Patodeweloperka lukasz drozda

Drozda: Trzy wymiary patodeweloperki. To architektura, urbanistyka i ekonomia metra kwadratowego

Znany na Śląsku architekt Henryk Buszko opowiadał w filmie "Bloki", że na projektowanym przez niego osiedlu Tysiąclecia w Katowicach, bloki stawiano od siebie nie bliżej niż co 50 metrów. Nie 12 metrów, co według Buszki jest „nieludzkie”. Później pada wypowiedź agentki nieruchomości, która zachwala osiedle na przedmieściach Warszawy, mówiąc o tym, że tutaj bloki są szeroko rozstawione i używa dokładnie tej samej miary - 12 metrów. Szeroko! - mówi dr Łukasz Drozda, politolog i urbanista z Uniwersytetu Warszawskiego, autor książki „Dziury w ziemi. Patodeweloperka w Polsce”, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Czarne.

Słyszał pan ostatnio o ogłoszeniu o wynajmie „pokojiku” w Superjednostce w Katowicach, który okazał się być szafą z kanapą, bez okien i możliwości rozłożenia owej kanapy. Za 600 zł miesięcznie. Właściciel pisze, że to jest świetne miejsce dla kogoś, kto pracuje i do domu przychodzi, żeby się tylko przespać.
Tak, słyszałem, ale nie wiedziałem, że to akurat w Katowicach.

Dziwią pana jeszcze takie historie?
Niestety teraz już nie. Przy okazji promocji książki dostaję czasem pytanie o to co jest najbardziej odjazdowym przykładem patodeweloperki. Poprzeczka została ustawiona bardzo nisko przez wyrób mieszkaniopodobny w Koszalinie (2,5 m2), co stało się ogólnopolskim memem. To był dobry, a właściwie zły przykład: produkt 10 razy mniejszy niż dopuszczają przepisy. Ale jeszcze gorzej, kiedy tego typu rzeczy robią właściciele wynajmowanych mieszkań. Kiedy ktoś wynajmuje fragment garderoby w Superjednostce, to wiadomo, że to nie może mieć chociażby dobrej wentylacji. Pomijam już też ów drobny szczegół w postaci braku światła słonecznego.

W sumie wspólne zamieszkiwanie jest popularne na zachodzie. Moja siostrzenica, która studiowała w Londynie, przez prawie całe studia mieszkała z kilkoma osobami w takim większym mieszkaniu. Każdy z nich miał swój pokój, a łazienka i kuchnia były wspólne. Dlaczego u nas to idzie w stronę patologii?
Ze względu na nasze małe zasoby mieszkaniowe i mało rozwinięte regulacje. Rzadkie, a kiedy już w ogóle obecne w porządku prawnym, to dalej bardzo liberalne. Trudno też rozwijać politykę mieszkaniową, skoro planowanie czegokolwiek budzi duży opór, bo wielu osobom kojarzy się ze słusznie minionym systemem.

Chciałam jeszcze wrócić do tych mikroapartamentów, bo pan na końcu książki przyznaje, że mieszkał w takim mieszkaniu, w Kijowie.
Miałem też 3-miesięczny okres zamieszkiwania w czymś takim w Warszawie. Nie mam doświadczenia dłuższego pobytu w czymś tak bardzo poniżej akceptowalnej społecznie powierzchni. Jednak nawet te krótkie okresy były bardzo niewygodne, tym bardziej, że w mikromieszkaniu w Warszawie mieszkałem wspólnie z partnerką. Poznałem wtedy na własnej skórze, jakie to jest niewygodne i ograniczające. Wiem zatem, że cała ta inwestorska nawijka, mówiąca że to są powierzchnie, które pozwalają, żeby bardziej minimalistycznie żyć i nie obrastać w rzeczy, jest z gruntu nieprawdziwa. Każdy coś ma, a do tego mniejszą powierzchnię trudniej utrzymać w porządku.

