty, które odnoszą się do flagowych programów rządu PiS: "Trzynaste emerytury zostaną dostarczone przez listonoszy już w marcu"; "Porozumienie między ZUS a Pocztą Polską w ramach wsparcia obsługi wniosków o świadczenie '500+' i programu 'Rodzinny Kapitał Opiekuńczy'".

REKLAMA

- A czytał pan, że właściwie wszystko, co mamy na stanie, okazuje się hitem? - pyta "pani z okienka", a ja szybko odnajduję liczne komunikaty o "rekordowych wynikach sprzedaży oferty handlowej" Poczty Polskiej. - Nie wiem, może w skali całego kraju jesteśmy największym sklepem z dewocjonaliami, polskimi flagami i największą księgarnią z patriotycznymi książkami. Ale u mnie to po prostu nie schodzi. Władza PiS-u nawsadzała swoich "fachowców" do kierownictwa poczty i zamieniła ją w wielki stragan ze świętościami. To co ma teraz mówić? - pyta moja rozmówczyni.

Premia za niepyskowanie i niechorowanie

Marcin jest listonoszem od 2014 roku. Zazwyczaj przychodzi do pracy na godz. 7 i zaczyna od pobrania listów na swój rejon, który liczy ok. 20 km. Segreguje je według adresów i wkłada do torby, która ma już swoje lata. Nowej nie może się doprosić, więc gdy jest deszczowo, to klienci mają pretensje, że listy są zmoczone. Rozkłada wtedy ręce.

Polecone, listy z sądu i przekazy pieniężne musi pokwitować, bo odpowiada za nie finansowo. Jak mówi, za zgubienie poleconego musiałby zapłacić 150 zł, a za "sądówkę" - około tysiąca. Gdyby skleiły mu się banknoty i wypłaciłby emerytowi o stówę za dużo, to musiałby ją oddać z własnej kieszeni. Błędy w tej pracy są więc kosztowne - tym bardziej, gdy zarabia najniższą krajową, czyli ok. 2,8 tys. zł na rękę.

Do tego czasem dochodzą: premia za niechorowanie, premia za niepyskowanie i tzw. obrywy. - Pierwszej wychodzi ok. 240 zł brutto. Teoretycznie dostaję ją wtedy, gdy w danym miesiącu nie wezmę chorobowego ani urlopu. Ale to oszustwo w białych rękawiczkach, bo ona jest już wliczona w pensję. Czy choruję, czy nie, muszę dostać minimalną krajową. Więc ta premia to pic na wodę - stwierdza.

REKLAMA

Premia za niepyskowanie to tzw. uznaniówki. Zależą od "widzimisię" naczelnika. - Ma jakąś pulę pieniędzy do rozdania i robi to według własnego uznania. Jak ktoś mu nie pyskuje albo ogarnie kilka rejonów, to czasem dostanie 100 czy 200 zł. Oficjalnie mamy zakaz rozmawiania ze sobą o wynagrodzeniach, ale i tak to robimy. Widzimy więc, że w tym rozdawaniu premii nie ma ładu ani składu - tłumaczy.

Są w końcu "obrywy", czyli napiwki od rencistów i emerytów. Żadne to jednak żniwa, bo dziś większość seniorów dostaje przelewy na konta. - Jak prosimy naczelnika o podwyżki, to słyszymy głupie teksty, że przecież mamy drugą pensję z "obrywów". Kiedyś mu odpowiedziałem: "Bierz te emerytury na rejon i jak przyniesiesz drugą pensję, to normalnie się zdziwię". Bo jeden nie da nic, drugi rzuci złotówkę, a trzeci piątkę. Może się z tego uzbierać np. stówka, ale przecież codziennie emerytur nie noszę. Nie ma opcji, żeby z tego wyszła druga wypłata. To nie pretensja do klientów, bo roznoszenie im pieniędzy to moja praca i nigdy nie patrzę, czy ktoś da mi kilka złotych. Chodzi o to, że za robotę powinienem być lepiej wynagradzany. A podwyżki dostaję tylko wtedy, gdy w górę idzie pensja minimalna - podkreśla.

Zdarza się, że do leciwej torby wkłada jeszcze ulotki. Kilka marketów z jego rejonu zleca poczcie dostarczenie ich broszur, a Marcin je roznosi. Wszyscy się na to denerwują: mieszkańcy, że mają zapchane skrzynki, a listonosze, że muszą to dźwigać. - Ludzie mówią, że nie chcemy nosić listów, bo mamy ekstra płacone za ulotki. Tylko że nie dostajemy za to ani grosza - stwierdza.

