Himalaje patologii - Socjopaci z biura budowy 4

Dzony_012
Dzony_012

Potain 4

Kolejny raz wjeżdżam na budowę. Z ortezą i na painkiller'sach dało się prowadzić auto w miarę sprawnie. Wychodzę z wozu, z bagażnika wyciągam kule i jak to miał w zwyczaju, Maliniak pojawił się znikąd. Widząc kule z miejsca zakazuje mi włazić na dźwig. Powiedział, że musi zadzwonić do kadr i ustalić czy może mnie dopuścić do pracy. Ja zamiast się z nim zgodzić, posmutniałem, że byłem tak głupi, żeby wyciągnąć kule.

Dzwoni kadrowa. Dopiero odczytała SMS. Pyta mnie czy dam radę? Czy czuję się na siłach? Odpowiadam, że tak i, że chcę pracować. Kadrowej ulżyło i pozwoliła mi wejść na dźwig. O dziwo podczas wspinaczki nie było źle. Nie pamiętam modelu tamtego potaina, ale był dość mocarny i stał na szerokiej wieży. Dzięki temu drabinka nie prowadziła pionowo w górę, ale była skośna z piętrami co kilka metrów. Dałem radę wciągać się rękoma podskakując jedną nogą. Większy problem miałem, żeby przejść przez wieniec ale i ta sztuka mi się udała. Chwilę potem do drzwi kabiny zapukał konserwator. Wręczył mi radio i rozpoczęliśmy próby.

Próby są czymś w rodzaju testowania dźwigu. Konserwator podczepia wagę pod zblocze, operator przeciąża liny i moment maszyny, a inspektor UDT ocenia zachowanie dźwigu. Kiedy żuraw zdał próby inspektor wszedł na górę, ocenił kabinę, wyposażenie, sprawdził zabezpieczenia sterowników, krańcówki, zadał mi kilka pytań i wszystko grało. Żuraw przeszedł odbiór, dostał decyzję dopuszczającą go na rok do pracy. Nie da się na dłużej. Podczas operowania maszyną nie korzysta się z nóg więc mogliśmy wreszcie rozpoczynać robotę.

Problem z radiami 3

Konserwator opuszczając moją szoferkę zabrał też ze sobą radio. Było jego i służyło do komunikacji podczas prób. Zostałem w kabinie sam bez radia. No rewelacja. Czemu do cholery o to nie spytałem? No nic, truchtam z uszkodzoną nogą w dół, schodziło się dużo ciężej niż wchodziło, łapie za pozostawione pod balastami kule i kuśtykając w błocie idę do biura. Na miejscu było dwóch majstrów którzy pełnym żalu głosem oznajmili, że kieras jeszcze tego narzędzia nie ogarnął. Żuraw zakontraktowany od wuj wie kiedy, jego budowa rozpoczęła się ponad miesiąc wcześniej, a ten baran Maliniak wciąż nie zdążył kupić kurwa radia? Majstry tylko rozłożyli ręce. Na dźwigu zostawiłem telefon. Świetnie. Jeszcze raz kulawy wdrapie się na dźwig, żeby telefon do domu zabrać. Tyle czekania i wciąż tylko stąd wracam. Kiedy majstry usłyszały o moim surrealistycznym podejściu do pracy w którym mam zachciankę życzyć sobie wymaganej w przepisach łączności radiowej, zdębieli. Jak to do domu? Robota jest! Można pokazywać! Typowe kieraskie podejście, nie ma młotka, użyj kamienia, nie ma gwoździ, użyj sznurka. Wirus jest zaraźliwy? Zakaż wstępu do lasów. Kierasy mają niebywałą zdolność znajdowania niedziałających rozwiązań w sytuacjach do których sami doprowadzili, w których nie biorą udziału i o których nie mają zielonego pojęcia. Z drugiej strony tyle już się naczekałem… Zaproponowałem rozwiązanie tymczasowe. Telefon. Póki nie mają radia niech dzwonią, ale zastrzegłem, że mają się nie przyzwyczajać i ogarnąć to narzędzie. "Spoko, ogarniemy, dziękujemy" i wróciłem na dźwig wchodząc na niego z pół godziny.

Problem z radiami 4

Praca z żurawiem bez radia to istna katorga. To jak chodzić nocą po lesie bez latarki. Da się i przez setki lat ludzie tak robili. Tylko polakom cebulakom gdzieniegdzie oświetlone chodniki pobudowali i się w dupach poprzewracało. Wspomnij baranowi, że może nawet i dało by się po ćmaku lasem, ale potrwa to dłużej, mniej uda się przenieść, będzie bardziej wyczerpujące i wkurwiające. Dla wszystkich nie tylko dla operatora. Biały kask nie zrozumie co mówisz. Pod nim panuje system zero-jedynkowy, a moc obliczeniowa wynosi jeden bit. Nie da się? Da się? No to z czym problem? Witamy na polskiej budowie. Dzień później idę do biura po radio. Zong. Nie ma radia. Maliniak jeszcze nie ogarnął. Popracuj nocą w lesie … Rozbawiło mnie to. W sumie czemu nie? A co ja się będę wkurwiał? Niech się wkurwiają tamci. Chcą bez radia? To będą mieli jakość pracy bez radia. Skoro im to pasuje to chuj im wszystkim na grób. 