A jak wygląda pańska sytuacja mieszkaniowa?
Mieszkanie własnościowe, w którym współzamieszkuję z żoną i psem. Mam poczucie, że częścią naszego sukcesu w ostatnich trzech latach, kiedy oboje dużo pracujemy zdalnie, jest specyficzny układ w jakim funkcjonujemy. Mamy zamontowane dodatkowe monitory w dwóch różnych pokojach i możemy dzięki temu pracować równolegle. W dodatku ja i moja partnerka mamy zupełnie inny tryb życia. Ja lubię pracować kiedy ona śpi. I na odwrót, dlatego też sobie nie wchodzimy na głowę. Jednak gdybym miał coś takiego robić na powierzchni 3 albo 4 razy mniejszej niż te nasze 60 metrów, to wydaje mi się, że to nie byłoby możliwe. Miniaturyzacja ma sens tylko kiedy dostarcza również rozwiązania umożliwiające cohousing z prawdziwego zdarzenia: są części wspólne, takie jak kuchnie, patia, powierzchnie coworkingowe. Niestety w Polsce miniaturyzacja jest tylko próbą pudrowania niskich standardów mieszkaniowych. Czyli wnętrza mieszkań są redukowane, ale nie towarzyszą temu żadne rozwiązania projektowe poza ich obrębem.

Czyli te 25 m2, które są zapisane w polskim prawie jako minimalna powierzchnia dla mieszkania, nie wzięły się z kosmosu?
Nie, to wynika z ergonomii, której oczekujemy od dobrze zaprojektowanych wnętrz. Ja w książce posługuję się zresztą jeszcze bardziej ambitnymi wymiarami.

Jakimi?
W branży ekspertów od polityki mieszkaniowej uznajemy, że jest pewna część dochodów, która nie powinna być przekraczana, jeśli chodzi o zaspokajanie własnych potrzeb mieszkaniowych. Tak samo uważamy, że powinien być wyznaczony pewien metraż, który przypada na określoną liczbę członków gospodarstwa domowego. Może być naturalnie nieco mniejszy w przypadku powierzchni dobrze zaprojektowanych. Ale w książce piszę o tym, że to powinno być 40 m2 na pierwszą osobę i potem 20 m2 na każdą kolejną.

Czyli czteroosobowa rodzina tak naprawdę powinna mieć mieszkanie 100 m2?
Dokładnie. Wyobraźmy sobie, że singiel, który w teorii powinien mieć te 40 m2, nie ma tych metrów 40 tylko na przykład 33, ale jest to niesamowicie ustawna powierzchnia. Dobrze wentylowana, a nie jakaś klitka.

No dobrze, ale kiedyś ludzie żyli w ścisku, po 10 osób w jednej izbie, i jakoś wyszli na ludzi.
To argument w duchu internetowej historii „było nas jedenaścioro, mieszkaliśmy w jeziorze, matka na śniadanie kroiła wiatr zamiast chleba”. Od polityki mieszkaniowej oczekujemy czegoś więcej niż kombatanckiej argumentacji, która nie ma nic wspólnego ze względami merytorycznymi.

Wpis na Twitterze dot. ogłoszenia

Może Cię zainteresować:

Łóżko w szafie do wynajęcia jako "pokojik" w Katowicach. Cena? 600 złotych miesięcznie

Autor: Patryk Osadnik

06/03/2023

Pańska książka nosi tytuł „Dziury w ziemi. Patodeweloperka w Polsce”. Patodeweloperka kojarzy się właśnie z mikroskopijnymi wyrobami mieszkaniopodobnymi, ogródkami z widokiem na ścianę czy placami zabaw z tylko z dwoma bujakami. Ale w sumie w książce pisze pan o większej liczbie tych patologicznych sytuacji w polskim rynku mieszkaniowym. Jakie są według pana takie trzy największe patologie, które żrą, że tak powiem, Polskę, jeżeli chodzi o rynek mieszkaniowy?
Powiedziałbym, że dla mnie patodeweloperka ma trzy wymiary. To architektura, urbanistyka i coś, co ja określam mianem ekonomii metra kwadratowego. Najważniejszy temat to chyba ciasnota w wymiarze zarówno wnętrz poszczególnych budynków, jak i szerszych układów przestrzennych całych osiedli. Dosłownie wczoraj oglądałem film „Bloki”, który opowiada o historii budownictwa wielorodzinnego w Polsce od PRL-u wzwyż. I tam znany na Śląsku architekt Henryk Buszko opowiada, że na projektowanym przez niego osiedlu Tysiąclecia w Katowicach, bloki stawiano od siebie nie bliżej niż co 50 metrów. Nie 12 metrów, co według Buszki jest „nieludzkie”. Później pada wypowiedź agentki nieruchomości, która zachwala osiedle na przedmieściach Warszawy, mówiąc o tym, że tutaj bloki są szeroko rozstawione i używa dokładnie tej samej miary - 12 metrów.