I jeszcze tzw. gabaryty, czyli paczki. Dla Marcina to największa udręka, ale znalazł na to sposób. Kiedyś miał do rozniesienia pięć par butów. - Nie byłem w stanie zabrać tego na rower, dlatego wypisałem awizo, zapukałem do drzwi klienta i grzecznie wytłumaczyłem, że paczki czekają na poczcie, bo nie dam rady ich przywieźć. Ten człowiek na szczęście był wyrozumiały, ale niektórzy się wkurzają. A prawda jest taka, że albo wezmę do torby 300 zwykłych listów, albo jedną paczkę. Źle to wszystko jest zorganizowane - wzdycha.

REKLAMA

Gdy Marcin już wszystko spakuje do torby, waży ona ok. 15 kg. Wkłada ją do koszyka na rower i rusza do ludzi. Każdego dnia przejeżdża kilkadziesiąt kilometrów i puka do setek drzwi. Zdarza się, że czarnymi od smaru rękami.

Listonosz poszukiwany, ale z rowerem

Na wielu pocztach w całej Polsce wiszą ogłoszenia "Zatrudnimy listonosza". Warunek: trzeba mieć samochód albo rower. Pracodawca kusi: "zwrotem kosztów używania" auta lub roweru "do celów służbowych".

- Śmiech na sali. Kilometrówka to złotówka z haczykiem. U mnie koszty zużycia paliwa zwracają tak w 70 proc., bo mam region wiejski i jeżdżę od domu do domu. Nie opłaca mi się za każdym razem gasić auta. Czyli ono jest przez sześć godzin prawie ciągle na chodzie. Nie ma też mowy o płynnej jeździe, bo non stop się staje i rusza. A to przecież większe spalanie. O zużyciu samego samochodu już nie wspomnę. Jestem listonoszką dziewięć lat i w tym czasie zakatowałam już trzy auta - mówi Renata z Wielkopolski.

- Zwrot kosztów używania? Kabaret! Zezłomowałem dwa auta przez tę robotę. Prawda, nie kupuję nowych, bo mnie nie stać. Zresztą kto normalny wziąłby nową furę do tej pracy. Mój rejon to 40 km, w dodatku teren wiejski, gdzie wiele dróg jest jak kartoflisko. Jeżdżę po nim obciążony na maksa, więc samochód raz-dwa się rozpada. Co 3-4 miesiące muszę go odstawić do mechanika. Oczywiście, że płacę ze swojej kieszeni - opowiada Rafał, listonosz z Małopolski.

REKLAMA

Marcin rozwozi listy na rowerze po rejonie, który przylega do niemieckiej granicy. - Wystarczy przejść przez most i widać, jak wygląda sprzęt niemieckiego listonosza. Piękny trzykołowy rowerek ze skrzynką, w której listy są zabezpieczone. Nic nie moknie, jest klasa. A ja muszę kupić rower za swoje. Wiadomo, że używany i tani, bo szkoda do tej pracy lepszego. Na jego utrzymanie dostaję 30 zł miesięcznie. To kpina. Wystarczy, że raz złapię gumę i już cała ta kasa idzie na wymianę dętki u mechanika. Przy większej awarii roweru płacę 160 zł. Całą tę kwotę jestem w plecy - tłumaczy.

Kiedyś złapał awarię i musiał się z nią uporać w terenie. Ręce miał całe czarne od smaru, a w pobliżu nie było żadnego publicznego miejsca z umywalką. Zapukał więc do klienta i zapytał, czy może skorzystać z toalety. Ten na szczęście się zgodził, bo inaczej Marcin ubrudziłby wszystkie listy. - Tak bywa: łapiesz gumę albo spada ci łańcuch i nie możesz wrócić do bazy, bo listy zostaną nierozniesione. Szef w takich sytuacjach się dziwi: "A to ty nie wozisz ze sobą dętki ani narzędzi?". Odpowiadam pytaniem: "A czy ja startuję w Tour de France?" - opowiada mój rozmówca.