Drugi dzień. Hakowi wkurwieni. Cieśla na telefonie absolutnie blokował możliwość komunikacji wszystkim innym. "Wybrany numer prowadzi obecnie rozmowę". Innym razem pracuję z jedną ekipą i w słuchawce słyszę jak ktoś kłóci się w oddali. Mój sygnalista drąc się do niego trzymał telefon przy gębie przyprawiając mnie o głuchotę. Krzyczał do swojego oponenta:

"Czekaj! Zara do ciebie podjedzie". Przestawiamy ładunki po czym słyszę "Dobra Dżony. Podjedź do niego" i nim zdążyłem spytać do kogo i gdzie, nastąpił koniec połączenia. Rozglądam się dookoła. Cztery osoby naraz do mnie machają, nim wybrałem kolesia do którego w akcie łaski zechciałem podjechać znów zadzwonił ten sam hakowy. "Jak już stoisz do daj jeszcze do mnie, przerzucimy sobie kosz"

Podczas przerwy jeden gamoń z białym kaskiem do mnie zadzwonił z fantastycznym pomysłem, żebym szybę otworzył to będę ich lepiej słyszeć. Na zewnątrz mokro i zimno. Poniżej pięciu stopni na plusie, ale biały kask nie słyszał co mówię. Niczym budka telefoniczna w prośbach o monetę, ten powtarzał tylko "otwórz szybę, otwórz szybę". Mówię, że jestem tu nieruchomy, nie chodzę, nie rozgrzewam się i nawet z farelką jest zimno. "Otwórz szybę, otwórz szybę". Przypominam, że podług przepisów z listopada 2018 roku temperatura w kabinie nie może wynosić mniej niż 18, ani więcej niż 28 stopni celcjusza. "Otwórz szybę, otwórz szybę". W końcu, żeby się odpierdolił mówię mu, że to stara kabina i żadna z szyb się nie otwiera. Dopiero wtedy pan budka telefoniczna w białym kasku odpuścił temat. 

Skargi 3

Drugiego dnia bez radia zadzwoniłem do kadrowej poinformować ją o sytuacji. Opisałem wszystko i powiedziałem, że dziś jeszcze się przemęczymy, ale jak jutro nie będzie radia, to odmawiam pracy i wracam do domu. Powiedziała, że rozumie i przekaże to kierownikowi. Trzeciego dnia byli już po zakupach i radio dostarczyli.

Kilka dni później musiałem osobiście stawić się w siedzibie Francisa z jakąś pierdołą. Kadrowej nie było, ale był prezes gawędziarz. Bardzo pogodny facet. Zagadał mnie na jakieś 10-15 minut nim się w ogóle przedstawiłem. Kiedy usłyszał moje nazwisko przekazał mi ugrzecznioną wersję skargi od Maliniaka. Jaśnie wielmoża biały kask był oburzony tym, że ja, robol, śmiałem go szantażować. Ponoć biały kask wkurwił się nielicho i prezes osobiście musiał go uspokajać bo ten Maliniak to jakaś szycha była. Potem prezes zauważył, że kuleję i przez kolejne kilka minut dowiadywałem się o zbawiennym działaniu okładów z liści kapusty.

Prosi budownictwa

Kiedy radia dotarły to prace wystrzeliły. Szły naprawdę wzorowo. Ekipa była super. Prawdziwi profesjonaliści. Dogadywałem się z nimi i oni między sobą również. Pracowaliśmy w godzinach 7-15. Wzorowe 8 godzin. Beton laliśmy codziennie. Częściej dwie gruszki niż jedną. Na budowie panował, moim zdaniem, najlepszy, najbardziej przemyślany system.

Otóż zazwyczaj praca wygląda tak, że z początkiem dnia rozbiera się wylane dzień wcześniej ściany, potem z nich zbija się nowe i pod koniec dnia wlewa się do nich beton. Problemy z tym klasycznym trybem są takie, że pracują tak niemal wszyscy. Wszystkie budowy w Gdańsku zamawiają beton na 15, 16. Węzły betoniarskie przeżywają wtedy prawdziwy kocioł i szaleństwo. Wisienką na torcie jest zgranie godziny przyjazdu gruszki z godzinami szczytu, a gruszki z betonem nie fruwają nad ziemią. Chyba nie trzeba kryształowej kuli żeby odgadnąć jakie są skutki uboczne takiego rozwiązania.