Czyli dla niej jest to szerokie, co dla Buszki – nieludzkie?
No właśnie!

Drugi punkt, który jest patologią?
Wracamy do ekonomii metra kwadratowego. To będzie zatem niedostępność cenowa, która wynika z presji na posiadanie tylko i wyłącznie mieszkań własnościowych, co jest wbrew standardom upowszechnionym w większości państw rozwiniętych. Trzecia kwestia to będzie chyba wykluczenie transportowe, generowane przez osiedla. No i urbanistyka łanowa, czyli budowanie osiedli na dawnych działkach rolniczych, o kształcie absurdalnie wydłużonego prostokąta.

O suburbanizacji rozmawiałam niedawno temu z prof. Agatą Twardoch, urbanistką i architektką z Politechniki Śląskiej. Ona mówiła, że w konurbacji śląsko-zagłębiowskiej mamy bardzo duży problem z suburbanizacją i że nasza struktura urbanistyczna bardziej przypomina jajecznicę niż postrzegane jako najlepsza forma urbanizacji jajka sadzone, czyli z wyraźnie wykształconymi rdzeniami miejskimi (żółtka) i przedmieściami (białka) i terenami otwartymi między nimi, czyli taką różnorodność, która sprawia, że każdy może znaleźć coś dla siebie. Uważa pan, że takie rozlewanie się miast jest szkodliwe?
Rozlewanie się miast nie byłoby złe, gdyby polegało na tym, że zmieniamy logikę myślenia o przestrzeni. To znaczy miasto jest właśnie czymś o kształcie jajecznicy przygotowanej z większej liczby jajek, gdzie żółtek symbolizujących lokalne centra byłoby więcej.

Czyli takie miasta 15-minutowe w obrębach dzielnic, jak rozumiem?
Dajmy nawet 20-minutowe, bo bardziej zachowawcza wersja również nie byłaby zła. O strukturze policentrycznej, która polega na tym, że nie wszyscy muszą się przesiadać w jednym punkcie, jak nierzadko ma to miejsce obecnie. By można było znacznie bliżej załatwić większość potrzeb życiowych, łącznie z pracą, oświatą, zakupami, rekreacją. A do ogólnomiejskiego centrum jeździć tylko incydentalnie, jeżeli to jest naprawdę potrzebne, a nie dzień w dzień, od poniedziałku do piątku. Nie znam dokładnie konurbacji śląsko-zagłębiowskiej, ale ostatnio napisali do mnie ludzie z inicjatywy Zielony Burowiec. Walczą z deweloperem, który chce wybudować osiedle na pasie ziemi, którą biegła linia kolejowa.

Właśnie miałam pytanie do pana, związane z tą inicjatywą. To bardzo głośna w Katowicach sprawa.
Burowiec to zupełny odjazd! Zgadzam się z postulatami protestujących. Jest to przykład czegoś absolutnie fatalnego w sensie układu przestrzennego, bardzo niefunkcjonalnego. Wolne korytarze we współczesnych miastach to prawdziwy skarb, którego nie można zagospodarowywać w lekkomyślny sposób. Pozwalają planować strategicznie, myśleć o kształtowaniu bardzo różnego typu infrastruktury. To niesamowite, że w roku 2023 ciągle mamy ludzi, którzy wpadają na pomysł, żeby obszar strategiczny zabudowywać prawdopodobnie grodzonymi osiedlami. Jest miejsce na welostradę czy jakiś świetny park liniowy, a powstaje patodeweloperka.