Listonosz się zwalnia, bo musi "pójść do roboty za prawdziwe pieniądze"

Awaria czy nie, część listów i tak pozostaje niedoręczona. Listonosze mówią, że stara gwardia stopniowo odchodzi na emerytury, a młodzi wytrzymują w tej pracy czasem tylko kilka tygodni. - Widzą, jak jest, więc odwracają się na pięcie i tyle ich widać. Jednemu od nas urodziło się dziecko i stwierdził, że musi spoważnieć, pójść do roboty za prawdziwe pieniądze. Bo przecież za minimalną krajową nie ma w tych czasach poważnego życia, tylko dziadowanie - mówi Rafał, listonosz z Małopolski.

- Do tego dochodzi fatalne zarządzanie. Mimo że brakuje rąk do pracy, nasza naczelniczka nie waha się zwolnić człowieka, jeśli ten jej się nie spodoba. Albo gdy nie rozniesie listów swoich i za kolegę, który jest akurat na urlopie. A prawda jest taka, że często tego nie da się zrobić w godzinach pracy - twierdzi Renata z Wielkopolski.

REKLAMA

- Od lat ubywa listonoszy. Szefowie powiększają więc rejony, co roku o kilka ulic. Bo z wyliczeń im wychodzi, że to do ogarnięcia. Nie wiem, skąd je biorą, ale są po prostu nierealne. Kiedyś przyjechała jakaś pani z góry i powiedziała, że mamy pracę zadaniową, czyli każdego dnia musimy wynieść wszystkie listy. Powiedziałem, że w porządku, jeśli da się to zrobić w godzinach pracy. Gdyby płacili ekstra, to owszem, mógłbym zostać na rejonie godzinkę dłużej, bo tyle mi zostaje do odebrania dziecka z przedszkola. Ale za nadgodziny w tej firmie nie płacą. Kiedyś je wyrabiałem i nie usłyszałem nawet głupiego "dziękuję" - podkreśla Marcin.

Teraz więc pilnuje, by nie pracować więcej niż osiem godzin, czyli do 15:00. W południe włącza mu się w telefonie alarm - listonosz wie wtedy, że w terenie może spędzić jeszcze tylko dwie godziny, a później musi wrócić do bazy. Na miejscu czeka go bowiem papierkowa robota, np. opisywanie, że adresat lub inny domownik odebrał polecony. Marcin rozlicza się też z gotówki, którą rano pobrał.

- Jak w południe włącza się alarm, to skupiam się na tym, co danego dnia jest najpilniejsze. Jeśli mam do rozniesienia emerytury, to wiadomo, że są priorytetem, bo ludzie na nie czekają. Wtedy polecone muszę odpuścić. Widzę, że mam ich jeszcze kilkadziesiąt, a musiałbym je rozwieźć po połowie rejonu. Nie ma szans - tłumaczy.

"W mojej podwarszawskiej miejscowości od wielu miesięcy nie ma listonosza. Nikt nie roznosi listów, faktur, wezwań do sądu czy wymiarów podatku. Awiza też nie. Żeby odebrać korespondencję, trzeba się udać na pocztę i odstać w kolejce pół godziny, godzinę lub więcej, zanim pani nie przejrzy stosu listów, z tego wniosek, że nieposegregowanego. Oczywiście można się doczekać informacji, że nic nie ma" - pisze w liście do redakcji czytelniczka "Gazety Wyborczej".

REKLAMA

Takich historii w internecie znajduję sporo. Sam przywykłem do sytuacji, że po całym dniu spędzonym w domu znajduję awizo w skrzynce. Pytam Marcina, jak to się dzieje. - Ma pan złego listonosza. Ja nie udaję, że zapukałem do drzwi. Ale oczywiście, takie rzeczy się zdarzają, bo listonosze nie wyrabiają z pracą. Jakość usług poczty ewidentnie spada. Przy tym zarządzaniu to nieuniknione - przyznaje.

Jak dodaje, gdy bierze dzień urlopu, a inni listonosze nie mogą roznieść jego listów, to "rejon stoi". Jeśli więcej kolegów Marcina ma wolne, to w bazie rosną sterty listów. - Kiedy wracam do pracy, to wiadomo, że nie doręczę wszystkiego od razu. Tylko tyle, ile zapakuję do torby. Siłą rzeczy klient czeka dłużej - wyjaśnia.

Renata mówi, że w takich sytuacjach uruchamia się "fala". - Ktoś na górze się spina i przelewa frustrację na moją naczelniczkę. Ta wtedy robi się czerwona ze złości, wzywa nas na dywanik i grozi konsekwencjami dyscyplinarnymi. Bierzemy więc te darmowe nadgodziny, ale i tak się nie wyrabiamy. Mój kolega został za to zwolniony, dlatego znów przybyło nam pracy i nie wyrabiamy się jeszcze bardziej - opowiada listonoszka z Wielkopolski.