Tamta firma (idźmy za ciosem i nazwijmy ją Ajax), betony organizowała inaczej. Co rano budowaliśmy ściany z rozbiórek po poprzedniej wylewce, ale nowe ściany mieliśmy już napoczęte dnia poprzedniego. Przed przerwą majster oceniał ile uda się wybudować i już zamawiał beton. O 10 przerwa, potem budujemy dalej, o 12 przyjeżdżał beton, najpóźniej do 14 był wylany i resztę dnia, do 15 budowaliśmy ściany na następny dzień z tego co zostało. Następnego dnia znowu tylko dokańczaliśmy to co udało się rozpocząć jeszcze dzień wcześniej. W wyniku takich rozwiązań Ajax zamawiał beton w godzinach, kiedy ruch uliczny faktycznie można było nazwać ruchem, kiedy w węźle betoniarskim nie wariowały bezgłowe kurczaki, a wszelkie opóźnienia nie przedłużały roboty do chuj wie której godziny, bo beton i tak zamawiany był ze sporym wyprzedzeniem jeszcze rano i na wczesne, południowe godziny. Ani jednego razu nie spędziłem tam więcej niż 8 godzin. Kiedyś wylewaliśmy beton i gruszka odjechała po jakichś 25’ciu minutach. Nie liczyłem kibli. Pytam chłopaków czemu beton odjeżdża? Co się dzieje? A oni do mnie, że już gruszka wylana. 8 metrów, 25 minut. Mój osobisty rekord. Zajebiście się z nimi robiło.

Prawo Murphy'ego

Pewnego radosnego poranka idę na przydomowy parking i już z daleka widzę, że czeka mnie skrobanie szyby. Kulejąc bujam się do bagażnika. Skrobaczka połamana. Przypomniało mi się, że pod koniec zeszłej zimy mi się ją pękło. Próbuję odłamaną rączką, nic to nie daje, a lód strasznie gruby. Prawie jak moja była z tindera. Odpalam silnik, włączam nawiew. Grzeje, ale lód był naprawdę gruby i szło to zbyt wolno. Kuśtykam do garażu w poszukiwaniu drugiej skrobaczki, którą tam kiedyś upchnąłem. Wykopaliska archeologiczne trwały długo. Schylanie się i wstawanie z jedną rozwaloną nogą zjadało cenne sekundy. Nie pamiętam gdzie, ale w końcu ją znalazłem. Człapię z powrotem na parking kicając na jednej nodze, bo druga zdążyła już dawać się we znaki. Na przedniej szybie wciąż lodowisko. Skrobię jak wściekły kolejne minuty leżąc bebechem na masce. Kiedy wyskrobałem większe okienko wskakuję do ciepłego już samochodu. Niestety, będzie spóźnienie. Nieduże bowiem czas dojazdu do pracy ustalałem na podstawie tak zwanej "starej drogi" jadąc do Gdańska wioskami. Zawsze w obwodzie miałem plan "B" dojazd autostradką. 5zł drożej, ale 10-15 minut szybciej. Może nikt nie zauważy kilku minut spóźnienia? Pędzę zatem za miasto w kierunku autostrady. Paręnaście minut później, kiedy wjechałem na wyniosłość drogi oczom mym ukazał się las. Las … samochodów. Sznur czerwonych świateł ciągnących po horyzont. Odpalam google maps. Korek na pół kilometra. No i chuj, tyle z planu B. Jak bóg Murphy zażyczy sobie spóźnienia Dżonego, to żaden plan go nie powstrzyma. Auta stały i przez kolejne minuty nie poruszyłem się ani o metr. Co zatem zrobić? Telefon do kierownika, że się spóźnię. Maliniak o nic nie spytał poza jednym. O której będę? Powiedziałem, że według google'a dojadę o 7:20 zatem będę o 7:30. Kierownik nic nie powiedział tylko się rozłączył. Kiedy ruszyliśmy spostrzegłem służby drogowe ściągające z pobocza pocięty już pień drzewa, który musiał runąć na jezdnię blokując ruch. No cóż nie pierwszy i nie ostatni raz zostałem pokonany przez mojego jedynego nemezis. Arcywroga jakim od zawsze jest pomorski ruch drogowy.

Tutaj drogi międzymiastowe przyozdabiane są drzewami. Nawet na szczerych polach gdzie hektarami ciągną się pola kukurydzy, jeśli tylko przez owe pole prowadzi jezdnia, otoczona będzie ona grubymi pniami i stojącymi pod nimi zniczami. Ponoć ZSRR posadził tak drzewa, żeby amerykanie z kosmosu nie dostrzegli pędzących na zachód kolumn wojsk pancernych. Przez ich jebane plany podboju świata, które wysnuli 70 lat temu, i przez gusta pomorskich władz wojewódzkich które w tych drzewach widzą piękne, poetyckie zielone tunele, nie raz zdarzało mi się spóźnić do roboty.

A na budowie dzień minął jak gdyby nigdy nic. Nikt się słowem nie odezwał i o nic nie miał pretensji.

Dni mijały iście poetycko. Nie miałem tam najmniejszych problemów i żyłem w przeświadczeniu, że warto było tyle przeczekać. Nic nie zwiastowało patologii z którą bez ostrzeżenia przyszło mi się zmierzyć.

Ciąg dalszy nastąpi :)