Ma tamtędy przebiegać velostrada z Katowic do Sosnowca. Deweloper twierdzi, że jest w stanie zmieścić te wszystkie domki, które zaplanował, i jeszcze velostradę, co jest bez sensu, bo działka jest wąska. Kupując tam domek nie byłabym szczęśliwa, że tuż pod moimi oknami biegnie droga przemierzana codziennie przez wielu rowerzystów.
Tak, to przepis na kiepską infrastrukturę. Ostatnie się coś w szczątkowej formie.

W Katowicach nie tylko jest protest na Burowcu, ale również w innej podmiejskiej dzielnicy, czyli w Kostuchnie. Tam deweloper, który wybudował duże, prestiżowe osiedle Bażantowo, teraz w jego sąsiedztwie, wśród domów jednorodzinnych i domków fińskich chce wybudować osiedle, którego częścią będzie 18-piętrowa wieża mieszkaniowa, przewyższająca znacznie wszystko, co jest w najbliższej okolicy. Zgodnie z prawem może to zrobić.
Dlaczego?

Bo w 2007 roku radni uchwalili plan zagospodarowania przestrzennego dla tej okolicy, który pozwala na budowę tam tak wysokich budynków. Teraz ten deweloper po prostu stwierdził, że skoro on może, to on wybuduje takie wielkie bloki. Nie bierze pod uwagę uwarunkowania przestrzennego tej najbliższej okolicy i nie bierze też pod uwagę tych ludzi, którym sam sprzedał mieszkania w sąsiedztwie.
Planowanie przestrzenne jest tym mechanizmem, który ma koordynować rozwój przestrzenny. Logiczne więc, że deweloper wykorzystuje go w takiej skali jak jest to tylko możliwe. Jednym ze źródeł patodeweloperki jest zaniechanie ze strony państwa, od rządu po samorządy. Władze mają sporo za uszami pod kątem tego, na co pozwalają w swoim otoczeniu. Na ile energicznie zajmują się uchwaleniem nowych planów, albo na co w nich pozwalają. Plan dla omawianej przez nas okolicy był uchwalony w 2007 roku?

Tak.
Nie można oczywiście wykluczyć teorii spiskowej pt. ktoś skorumpował urzędników na tyle, żeby przygotować grunt pod inwestycję konkretnego dewelopera. Ale jeżeli ten plan uchwalono już 16 lat temu, to przede wszystkim jest to grzech bardziej systemowego zaniechania. Co do tej wieży, to dominanty wysokościowe czasem mają uzasadnienie...

Dominanty?
To urbanistyczne pojęcie, które określa wysokie budynki, które skalą wyraźnie odcinają się od otoczenia. Niemniej wydaje mi się, że wpasowanie 18 pięter w zabudowę jednorodzinną, nawet jeżeli dodamy do tego jakąś grupę 5- czy 6-piętrowych bloków, z profesjonalnego punktu widzenia jest trudne do obrony. To też przypomina tradycyjną manipulację zasady dobrego sąsiedztwa.

Czym jest zasada dobrego sąsiedztwa?
To jeden z wymogów, które są związane z wydawaniem „wuzetek”, czyli decyzji o warunkach zabudowy. Stosuje się je w momencie, kiedy na jakimś terenie nie ma uchwalonego planu miejscowego, a trzeba jakoś skoordynować rozwój przestrzenny. W teorii „wuzetki” powinny uwzględniać wielkość już istniejącej zabudowy w otoczeniu. Niestety to ostatnie nie jest sprecyzowane. Więc inwestor może na przykład powiedzieć, że ten 18-piętrowy blok nawiązuje do czegoś, co jest zbudowane 7 km dalej, bo to są dominanty wysokościowe, które tworzą spójny układ krajobrazowy.

To dość cyniczna argumentacja.
Tak, ale nie niespotykana. Niemniej, to o czym pani mówi, jest podwójnie smutne. Tutaj nie ma „wuzetek”, tylko jest zły plan miejscowy. Nie trzeba znać kontekstu przestrzennego, żeby powiedzieć, że nie najlepszy jest układ, jeżeli mamy osiedle domków jednorodzinnych i w tym wszystkim dominantę 18-piętrową z otoczeniem 5-metrowych budynków. Można to skojarzyć ze zjawiskiem patodeweloperki, ale ta patodeweloperka powstaje tam właśnie dlatego, że ktoś na to pozwolił.

