Gliniarz z Beverly Hills

Gliniarz z Beverly Hills. Jak powstała kultowa komedia, która niedługo ma się doczekać kontynuacji

Dawid Ilnicki | 04.09.2022, 12:00

Mający swą premierę w 1984 roku “Gliniarz z Beverly Hills” to film uwielbiany przez niemal każdego kinomana, wychowanego w erze VHS. Ten, wydawać by się mogło, typowy produkt swoich czasów wciąż zachwyca bogactwem pomysłów, kapitalną rolą Eddiego Murphy’ego, a paradoksalnie również swą bezkompromisowością. Mówimy tu w końcu o obrazie, który otrzymał rating-R, często uchodzący za komercyjne samobójstwo. 

Choć za prekursorów podgatunku buddy movie uchodzą takie filmy jak “Zbłąkany pies” Akiry Kurosawy z 1949 roku, a także o niemal dwie dekady późniejsze i niezwykle istotne, obecnie być może przede wszystkim jako świadectwo swych czasów, “W upalną noc” Normana Jewisona, prawdziwy boom przeżywał on w latach 80. poprzedniego wieku, dzięki serii niezwykle popularnych franczyz. W dwóch z nich swój udział miał zresztą Eddie Murphy, który w 1982 roku zagrał u boku Nicka Nolte w świetnie przyjętym zarówno przez krytyków, jak i widzów, filmie “48 godzin” Waltera Hilla, a to wkrótce doczekało się kontynuacji. Prawdziwym hitem okazało się jednak dość niepozorne widowisko, mające swoją premierę już dwa lata później.

Dalsza część tekstu pod wideo

“Gliniarz z Beverly Hills”, wyreżyserowany przez Martina Bresta, pozostaje bowiem do dziś najbardziej kasową komedią w historii, która otrzymała rating-R. Co prawda dużo więcej niż 316 milionów dolarów zarobiło “Kac Vegas” Todda Phillipsa; jeśli jednak uwzględnimy inflację to pierwsza odsłona przygód niesfornego, ale przy tym wyjątkowo wygadanego policjanta z Detroit, Axela Foleya nadal okazuje się największym finansowym sukcesem obrazu z tego gatunku. Z dzisiejszej perspektywy może się to wydawać dziwne, bo fabuła tego filmu wcale nie olśniewa swą oryginalnością, ale mamy tu do czynienia z produkcją będącą czymś więcej niż sumą składową swoich poszczególnych elementów.

Dość powiedzieć, że przedstawiciele Paramount Pictures, po ostatecznym testowym pokazie, byli tak zachwyceni filmem, że od razu zgodzili się na jego kontynuację, a ta cieszyła się co prawda nieco mniejszym, ale również sporym zainteresowaniem. Sam Eddie Murphy stał się dzięki niemu jedną z największych gwiazd ekranu, co przełożyło się na znakomite wyniki finansowe kolejnych obrazów z udziałem aktora, którego kariera załamała się dopiero w następnej dekadzie. Niezwykle popularny okazał się nawet oryginalny motyw muzyczny, nagrany na aż trzech syntezatorach: Roland Jupiter 8, Roland JX-3P i Yamaha DX-7, który kilkadziesiąt lat później niestety powrócił za sprawą pewnej wyjątkowo denerwującej żaby. Mamy tu więc do czynienia z absolutnym sukcesem projektu, który jednak początkowo wcale nie wyglądał na aż takiego pewniaka.

Nie dla Scorsese, nie dla Stallone

Beverly Hills

Jak to bywa przy większości produkcji, które osiągnęły wielki sukces, tak i “Gliniarz z Beverly Hills” z czasem obrósł w liczne, niestworzone i niepotwierdzone później opowieści. Jedną z nich była plotka, jakoby u podstaw historii, snutej początkowo przez producenta Dana Simpsona, leżał mandat za złe parkowanie, którym ukarano Michaela Eisnera z Disneya. Tymczasem Simpson twierdził, że była to bujda, bo koncepcja przyszła do głowy jemu, a nie koledze. To co wiadomo na pewno to fakt, iż zadanie stworzenia scenariusza do filmu o gliniarzu, nagle lądującym w Los Angeles, otrzymał później Danilo Bach, który początkowo zatytułował film “Beverly Drive”. W pierwotnej wersji główny bohater nazywał się Axel Elly i pochodził z Pittsburgha.

Dowodem na to, że początkowy materiał nie był jeszcze utrzymany w komediowym tonie był fakt, iż wstępnie planowano, że Axela zagra sam Sylvester Stallone, będący już w tym czasie absolutną gwiazdą ekranu, po występach w “Rambo”, a także “Rockym”. Sly mocno zapalił się do tego projektu i zaczął modyfikować scenariusz, tworząc z niego typowe kino akcji. Po przejrzeniu jego propozycji przedstawiciele Paramount mocno się jednak przestraszyli, że będą one wymagały zbyt dużych pieniędzy i postanowiono pójść w innym kierunku. Ci, którzy są ciekawi wizji gwiazdora, powinni obejrzeć jego późniejszy film, “Cobra”, w którym zawarł większość ze swoich pomysłów na “Gliniarza z Beverly Hills”. W międzyczasie negocjowano również z Mickeyem Rourkiem, który miał już podpisać kontrakt na 400 tys. dolarów, ale wkrótce zrezygnował na rzecz gry w innym obrazie. Występem w tej produkcji nie był zainteresowany Harrison Ford. 

W międzyczasie scenariusz dostał się w ręce Daniela Petriego jr-a, który wprowadził do niego wiele elementów komediowych, a te od razu przypadły do gustu producentom. Zaczęto szukać odpowiedniego reżysera, bo typowany do przejęcia tej roli Martin Scorsese odmówił, motywując swoją decyzję tym, że fabuła obrazu zbyt mocno przypomina mu “Blef Coogana” z Clintem Eastwoodem. Film również oparty na motywie podróży policjanta z prowincji (Arizona) do wielkiego miasta, którym tym razem jest jednak Nowy Jork. O dziwo realizację obrazu zaproponowano również Davidowi Cronenbergowi, który oczywiście od razu z niej zrezygnował. Zajmujący się rozwojem produkcji Don Simpson i Jerry Bruckheimer mieli już jednak na oku innego kandydata.

W połowie lat 80. nazwisko Martina Bresta było już w wielu kręgach właściwie spalone, z uwagi na jego zachowanie na planie “Gier wojennych”. Brest bowiem początkowo miał reżyserować ten film, ale z powodu nieokreślonych “różnic artystycznych” musiano się z nim pożegnać, zatrudniając Johna Badhama. Opinie krążące o nim w owym czasie nie mogły być pozbawione realnych podstaw, jeśli weźmiemy pod uwagę jego dalszą karierę. Twórca ten bowiem realizował filmy wyjątkowo rzadko, ale jednocześnie trudno o nich zapomnieć. Takimi tytułami są z pewnością bardzo dobra komedia sensacyjna “Zdążyć przed północą” z Robertem de Niro, a także słynny “Zapach Kobiety”, za rolę w którym Al Pacino w końcu zdobył upragnionego Oscara. Bresta ostatecznie pogrążyła, zarówno artystyczna, jak i finansowa, klapa “Gigli” z duetem Ben Affleck - Jennifer Lopez z 2003 roku.

Simpson i Bruckheimer nie przejmowali się krążącymi już wtedy plotkami o trudnym charakterze tego reżysera i od razu spotkali się z nim, by omówić szczegóły współpracy. O dziwo to jednak Brest był niechętny podjęcia zadania wyreżyserowania filmu i w pewnym momencie miał wręcz przestać odbierać od nich telefony. Podczas gdy Simpson postawił na nim krzyżyk, Bruckheimer nadal starał się przekonać twórcę, co ostatecznie zakończyło się decyzją o tym, by o przyjęciu oferty zadecydował rzut monetą. Legenda głosi, że Brest kazał później oprawić ją sobie w ramkę i pozostawić jako pamiątkę, bo to właśnie jej zawdzięcza powodzenie reszty swej, wcale nie tak długiej, a na pewno nie bogatej, ale jednak całkiem udanej kariery filmowej.

Wielka improwizacja

Ronny Cox

Choć z dzisiejszej perspektywy Eddie Murphy wydaje się aktorem wręcz idealnym do roli niezwykle błyskotliwego detektywa z Detroit, bo po dziś dzień jest największym atutem tego filmu, a w dodatku już w 1982 roku wcielił się w bardzo podobną postać, we wspomnianym już obrazie Waltera Hilla, od początku nie było pewne czy wcieli się w Axela. Cieszący się już wtedy sporą popularnością odtwórca miał bowiem propozycję zagrania w “Pogromcach duchów”, z której jednak - na szczęście dla siebie - zrezygnował i dobrze na tym wyszedł. Choć bowiem na planie bywał bardzo zmęczony, a niechęć do wszelkiego rodzaju narkotyków (za który uważał również kofeinę) nie pozwalała mu na wzmacnianie się kawą, którą jednak ostatecznie raczył się w chwilach największego kryzysu, na planie zachowywał swój normalny poziom energii, z czasem udzielający się reszcie ekipy.

