Olaf Scholz, kanclerz Niemiec. Fot. Canva
Olaf Scholz, kanclerz Niemiec. Fot. Canva

Niemcy. Nie dorośli do przywództwa

Rafał Woś Rafał Woś Rafał Woś Obserwuj temat Obserwuj notkę 111
Berlin chciałby dyktować Europie politykę gospodarczą, klimatyczną i decydować, co jest praworządne, a co nie jest. Ale jednocześnie kompletnie nie umie wziąć na siebie odpowiedzialności za wspólnotę. Choćby za kluczowe sprawy obronno-wojskowe. Rok wojny na Ukrainie pokazał to bardzo dobrze. Po co Unii taki lider?

Poniedziałkowa dymisja szefowej niemieckiego resortu obrony to więcej niż gabinetowe przetasowanie. To nawet więcej niż suma niezborności, kluczenia i niezdecydowania, które prezentuje rząd Olafa Scholza od początku wojny na Wschodzie. Odejście Christine Lambrecht jest czytelnym symbolem. To znak, że racje mieli wszyscy ci, co powątpiewali w zdolności i wiarygodność Niemiec i jej klasy politycznej do odgrywania roli unijnej superpotęgi. I odwrotnie. Mamy tu czarno na białym (i dużymi literami), że mylili się ci wszyscy, którzy przekonywali nas, że na niemieckie przywództwo można się zdać jak na Zawiszę. I podążać za Berlinem z zamkniętymi oczami. Bo oni dobrze wiedzą co robią. 

Naiwność Niemców czy coś więcej? 

Spójrzmy spokojnie na bilans ostatnich dwunastu miesięcy. Jeszcze rok temu niemiecka klasa polityczna oraz tamtejsze media opiniotówcze przekonywały resztę Europy, że z Putinem można i trzeba się dogadać. Niemcy święcie wierzyli, że dzięki dalekowzrocznej polityce zapoczątkowanej przez Gerharda Schroedera (który z kolei szedł śladami swoich socjaldemokratycznych poprzedników Brandta czy Schmidta), a kontynuowanej pragmatycznie przez Angelę Merkel, udało się założyć Rosji smycz. Moskwa - głosiła obowiązująca w Niemczech ponadpartyjną opowieść - zbyt dobrze zarabia na zaopatrywaniu Europy Zachodniej w energię, by się tego wszystkiego wyrzec. Są granice, których Putin nie przekroczy - powiadali.

Ale on te granice przekroczył. Rosja zaatakowała Ukrainę. A nieopierzony jeszcze kanclerza Olafa Scholza został ze swoimi pokojowymi rozmowami ostatniej szansy jak Himilsbach z przysłowiowym angielskim. W odpowiedzi niemieckie elity polityczne urządziły sobie jedną wielką terapię grupową z udziałem mediów. Łkano, że „byliśmy zbyt idealistyczni”, „Jak ci Rosjanie mogli nas tak oszukać”. Albo ogłaszano po prostu, że „Putin zwariował i jest nieobliczalnym psychopatą”. Ta faza była szczególnie irytujące dla tych wszystkich obserwatorów pokaranych pamięcią nieco dłuższą niż u rozwielitki. 

Wszyscy oni pamiętali przecież doskonale, że argumenty o wpychaniu Europy w energetyczne uzależnienie od Moskwy albo o nadmierną pazerność niemieckich decydentów na rosyjskie „petroeuro” padały od dobrych kilkunastu lat. Tak ze strony Stanów Zjednoczonych, jak i Polski czy krajów bałtyckich. Niemiecka opinia publiczna (z wyjątkiem paru jednostek) była jednak na tę perspektywę po prostu impregnowana. Amerykańskie monity zbywali oskarżeniami o „jankeski imperializm” i mieszanie w wewnętrznych sprawach Europy. Polskie pretensji nazywali wywoływaniem „antyniemieckich i antyrosyjskich demonów przeszłości”

Ale to był przecież dopiero początek. Bo po 24 lutego 2022 na jaw zaczęły wychodzić coraz to nowe fakty. 