Dodatkowym smaczkiem jest to, że poprzedni prezydent Katowic, za którego kadencji była uchwalona ta uchwała, mieszka w tej dzielnicy, w domu jednorodzinnym zresztą.
Chodzi pani o prezydenta Uszoka?

Tak. Widzę, że zna pan najnowszą historię Katowic.
Jeżeli do prezydenta miasta nie dociera informacja, że w jego własnym otoczeniu zostanie wybudowany budynek wyższy o, jak obstawiam, 16 pięter od jego własnego domu, to jest to chyba też kwestia braku wyobraźni. Może jej brakować też osobom, które szukają mieszkań na opisywanym przez panią osiedlu.

No właśnie. Zastanawiam się, kto będzie chciał mieszkać w 18-piętrowej wieży w peryferyjnej dzielnicy. Po co wyprowadzać się na Kostuchnę, by mieszkać na 14. piętrze, daleko od centrum. Jak tam będzie hulał wiatr…
Ja bym powiedział, że być może właśnie chodzi o to, że w wielu tych mieszkaniach tak naprawdę nie będą mieszkać ludzie. To mogą być mieszkania kupowane, jak to się elegancko mówi, „na cele inwestycyjne”. W Polsce utrzymanie pustostanów może być całkiem opłacalne. Nie mamy systemu, który wymuszałby istotne obciążenia fiskalne, zniechęcające do trzymania pustego lokalu. Mieszkanie opodatkowane w realny sposób musi na siebie pracować, więc idzie do wynajęcia. Brak zachęt podatkowych prowadzi z kolei do tego, że tylko czekamy aż cena wzrośnie. No bo po co martwić się lokatorem, który być może coś zniszczy? Z systemowego punktu widzenia prowadzi to jednak do sytuacji, w której na rynku jest za mało mieszkań dostępnych do wynajęcia.

A deweloperzy chwalą się, ile to mieszkań wybudowali.
Jeden deweloper powiedział mi ostatnio, że jego branża w ciągu minionych 8 lat dostarczyła klucze do mieszkań dla 860 tys. szczęśliwych polskich rodzin. Ten argument jest fałszywy na dwóch poziomach. Nie wszystkie te rodziny są szczęśliwe, bo część z tych ludzi żyje w złych mieszkaniach. A po drugie, 860 tys. mieszkań nie oznacza, że każda rodzina kupiła po jednym. Wiele osób kupiło parę mieszkań na cele inwestycyjne.

Jako lokata kapitału.
Branża deweloperska też myśli o mieszkaniach w charakterze nie potrzeb mieszkaniowych, tylko w inwestycji. Cała ta paplanina o tym, że to będą szczęśliwe rodziny, to raczej strategia dbania o własny wizerunek.

Zielony Burowiec

Może Cię zainteresować:

Mieszkańcy Burowca kontra inwestor. Dyskusja o planowanym nowym osiedlu przy Mroźnej w Burowcu

Autor: Katarzyna Pachelska

27/07/2022

Północne śródmieście Bytomia

Może Cię zainteresować:

"Jajka sadzone" zamiast "jajecznicy". To przepis na dobrą strukturę urbanizacyjną Metropolii?

Autor: Katarzyna Pachelska

17/11/2022

Właściwie mieszkania w Polsce budują praktycznie tylko i wyłącznie deweloperzy. Na przykład w Katowicach, w 2021 roku 96% dostarczyły firmy deweloperskie.
W Warszawie w 2021 roku był to absolutnie identyczny odsetek: 96%!