Wybór innych aktorów wiązał się z kolei z pewnymi trudnościami. Postawienie na Ronny Coxa, odtwarzającego porucznika Bogomila, było zupełnie niestandardowe, bo aktora kojarzono dotąd raczej z ról pozytywnych bohaterów o łagodnym usposobieniu. Tu jednak zagrał na tyle dobrze, że w późniejszych latach kompletnie zmienił emploi, wcielając się często w zasadniczych przełożonych, często uosabiających korporacyjną bezduszność, jak w “Robocopie” czy “Pamięci absolutnej”. Na uwagę zasługuje tu również epizod Jonathana Banksa, kojarzonego dziś przede wszystkim jako Mike Ehrmantraut, jedna z ulubionych postaci z uniwersum Vince’a Gilligana. Z kolei szukając filmowych oficerów Rosewooda i Taggarta sprawdzano duety, testując czy między poszczególnymi aktorami wytworzyła się odpowiednia chemia. Judge Reinhold i John Ashton dostali na castingu zadanie odtworzenia pary w średnim wieku, żyjącej ze sobą od kilku lat i prowadzącej zwyczajny wieczorny dialog. Reinhold od razu chwycił gazetę i zaimprowizował słynny dialog o “pięciu funtach czerwonego mięsa w twoich jelitach”, który - w tylko lekko zmodyfikowanej formie - dostał się do filmu.

Improwizacja to zresztą słowo klucz, jeśli chodzi o realizację tej produkcji. Scenariusz, zawierający konkretne dialogi, zmieniał się bowiem nieustannie i w pewnym momencie zalicza on nawet małe cameo; zwinięty w rulon trzyma go bowiem jeden z aktorów. Martin Brest od początku zachęcał Eddie’go Murphy do wymyślania zabawnych wypowiedzi, z których gwiazdor był znany dzięki występom w Saturday Night Live, a z czego skwapliwie korzystali niemal wszyscy odtwórcy. To z kolei skutkowało ciągłymi dublami, bo wielu aktorów nie potrafiło zachować powagi w wymagających tego momentach, co rusz wybuchając głośnym śmiechem, a także powodowało rozgoryczenie, zarówno ekipy realizującej film, jak i przedstawicieli producentów, zapewne wizualizujących sobie rosnącą z minuty na minutę kwotę budżetu filmu. Ci jednak ostatecznie nie mieli wielkich powodów do zmartwień.

Ten udało się bowiem zamknąć w stosunkowo niewielkiej sumie 14 milionów dolarów i to już po uwzględnieniu 4 milionów gaży dla samego Eddie’go Murphy. Jest to interesujące także z tego powodu, że z uwagi na brak zgody na wpuszczenie ekipy do prawdziwego komisariatu policji w Beverly Hills, musiano wybudować jego makietę. Jej twórcy pomyśleli ją jako kompletne przeciwieństwo posterunku w Detroit, prezentując się zatem bardziej jak miejsce dowodzenia firmy ochroniarskiej, strzegącej bogatych ludzi, niż zwyczajny policyjny wydział. Samo Motor City znalazło z kolei swą reprezentację na początku filmu, którykręcono właśnie w stanie Michigan. Brest wraz z ekipą był tam zresztą eskortowany przez policję, do czasu gdy funkcjonariusze uznali, że zapuszczają się w miejsca, które są niebezpieczne nawet dla nich. Filmowcy zdecydowali się jednak poruszać po nich sami. To właśnie w Detroit reżyser poznał Gilberta Hilla, pracującego jako szef wydziału zabójstw lokalnej policji, który ostatecznie został zaangażowany do roli przełożonego Axela Foleya, inspektora Todda. 

Połączenie wielu talentów dało w tym wypadku efekt zupełnie nietypowy. Choć bowiem “Gliniarz z Beverly Hills” wydaje się filmem na tyle naiwnym i w gruncie rzeczy niezwykle pociesznym, że mógłby być skierowany do młodzieży, to jednak wszechobecność wulgaryzmów, a także nieocenzurowanie sekwencji w nocnym klubie zadecydowało o ratingu-R, którym w owym czasie - jak się wydaje - mało kto się jednak przejmował. Produkcja okazała się bowiem ogromnym sukcesem, utwierdziła gwiazdorski status Eddiego Murphy, a wbrew temu co zarzucał później aktorowi Spike Lee, wpłynęła również na kariery innych, afroamerykańskich komików, takich jak debiutujący w “jedynce” Marlon Wayans czy też - występujący w drugiej części serii - Chris Rock. Po dziś dzień pierwszy film ogląda się z ogromną przyjemnością, co paradoksalnie wywołuje instynktowną niechęć do zapowiadanej już od dłuższego czasu kontynuacji serii. Ci, którzy widzieli niedawnego “Księcia w Nowym Jorku 2”, dobrze jednak rozumieją to uczucie.

Dawid Ilnicki Strona autora
Z uwagi na zainteresowanie kinem i jego historią nie ma wiele czasu na grę, a mimo to szuka okazji, by kolejny raz przejść trylogię Mass Effect czy też kilka kolejnych tur w Disciples II. Filmowo-serialowo fan produkcji HBO, science fiction, thrillerów i horrorów.
cropper