"Musimy wszystko po trochu zawalić"

Marcin nie daje sobie wciskać do torby zniczy, batoników, książek ani kalendarzy. Mówi, że wrzuca je do biurka i czeka, aż nabiorą "mocy urzędowej", po czym je oddaje. Jednak inni moi rozmówcy narzekają na to, że są zmuszani do bycia "domokrążcami".

REKLAMA

- To oczywiście odbywa się kosztem listów. Kierownictwo uważa, że możemy być od wszystkiego: listonoszami, kioskarzami, sprzedawcami spożywki, handlarzami zniczy i bankierami, którzy zakładają ludziom konta w Banku Pocztowym. Siłą rzeczy, musimy wszystko po trochu zawalić - wścieka się Renata.

- We mnie narasta wstyd. Bo co ten cały badziew ma do roboty pocztowej? Przecież to odbiera nam powagę - podkreśla listonosz Rafał.

- Jest ciśnienie, żeby sprzedawać np. kartki świąteczne. Ale jak mi to namoknie, muszę oddać kasę z własnej kieszeni. Więc zabieram to dziadostwo do torby tylko, jak wcześniej klient o nie poprosił. Było też parcie ze strony szefostwa, żebym sam kupował te towary, jeśli ich nie sprzedam. Wyśmiałem. Nie kupię u nas batonika, który w sklepie jest o połowę tańszy. Podobnie było z kontami. Założyłem sobie jedno dla świętego spokoju, ale z niego nie korzystam. Wcisnąłem je jeszcze koleżance, ojcu i na tym koniec. Bo co z tego, że założę ich 20, jeśli nigdy nie wpłynie na nie nawet złotówka. Ale szefom potrzebne są wyniki. Słupki, które pokażą, jak to wspaniale działa Bank Pocztowy. Słupki się liczą - ocenia Marcin.

Moich rozmówców zmroziło, gdy usłyszeli w mediach, że będą musieli chodzić po domach i sprawdzać, kto ma zarejestrowany telewizor lub radio. Miało to poprawić ściągalność abonamentu RTV. W sieci zawrzało. Ludzie sprawdzali, czy mają obowiązek wpuścić listonosza, gdy ten przyjdzie z kontrolą. Poczta prostowała, że skupia się głównie na firmach i instytucjach, a liczba kontroli w prywatnych domach jest znikoma. - Na szczęście nie zlecono mi takich bzdur. Nie jestem policjantem, a przecież nawet ten musi mieć nakaz, żeby wejść do domu - mówi Marcin.

REKLAMA

Inni dodają, że pozostają w tej pracy, bo czują się szanowani i lubiani przez klientów. Emeryci czekają na nich z ciastkami, bo listonosze to często jedyne osoby, do których mogą otworzyć usta. Przed świętami dostają małe podarki, np. ręcznie robione kartki czy szaliki. - Cieszę się zaufaniem klientów. Łatwo byłoby to zrujnować, gdyby "góra" zmieniła mnie w kontrolerkę. Wtedy już nic nie trzymałoby mnie w tej pracy - stwierdza Renata.

"Jak chce się przetrwać w tej pracy, to trzeba puszczać oczko"

"Pani z okienka" nieraz obserwuje, jak jej młodzi klienci robią sobie selfie na tle regałów z książkami. - Najwięcej było tego na początku, gdy zalali nas "żołnierze wyklęci" i przepisy siostry Anastazji. Młodzi robili zdjęcia, żeby dla hecy wrzucać je do internetu. Moją szefową to denerwowało, bo według niej odbierało powagę urzędu pocztowego. Zero refleksji, że zrobiło to zamienienie nas w wielki stragan - opowiada Joanna.

Jak dodaje, dostała polecenie, by upominać młodych szyderców. Zrobiła to więc kilka razy, ale po swojemu, z uśmiechem. - W myślach byłam z nimi, więc puszczałam do nich oczko. Jak chce się przetrwać w tej pracy, to stale trzeba puszczać oczko. Do kolegów, do klientów i do samych siebie - podsumowuje moja rozmówczyni.

Napisz do autora: konrad.oprzedek@tok.fm

REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA

TOK FM PREMIUM

REKLAMA
REKLAMA
Copyright © Grupa Radiowa Agory