I to mimo tego, że w Katowicach działa miejskie towarzystwo budownictwa społecznego. Wybudowano u nas wielkie osiedle na 500 mieszkań, Nowy Nikiszowiec, z programu Mieszkanie Plus. Dlaczego, pana zdaniem, w zdrowym państwie, pod względem polityki mieszkaniowej, nie powinno tak być, że prawie 100% mieszkań budują prywatni deweloperzy?
Na rynku mieszkaniowym potrzeba konkurencji. Samo słowo „rynek” często nam się kojarzy tylko i wyłącznie z prywatnymi podmiotami. To nieprawda, bo na rynku mogą też operować państwo czy podmioty z zakresu ekonomii społecznej, takie jak różne spółdzielnie. W teorii na polskim rynku nieruchomości jest wiele firm, które ze sobą konkurują i mogłyby przebijać się pod względem lepszych ofert cenowych czy jakości budowanych lokali. W praktyce jednak tworzą coś na kształt monopolu. Skoro w Polsce brakuje nawet 2 milionów mieszkań, to deweloperzy ze sobą nie konkurują, tylko w razie zmniejszonego popytu zwyczajnie obniżają wolumen własnej produkcji. Potrzeba innych graczy, którzy mogliby z nimi konkurować. Deweloperzy w ubiegłym roku wybudowali w Polsce 144 tys. mieszkań, a np. cały segment TBS zaledwie 1,5 tys. Kiedy przyjrzymy się statystykom publicznym, to zobaczymy, że w teorii w Polsce mieszkania budują nie tylko deweloperzy, ale też inwestorzy indywidualni, TBS-y, spółdzielnie i zakłady pracy. Ale w praktyce system nie stoi na tych kilku nogach, tylko wyłącznie jednej. Konkurencja z prawdziwego zdarzenia zatem nie istnieje.

Co by to nam dało?
Gdyby takich nóg było więcej, to moglibyśmy lepiej podejmować decyzję, czy aby na pewno chcemy brać 25-letni kredyt. Ważymy korzyści: obciążenie finansowe, ale też inwestycja. Ale może jednak nie mamy tyle pieniędzy, więc szukamy stabilnego najmu w TBS czy lokalu komunalnym. W Polsce przeważnie trzeba jednak zarabiać poniżej płacy minimalnej, żeby móc się starać o mieszkanie komunalne!

Teraz właściwie w Polsce ceny nowych mieszkań budowanych przez deweloperów są tak wyśrubowane, że to mieszkanie jest dobrem luksusowym, bo mało kogo stać. Na przykład w Katowicach ostatnio średnia m2 nowego mieszkania przebiła magiczną granicę 10 tysięcy złotych.
Myślę, że nie ma nic złego w tym, że branża nieruchomości interesuje się projektami w segmencie premium. To jej naturalni klienci. Nie ma nic oburzającego w tym, że osoby zamożne kupują mieszkania od deweloperów. Problem w tym, że nie ma dobrej oferty, dla osób mniej zamożnych. Ona się pojawia, ale polega na tym, że deweloper buduje wg najniższych standardów. Projekt musi się spiąć finansowo i w rezultacie powstaje patodeweloperka. Niestety potencjał wzrostu cenowego ciągle jest. I to pokazuje absurdalność naszego modelu, w którym mieszkania może właściwie wyłącznie kupować.

A co z najmem, na przykład instytucjonalnym? Co chwilę słychać o wielkich transakcjach, firmy kupują od deweloperów mieszkania hurtem.
Wygląda na to, że ta oferta będzie się zwiększać. Wielu deweloperów zaczyna sprzedawać mieszkania wyspecjalizowanym funduszom, albo sami wchodzą w działalność tego rodzaju. Czy w przyszłości będziemy mieć do czynienia ze zrównoważoną ofertą najmu, to będzie już zależeć od państwa, które powinno nadać ramy temu rynkowi. Na pewno będziemy wynajmować więcej, a będziemy mieć mniej mieszkań własnościowych. Strasznie smutne jest dla mnie, że dwie największe siły polityczne prześcigają się w tej chwili w tym, jak jeszcze bardziej wyposażać Polaków we własność. Problem bowiem w tym, że przy okazji drenują budżet państwa przez sztuczne wspomaganie dla kredytów hipotecznych.

Jakie, według pana, tamy powinien rząd postawić deweloperom? Jak można na nich wymusić poprawę jakości mieszkań? Skąd państwo ma wziąć pieniądze na budowę mieszkań np. komunalnych albo społecznych?
Jeżeli chodzi o to, skąd wziąć pieniądze, to jestem za tym, by wprowadzić podatek katastralny. Trzeba urealnić podatkowanie nieruchomości. Wprowadzić taką zasadę, że nieruchomości inne niż te, które zaspokajają podstawowe cele mieszkaniowe , muszą być realnie opodatkowane. Podatki od nieruchomości w Polsce teoretycznie istnieją, ale... Ma Pani mieszkanie własnościowe?

Mam.
Ile pani płaci Pani podatku od nieruchomości rocznie?

Niedużo.
Pewnie Pani nawet nie pamięta, bo to nie są takie kwoty, które by się pamiętało!

To jest może ze 160 zł. Nie, mam jeszcze garaż, i za ten garaż podatek wychodzi więcej w sumie niż za mieszkanie. W sumie 200-300 złotych na rok.
Ja mam udział w dwóch mieszkaniach w Warszawie i moje podatki od nieruchomości tylko nieznacznie w skali roku przekraczają 120 złotych. I to w dodatku są lokale, w których nie jestem jedynym właścicielem – na głowę wychodzi 40 zł, tyle co droższy hamburger. Kiedy porównam sobie to do tego, ile kosztuje m2 w Warszawie, a jest to 13,5 tys. zł, to możemy łatwo zobaczyć, że ten system jest fikcyjny. Polska w tej chwili jest rajem podatkowym, jeżeli chodzi o nieruchomości mieszkaniowe! Dopiero zmiana tej sytuacji wytworzy jakieś środki, które będzie można przeznaczać na cele budownictwa komunalnego. Dopóki się to nie zadzieje, to będziemy mieli błędne koło w tym zakresie. W interesie absolutnie nas wszystkich, włącznie z tymi osobami, które mają mieszkania i wynajmują je komuś na wolnym rynku, jest rozwinięcie oferty mieszkalnictwa publicznego. Ponieważ kiedy będzie więcej mieszkań publicznych, to na przykład skończy się problem z niemożnością eksmitowania lokatorów, którzy nie płacą czynszu.

A jak rząd powinien wymusić poprawę jakości budownictwa deweloperskiego?
Po pierwsze, regulacje prawa budowlanego czy planowania przestrzennego mogą być ostrzejsze, a standard architektury i urbanistyki dzięki temu lepszy. Uważam też, że na deweloperach należy wymusić to, żeby oddawali część swoich zasobów na cele mieszkalnictwa publicznego. Ja osobiście sugerowałbym takie rozwiązanie, żeby 10% mieszkań budowanych przez deweloperów w Polsce było przeznaczone na cele najmu o cenach regulowanych, a kolejne 10% było bezpośrednio przekazywane do zasobu mieszkań komunalnych. To oznacza, że moglibyśmy w skali roku mieć od nich 10-15 tys. lokali. To pokazuje, że przy obecnym poziomie produkcji 629 mieszkań komunalnych rocznie, byłby to drastyczny wzrost i realna możliwość prowadzenia polityki mieszkaniowej. Deweloperzy często narzekają, że trudno im dostać się do gruntów. Ułatwmy im to w ten sposób, oczekując jednak też czegoś w zamian. Ten standard wielu twitterowiczom albo autorom innych hejterskich komentarzy w internecie będzie się kojarzyć ze Związkiem Radzieckim. W rzeczywistości wymuszanie tego typu rzeczy jest jednak standardem charakterystycznym dla utrwalonych systemów wolnorynkowych. Chociażby Wielkiej Brytanii czy ojczyzny kapitalizmu: USA. Taka Ameryka wydaje mi się lepsza od wolnoamerykanki.

Katowice

Może Cię zainteresować:

W Katowicach deweloperzy budują coraz drożej. Padła magiczna bariera 10 tys. zł za m2

Autor: Katarzyna Pachelska

16/11/2022

Filip Springer

Może Cię zainteresować:

Filip Springer: Niezbędne są mieszkania. Czy niezbędny jest nowy stadion GKS-u Katowice?

Autor: Patryk Osadnik

10/06/2022

Subskrybuj ślązag.pl

google news icon