Porwanie 7-miesięcznej Kasi ze szpitala mogło zająć 40 sekund. Ochrona i pielęgniarki spały

Siedmiomiesięczna Kasia Mateja została porwana ze szpitala w Kartuzach, do którego trafiła z powodu wysypki. Nieznany sprawca najpierw próbował dostać się do sali dla dzieci przez okno. Gdy nie udało mu się pokonać zabezpieczeń, wszedł wejściem ewakuacyjnym. Wykorzystując mocny sen ochrony i pielęgniarek, niezauważony przez nikogo, wyniósł dziewczynkę. Rodzina do tej pory wierzy, że uda im się odnaleźć Kasię.

Kasia Mateja urodziła się 15 czerwca 1986 roku. W tym roku będzie mieć 37 lat. Jako dziecko miała znamię wielkości monety dwudziestogroszowej (wówczas bordowe) na prawej piersi oraz ciemny ślad na zewnętrznej części lewego uda (tzw. myszka). Miała też wgłębienie na lewym płatku ucha, jakby od kolczyka. Miała ciemne włosy i niebieskie oczy. Może być podobna do sióstr, które są ładnymi brunetkami. Progresję wiekową Kasi przeprowadzono na podstawie zdjęć siostry - Franciszki, do której miała być podobna jako niemowlę. W poszukiwaniach pomaga m.in. Fundacja Zagubieni Przed Laty. Zgłoszenia na temat porwania niemowlęcia można kierować do kartuskiej policji na numer (058) 681 00 73. Cztery siostry i czterej bracia Kasi mają nadzieję, że uda się ją odnaleźć.

Zaginiona Kasia MatejaZaginiona Kasia Mateja fot. Zaginieni Przed Laty

Kasia trafiła do szpitala z gorączką. Została porwana w noc przed dniem wypisu

Kasia Mateja, która na co dzień mieszkała w Kiełpinie na Kaszubach, trafiła do szpitala w Kartuzach w województwie pomorskim 24 stycznia 1986 roku. Siedmiomiesięczna dziewczynka została przyjęta na oddział pediatryczny z wysypką i utrzymującą się od kilku dni gorączką. Po zbadaniu lekarze oznajmili, że Kasia ma zapalenie gardła i płuc na tle alergicznym. W tamtym czasie na oddziale dziecięcym nie było odwiedzin. Po kilku dniach lekarze poinformowali rodziców, że będą mogli odebrać córkę 28 stycznia. Tego dnia jednak przekazali im, że infekcja się pogłębiła. Nazajutrz do ich domu weszli milicjanci.

- Przyjechali, wypytywali, kręcili, ale nic nie powiedzieli. Zabrali tylko męża. O zaginięciu dziecka w kartuskim szpitalu dowiedziałam się w sklepie. Oblał mnie zimny pot, intuicja podpowiadała, że chodzi o Kasię - mówiła w 2011 roku w rozmowie z "Gazetą Kartuską" mama Kasi, pani Elżbieta.

Zobacz wideo Czy wiesz, co zrobić, gdy zaginie ktoś bliski?

Jak się okazało, do porwania doszło w nocy z 27 na 28 stycznia 1986 roku. Nieznany porywacz najpierw próbował wtargnąć do sali numer 10 na parterze przez zakratowane okno. Udało mu się wybić szybę kamieniem, jednak nie sforsował krat. Wejście na oddział było zamknięte na klucz, jednak bez problemu można było się na nie dostać przez wejście ewakuacyjne. Chociaż w szpitalu znajdowali się pracownicy - portier i pielęgniarki - wszyscy spali, lub według innej wersji - byli pochłonięci rozmową. W szpitalu dyżur pełniła także lekarka. 

Porywacz dotarł do sali na końcu korytarza i wszedł do pokoju, w którym leżała akurat tylko Kasia. Najprawdopodobniej schował siedmiomiesięczną Kasię do torby i uciekł. Po sprawcy został tylko odcisk buta na śniegu. Wiadomo więc jedynie, że nosił obuwie w rozmiarze 40-41 - mógł to być zarówno mężczyzna, jak i kobieta.

Porwanie siedmiomiesięcznej Kasi mogło zająć sprawcy zaledwie 40 sekund

Zaginięcie dziecka odkryła 28 stycznia o godzinie 5 rano lekarka, która prowadziła obchód. Najpierw myślała, że niemowlę zostało zabrane przez pielęgniarkę. Szybko wyszło na jaw, że dziewczynka została porwana. Z zeznań lekarki wynikało, że sprawca próbował dostać się do szpitala około godziny 2:30 w nocy - wówczas usłyszała dźwięk tłuczonej szyby. Z rekonstrukcji wykonanej w programie "997" wynika, że porywacz lub porywaczka mógł dostać się na klatkę schodową i wykorzystać wyjście ewakuacyjne dzięki oknu zaklejonemu dyktą. Porwanie dziecka mogło mu zająć około 40 sekund.