Schroeder i Merkel akceptowali rosyjskie aspiracje 

Najpierw okazało się, że ślepy na rosyjskie zagrożenie był nie tylko polityczny establiszment epoki Schoredera i Merkel. Także niemieckie państwo oraz tamtejsza (rzekomo tak profesjonalna) administracja zawiedli na całej linii. Służby wywiadowcze Berlina do tego stopnia nie doceniały możliwości ataku, że ich własny szef utknął w pierwszych dniach wojny na Ukrainie i musiał być stamtąd po cichu ewakuowany drogą lądową. Potem - z powodu powiązań z Rosją - ze stanowiskiem musiał tez pożegnać się dyrektor państwowej agencji odpowiedzialnej za cyberbezpieczeństwo Niemiec. Niedawno zaś okazało się, że na samych szczytach niemieckiego wywiadu ulokowany był rosyjski kret. Szpieg, którego - warto zaznaczyć - wcale nie wykryli sami Niemcy. Tylko dostali na ten temat dyskretną informację od jednego z sojuszników.

Idźmy jednak dalej. Wojna na Ukrainie to także jeden wielki oblany egzamin z zarządzania kryzysowego dla rządu koalicji SPD-Zielonych i FDP. Początki były nawet niezłe. Pod wpływem pierwszego wzmożenia gabinet Scholza przyłączył się do bezprecedensowych unijnych sankcji ekonomicznych na Rosję (wielu obawiało się, że Niemcy będą je blokowali). Na dodatek padła zapowiedź przeznaczenia 100 mld euro na chronicznie niedoinwestowaną Bundeswehrę. Minęło jednak dziesięć kolejnych miesięcy i… nie się nie wydarzyło. Żadne konkretne posunięcia w dziedzinie dozbrojenia armii nie zostały podjęte. Co przyznała mimochodem nawet rozżalona minister Christine Lambrecht w swoim nieszczęsnym noworocznym wystąpieniu. Przeczuwając powoli, że to ona pierwsza zostanie rzucona na pożarcie krytyków. 

Zrzucanie winy na Lambrecht

Oczywiście najwygodniej byłoby zwalić wszystko na złą panią minister. Ale to przecież nie tak działa. Jeśli już ktoś ponowi polityczną odpowiedzialność za politykę Niemiec wobec wojny na wschodzie to jest to zdecydowanie kanclerz Olaf Scholz. I to on powinien stawić czoła zarzutowi, że polityka ta była wyjątkowo niekonsekwentna. Z boku (także z naszej polskiej perspektywy) wygląda to tak, jakby Niemców trzeba było do wszystkiego wypychać niczym bojaźliwego ale jednocześnie upartego osła. Warto przypomnieć sobie choćby sprawę czołgów dla Ukrainy. Od początkowego braku zainteresowania tematem („czołgów nie ma, możemy posłać hełmy”), poprzez propozycję, by to ktoś inny przekazał niemieckie czołgi Ukrainie (tym samym ściągając na siebie gniew Rosjan), po ostatnie deklaracje, że czołgi jednak się znajdą. Chyba. I tylko pod warunkiem, że Niemcy wciąż będą w tym temacie przez (pardon my french) upierdliwców w stylu Polski młotkowani.

Można rzecz jasna argumentować, że akurat polityka obronna to jest pięta achillesowa „nowych Niemiec”. Obszar permanentnie oraz celowo zaniedbywany i wypychany ze świadomości przez sporą część społeczeństwa. Pragnącego żyć w przekonaniu, że „nigdy więcej wojny”. Coś w tym jest. Ale z drugiej strony - w minionych 20 latach zjednoczone Niemcy wiele razy w praktyce zgłaszały aspiracje do kierowania Europą (w polityce ekonomicznej, w sprawie kształtu strefy euro, w polityce klimatycznej czy w kwestii tego kto jest a kto nie jest „praworządny). Jednak zasada powinna być przecież prosta: kto chce do wytyczać drogę, którą mają podążać inni musi być też gotów do podjęcia odpowiedzialności za swoje liderowania. Na przykład na polu obronno-wojskowym.

Tego zaś Niemcy roku 2022 kompletnie zrobić nie potrafiły. Czy to jest lider Europy, na jakiego czekamy?

Rafał Woś 

Czytaj dalej:

Rafał Woś
Dziennikarz Salon24 Rafał Woś
Nowości od autora

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka