KIEROWNICY BUDOWY vs ROBOLE

Dzony_012
Dzony_012

     Witamy na Morence

Gdańsk Morena. Wiosna 2017. Wbrew pozorom nie był to klub sweet night w którym urzęduje Piotrek Kogucik co Asię dmucha. Morenka była dużą budową z czterema żurawiami.

Morenka była wielkim finałem. Tutaj giermek z opowiadań "Dźwigowy i WYOBRAŻENIA vs RZECZYWISTOŚĆ" stał się grającym kretynom na nerwach kutasem z opowiadania "KIEROWNIK BUDOWY vs OPERATOR". Przy okazji ściągnąłem na złą drogę kolegę Mateusza, dla którego Morenka była pierwszą budową. Mateusz … wybacz.

Idę do biura i moje pierwsze wrażenie było pozytywne. Przedstawmy sobie kierownictwo bo to była osobliwa gromadka. Na potrzeby opowieści przypominam, że wszystkie imiona i nazwy są losowe, a zbieżność przypadkowa. Główny kierownik Zygmunt. Starszy, łysy facet tuż przed emeryturą. Zastępca kierownika Sweter. Czemu sweter? Tak go nazwijmy, nie mam pojęcia dlaczego. Olka. Sekretarka, księgowa czy coś w tym stylu. Kieras Wojtas. Kompletnie go nie pamiętam i pojęcia nie mam za co był odpowiedzialny. Z jakiegoś powodu i naprawdę nie wiem dlaczego, wszyscy go nienawidzili. Zapominamy o nim.

Ważną rolę w tym spektaklu grali też hakowi. Kaczorek, hakowy stropiarzy oraz Wuja. Mistrz nad mistrze. Najlepszy hakowy jakiego w życiu miałem. Zawodowiec i robol z krwi i kości. Był mega pozytywnym i uśmiechniętym facetem. Dzięki niemu na tej budowie przetrwałem tak długo.

Grono operatorów. Krystian. Stary wyga od lat w branży. Siedział na tamtej budowie od samego początku. Marian. Wyga jeszcze starszy. Bardzo pozytywny facet. Żaden żuraw nie miał przed nim tajemnic. Mateusz. Doszlufował do nas dwa-trzy dni po mnie. Świeżak który przez pierwsze miesiące nie robił kompletnie nic. No i ja. Dżony. Młody giermek który coś już tam umiał, ale w zasadzie to gówno. 

Nasza wesoła gromadka operatorów była ością w gardle kierownictwa przez długie miesiące i praca z nimi była dla mnie czystą przyjemnością. Zapraszam na Przygodę Dżonego Operatora.

     Depresja
Dostałem środkowy żuraw. Terex comedil. Mnich poinformował mnie, że będzie to przeróbka maszyny sterowanej pilotem z dołu. Pojęcia nie miałem co to znaczy. W poniedziałek start. W nocy z niedzieli na poniedziałek miałem sen. Raczej koszmar. Śniło mi się, że Popek Monster ciągnąc za liny przewrócił mój dźwig ze mną w środku. Obudziłem się w środku nocy zlany potem i kontemplowałem czym też może być ten przerobiony żuraw.

Poniedziałek rano wchodzę na budowę. Witam się z biurem, z ekipą i wchodzę na Dźwig. Kabina była koszmarna. Niewiarygodnie malutka i zagracona resztkami gazet i innymi paprochami. Fotel bardziej przypominał taboret, ale co mnie najbardziej przeraziło rzuciło mi się w oczy na samym końcu. Nie było sterowników. Nie było wajch którymi steruje się żurawiem. Pełen trwogi zbliżam się do przedniej szyby. Kurwa mać. Moim oczom ukazał się przyczepiony do grubego kabla, ogromny i ciężki kontroler kształtem przypominającym pada od xboxa. No myślałem, że zwymiotuję. Siadam na wąskim i twardym taborecie z oparciem sięgającym do nerek. Kładę sobie kontroler na jajach. Uruchamiam dźwig. Nie chce się odpalić. Nie działa. Kolejne próby zakończyły się niepowodzeniem. Telefon do Mnicha. Po dwóch godzinach zjawił się konserwator i naprawił. Prace ruszyły.