 

- Ślady pozostawione na śniegu przez porywacza kończyły się kilkaset metrów od szpitala, w lesie. Osoba, która zabrała Kasię ze szpitala, przesiadła się tam do samochodu i odjechała - mówił "Faktowi" aspirant Wiktor Barejka, który próbował odnaleźć dziewczynkę. 

Milicja początkowo podejrzewała rodzinę Kasi. - Zamiast szukać, obstawić granice, robiono rewizje u nas. Brano próbki, badano nawet popiół. To mąż stał się głównym podejrzanym. Osiwiał w ciągu tygodnia. Podejrzewano nas o wszystko: że porwaliśmy, zabiliśmy, sprzedaliśmy dziecko za granicę. Poddano nas badaniu prawdomówności na wykrywaczu kłamstw. Nie wiem, nie pamiętam, jak daliśmy radę, skąd mieliśmy siły, by przez to przejść - kontynuowała pani Elżbieta. Kobieta wspomina, że niektórzy mieszkańcy Kiełpin oczerniali ich rodzinę, zamiast współczuć im tragedii. Milicja natomiast przestała podejrzewać rodzinę dopiero po badaniu wariografem. 

Poza rodziną siedmiomiesięcznej dziewczynki funkcjonariusze sprawdzili też cały personel szpitala, rodziny pielęgniarek, a nawet osoby zwolnione z pracy, które być może w ten sposób chciały się zemścić. Przesłuchiwano także osoby, które w przeszłości były karane za uprowadzenia dzieci. Milicja brała pod uwagę kilkanaście wersji. M.in. w grę wchodziła śmierć dziecka z powodu błędu medycznego kogoś z personelu, kto pozbył się ciała. Jeden z policyjnych psów, który podjął trop, doprowadził funkcjonariuszy do szpitalnego ogrodzenia niedaleko jeziora Klasztornego - z powodu braku funduszy, mimo błagań rodziny, zbiornik nie został przeszukany.

Do uprowadzenia niemowlęcia przyznał się później syn jednej z pielęgniarek, która pracowała w kartuskim szpitalu. Cierpiący na chorobę psychiczną mężczyzna stwierdził, że porwał dziewczynkę, wywiózł do lasu, zgwałcił i zakopał. Wskazany przez niego obszar został przekopany, jednak nie znaleziono tam zwłok dziecka.

Przeczytaj więcej aktualnych informacji na stronie głównej Gazeta.pl.

Sprawca porwania Kasi uniknie odpowiedzialności z powodu przedawnienia

Chociaż w sprawę zaangażowano specjalną grupę operacyjną, do której powołani zostali przez Komendanta Wojewódzkiego najbardziej doświadczeni funkcjonariusze, nie udało się nic ustalić. Po roku śledztwa, w programie "997", kierujący śledztwem mjr Stanisław Ćwiek z Wojewódzkiego Urzędu Spraw Wewnętrznych w Gdańsku przekazał, że najprawdopodobniej siedmiomiesięczną Kasię uprowadziła osoba, która nie mogła posiadać dzieci lub zrobiła to na zlecenie jakiejś rodziny. 

- Dziś po autentycznej zrobionej wielkiej robocie, okazuje się, że najbardziej prawdopodobny i jedyny to motyw uprowadzenia ze względu na chęć posiadania dziecka - mówił w 1987 roku mjr Ćwiek. Być może dziewczynka została porwana i sprzedana za granicę albo nielegalnie adoptował ją ktoś w Polsce. Milicjanci sprawdzali rodziny, którym niedawno zmarło dziecko, jednak nie znaleziono żadnego śladu po Kasi. Nie pomogło też nagłośnienie tej sprawy przez media - prasę, radio i telewizję.

Śledztwo zostało umorzone 30 czerwca 1986 roku. Kasia nie figuruje w rejestrze zaginionych, ponieważ jeśli żyje, ma już inne dane osobowe. Okres przedawnienia karalności za porwanie wynosi natomiast 15 lat - oznacza to, że sprawca porwania Kasi uniknie odpowiedzialności.

Rodzeństwo zaginionej: Kasiu, czekamy na ciebie. Bardzo cię kochamy 

Rodzina nadal ma nadzieję, że uda im się poznać losy zaginionej. - Chciałabym tylko, żeby się odezwała, powiedziała, że żyje, że jest szczęśliwa... Niczego więcej nie chcemy. Wystarczyłaby zwykła pocztówka. Nawet nie musiałabym jej szukać, ale byłoby mi lżej - mówiła pani Elżbieta w 2011 roku.

"Kasiu, my czekamy, daj jakiś znak, odezwij się do nas. Wystarczy kilka słów, powiedz, że żyjesz, że jesteś szczęśliwa... Nie będziemy Cię szukać, jeśli tego nie chcesz, ale pozwól nam żyć spokojnie, poczuć ulgę" -  apeluje rodzeństwo Kasi na portalu newsbook.pl. - Kasiu, czekamy na ciebie. Bardzo cię kochamy - dodała jedna z sióstr, pani Renata, w rozmowie z "Faktem".

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.