Każda minuta zdawała się godziną. Jaja pociły się pod ciężkim padem, roboty w chuj, w radiu jeden drze się przez drugiego, a na domiar złego, tuż obok stał naprawdę fajny żuraw. Liden Comansa. Trafił tam jakiś świeży operator który połowę dnia nic nie robił, a potem rozpierdolił ścianę, uciekł z żurawia i słuch o nim zaginął. Parę dni później przybył tam Mateusz.
 
Mijały godziny. Wiedziałem, że długo tak nie wytrzymam. Czułem się jakbym miał gorączkę. Nie minął nawet dzień, a miałem dość. Dzwonię do Mnicha.
- Chłopie, ratuj! Ten żuraw jest przeklęty! Nie widziałem go nawet na oczy, a już nawiedził mnie w koszmarach. Nie ma sterowników, jakiegoś pada trzymam na jajach.    Ja tu zaraz depresji dostanę.
- Kurde no. Nikt nie chce na tym dźwigu pracować. 
- W ogóle się nie dziwię. Ten żuraw to jest dramat.
- Ehh. Naprawdę jest aż tak źle?
- To jakiś koszmar. Wiem, że w jeden dzień raczej nikogo nie znajdziesz to dziś zostanę, ewentualnie jutro. Ale w środę mnie tu nie ma. Wolę wrócić do Warszawy niż    podcinać sobie żyły.
Rozmowa zakończona. Korzystając z chwili spokoju zadzwoniłem też do Blendziora który wrócił z emigracji.
- I jak tam Blendzior u ciebie? Co sądzisz o naszych pięknych, polskich budowach?
  Do dupy! Dżony, na jakim ja złomie siedzę. W Niemczech miałem fajne Liebherr'y. Kabina wielka jak w kiosku. Climatronic, fotel wygodny, regulowany, podłokietniki    sobie jak chciałem ustawiałem.
- A na czym teraz siedzisz?
- To tutaj? Jakiś stary rozklekotany Potain. Tak się wygina i trzeszczy, że chyba zaraz się przewróci.
- Potain? Nie gadaj. Potainy to fajne maszyny.
- Chyba w Polsce. Nigdy wcześniej nie bałem się tak pracy na dźwigu jak.
- To poczekaj, aż wejdziesz na jaso, albo na terexa.
- Pierdolę. Zostanę tutaj.
- Tak? Nie wolisz pomęczyć Mnicha o inny żuraw?
- Nie bo jeszcze większe gówno dostanę.
- Pewnie by tak było.
Trochę pogadaliśmy, pożegnaliśmy się i po chwili oddzwonił Mnich.
- Dżony. A gdybym ci złotówkę do godziny dołożył to byś tam został?
- Nie.
- Dwa złote?
- Nie ma mowy. Nie chcę skończyć u czubków. Na samą myśl, że jutro tutaj wrócę nachodzi mnie żądza mordu i zniszczenia na przemian z myślami samobójczymi!    Czuję się zupełnie jak kierownik budowy!
- Ehh no dobra. Podzwonię i dam ci znać.
No nie powiem trzeci tydzień pracy, a uciekałem już z czwartego żurawia. Zacząłem przygotowywać się do powrotu na stolicy łono. Wkrótce znów zadzwonił Mnich.
- Dobra Dżony. To zostaniesz na tej budowie budowie tylko pójdziesz za Mariana. Na najwyższy dźwig. On wejdzie na twój.
- Okay …
Powiedziałem niepewnie. Okazało się, że dopłacili Marianowi i zgodził się wejść na to depresyjne ustrojstwo, a ja trafiłem na najwyższego żurawia na budowie.

     Comedil CTT 161-10. 76 metrów nad ziemią.

Żuraw był chujowy. Kabina identyczna jak w poprzednim. Taboret twardy, śliski i pochylony w taki sposób, że dupa mi się zsuwała i musiałem opierać się kolanem o szybę. Z czasem zaczęła gromadzić mi się w nim woda. Sterowniki na szczęście nie były depresyjnym gównem na kablu, ale dużo im brakowało żebym mógł nazwać je przymiotnikiem "normalne". Tak zwane "wajchy" zazwyczaj przyczepione są do oparć fotela, pod ramionami operatora. Te tutaj ktoś umieścił na wysokości głowy na przedniej szybie. Były malutkie. Normalny sterownik jest wielkości dłoni. Tamte miały rozmiar sutków grubej baby i podobnie jak do sutka, operowało się nimi nie całą ręką jak w każdym innym żurawiu, ale samymi kciukami. W dodatku, wuj wie po co, te tyciusieńkie sterowniki umieszczone były w ogromnych obudowach. Jedna obudowa zajmowała ⅓ powierzchni przedniej szyby. A że sterowniki są dwa … dodajmy do tego, że o przednią szybę cały czas opierało się też moje kolano i w ten oto sposób obszar roboczy przedniej szyby zmniejszył się do szkiełka wielkości bocznego lusterka samochodu osobowego. W dodatku ten Comedil nie miał szyby pod nogami jak wszystkie inne dźwigi. Żeby pracować pod kabiną, obok konstrukcji wieży, musiałem odrywać dupsko od taboretu i rozciągać szyję nad kolanem. Mało tego. Gaśnica przeciekała i codziennie zamiatałem gromadzącą się na podłodze kupkę niebieskiego proszku. Oczywiście nie było też klimatyzacji, a co najśmieszniejsze, cała reszta kabiny była doskonale oszklona. Szyby były wszędzie i widoki były super … Wszędzie nie licząc najważniejszej, przedniej szyby. Tej która stanowiła obszar roboczy. No cóż … włoska myśl techniczna. Tak oszklona kabina, bez klimy, w żurawiu wyższym niż wszystkie okoliczne budynki i drzewa, generowała cztery cudowne właściwości. Słońce non stop paliło w oczy, było gorąco jak szklarni, bolało kolano, dupa, kark i plecy oraz gówno było widać.

Żurawiem też sterowało się nieciekawie, ale w porównaniu do tej chujni z dnia poprzedniego, nie było nawet aż tak źle. A na pewno lepiej niż tym wspaniałym terexem sprzed tygodnia. Mimo wszystko. W każdym razie mniej pociły mi się jaja i odeszła mi ochota na skok magika z kabiny. Cytując Blendziora: Lepiej nie męczyć Mnicha o nowy sprzęt bo dostanę jeszcze większe gówno.

     Kierownik 6

Drugiego czy trzeciego dnia już wychodzę z budowy i pod żurawiem zaczepia mnie kierownik Sweter.
- Dżony, jutro przyjdź w kasku.
Ani dzień dobry. Ani do widzenia. Ani pocałuj mnie w dupę.
- Nie mam kasku.
- To ogarnij.
- Jak?
- Jakoś.
Sweter był wysoki. Jak do mnie mówił, nie patrzył na mnie. Patrzył gdzieś w dal ponad moją głową. Może mówił do innego Dżonego który stał za mną? W każdym razie operator, podobnie jak każde inne popychadło, nie ma obowiązku samemu sobie kupować narzędzi do pracy. Sprzętu ochronnego też. 
- Jak jakoś? Nie mam kasku.
- To kup.
- Gdzie?
- Ogarniesz.
- Nie ogarnę.
- Jakoś ogarniesz.
- Nie mam kasku. Nie kupię. Nie mam kasy.
- Masz. Nie możesz chodzić z gołą głową.
- To założę kaptur.
Dopiero wtedy na mnie spojrzał.
- Co? Kaptur? Jak kaptur?
- Okay, wiesz co? Śpieszę się na tramwaj. Jutro przyjdę normalnie i najwyżej nie wpuścisz mnie na teren to wrócę sobie do domu.
- Nie! Zaraz …
- Do widzenia.
- Dobra. Coś ogarnę.
Nie ogarną tego kasku. Wraz z kolegami operatorami, chodziliśmy po budowie z gołymi głowami. W ogóle operatora na budowie można bardzo łatwo rozpoznać. Podczas gdy wszyscy budowlańcy wyglądają jak żołnierze sił specjalnych, operator wygląda jak by jechał na wakacje.

     Mistrzowie świata i okolic
Ten segment miał się nazywać "kierownik 7" ale nie oddałby w pełni tego co się tam odjaniepawlo.

Dzwoni do mnie Sweter. Chciał pracować w przerwę. Zygmuntowi znudziło się miejsce w którym stało biuro i chciał je przenieść gdzieś indziej. Miała to być praca czasochłonna i nie związana z frontem robót, także szkoda tak blokować dźwig kiedy jest robota. Lepszym rozwiązaniem było upierdolić operatorowi przerwę. W końcu po co dźwigowemu przerwa? On i tak całymi dniami tylko siedzi i nic nie robi. Niestety mieli pecha. Podczas przerwy poczułem nagły atak spawacza. Czasami znajomi mnie pytają jak długo wchodzi na  żuraw. Wchodzi się różnie, ale kiedy przyjdzie zew natury, sfruwa się z niego w kilka sekund. Natura daje większych skrzydeł niż redbull. Przerwę spędziłem w tojce. Cóż, niestety Zygmunt na tą pracę musiał poświęcić czas pracy.

Biuro składało się z trzech połączonych ze sobą kontenerów. Lewy, prawy i środkowy. Razem tworzyły jedno pomieszczenie. Biuro kierownictwa. W biurze jak to w biurze. Biurka, półki, fotele, teczki, wieszaki, ubrania … typowe biuro budowy. Jedno pomieszczenie z trzech kontenerów. Oczywiście nie można transportować trzech kontenerów naraz, trzeba je rozłączyć. raz, że ta konstrukcja by się rozleciała, a dwa, już pojedynczy kontener ważył zbyt dużo aby odjechać nim na wystarczającą odległość. Zewnętrzne kontenery miały po jednej bocznej ścianie. Środkowy żadnej. Podłoga, sufit i ściana przednia i tylna. W poprzek był zupełnie otwarty.

Podnoszę pierwszą część. Pytam chłopaków, czy tej otwartej ściany nie wolą zafoliować czy ostreczować. W końcu mogą wypaść fotele, meble ... nie lepiej zabezpieczyć tą otwartą ścianę? Nie! Po co? Dawaj powoli za budynek. Nic złego na pewno się nie stanie. No okay. Podnoszę kontener ponad strop i odkładam na drugą stronę budynku. Był ciężki. Marian miał go przejąć i ułożyć w punkcie docelowym, ale nie dał rady go dźwignąć z miejsca w którym go odłożyłem. Operacja na dwa dźwigi. Mieliśmy w kabinie po dwa radia. Jedno do kontaktu z sygnalistami, drugie kolizyjne. Do kontaktu z operatorami. Dzięki temu, bez trudu wraz z Marianem, na dwa wysięgniki przysunęliśmy kontener bliżej jego wieży, stamtąd już sobie sam poradził, a ja wróciłem po segment środkowy. 

Zaczepiają mi otwarty z obu stron kontener, podnoszę go ponad strop. Złośliwy wiatr postanowił sobie dmuchnąć w skutek czego z otwartego na oścież kontenera wyfrunęły tysiące papierów. Dokumenty, faktury, raporty, plany, bóg jeden wie tak naprawdę co tam mogło być. Z wysokości 50'ciu metrów karteczki rozleciały się po całej Morenie. Sąsiadom na balkony, kierowcom pod koła, drzewom w liście, budynkom na dachy. Papierowy deszcz wydobywał się z kontenera, a ja nie byłem zdolny do pracy. Ze śmiechu popadłem w drgawki. Brzuch mnie bolał, nie mogłem oddychać, zajady robiły się na policzkach, operatorzy wyją przez radio twórczo komentując zaistniałą sytuację. Cholera wie co tam się działo na drugim radiu. Tylko jedna osoba może jednocześnie nadawać przez radio. Kiedy dwie osoby naraz wciskają guzik nadawania, słychać tylko szumy i trzaski. A moja ekipa widząc deszcz dokumentów tarzała się na plecach po całej budowie. Co chwilę urywały się szaleńcze chichoty i jakieś krzyki. Nie widziałem co się działo na dole. Łzy wzruszenia wypełniały oczodoły. Zygmunt zadzwonił na telefon. "Proszę jak najszybciej odstawić kontener na ziemię". Niestety naprawdę nie potrafiłem tego zrobić. Oczy miałem załzawione, a dłońmi masowałem spuchnięty ze śmiechu brzuch. Ja rozumiem, że mogło się nie chcieć foliować tych otworów, ale serio żeby nikt nie wpadł na to, żeby pochować papiery po szufladach?


Była to druga część opowiadania "Kierownicy budowy vs Robole" Poprzednia jest na wykopie, a następna pojawi się niebawem :)