Reklama

Tekst po raz pierwszy ukazał się 24 września 2022 roku. Przypominamy go w ramach cyklu "Najciekawsze 2022".

Anchorage na Alasce. Luty 2012 r. Do Sławomira Markiewicza zadzwonił jeden z policjantów i poprosił go o pomoc. Właściciel budki z kawą zgłosił, że z kasy zniknęła gotówka, a po jego pracownicy nie ma śladu. Nagranie z monitoringu jest niewyraźne. Widać na nim mężczyznę, który opuszcza budkę razem z dziewczyną. Śledczy uważają, że to sfingowane porwanie. Para najprawdopodobniej chciała zacząć nowe życie razem. Markiewicz ogląda film klatka po klatce. Dostrzega przerażenie i strach w oczach dziewczyny. Od tego momentu rozpoczyna się pogoń za sprawcą. Markiewicz wtedy nie wie jeszcze, że właśnie wpadł na trop jednego z najgroźniejszych seryjnych morderców w Stanach Zjednoczonych.

Reklama

Łódź. Luty 1985 r. Sławomir Markiewicz razem z żoną spakowali walizki. Byli wtedy młodym małżeństwem, oboje niedawno skończyli studia. Jakiś czas temu podjęli decyzję o uciecze z komunistycznej Polski. Furtką jest wyjazd na wycieczkę do Rzymu i spotkanie z papieżem. Dla młodego małżeństwa ma być to jednak podróż w jedną stronę. W plan wtajemniczona jest mama mężczyzny, jego brat, ciocia i dwóch przyjaciół. To jeden ze znajomych da im namiary na pensjonat w Rzymie, gdzie mogą liczyć na pomoc.

- Wtedy wiedzieliśmy, że lecimy na Zachód. Nie było internetu, telefonów komórkowych. To był inny świat - wspomina Sławomir.

Do spotkania z papieżem, które było pretekstem do wyjazdu, nie dochodzi. Dzień po przylocie młode małżeństwo pakuje walizki, schodzi do recepcji hotelu i informuje przewodniczkę wycieczki, że do Polski nie zamierza wracać. Jadą na stację kolejową w Rzymie, a stamtąd pociągiem do Latiny, gdzie mieści się obóz dla uchodźców z Europy Wschodniej.

Sławomir dostaje pracę. Tłumaczy dokumenty, które są wysyłane do ambasad. W obozie spędzają ponad miesiąc, potem zamieszkują na jakiś czas w hotelu. W międzyczasie składają pismo w amerykańskiej ambasadzie o przyznanie statutu uchodźcy. Chcą lecieć na Alaskę.

120 pytań do nowego życia

W Anchorage pomogli im przyjaciele, ze szkolnych lat, którzy na Alaskę przybyli przed nimi. Żona Sławomira szybko znalazła pracę jako opiekunka do dzieci, a on został pomocnikiem kelnera. I to właśnie w restauracji zaczęła kiełkować myśl o wstąpieniu do policji.

- Pracowałem na nocną zmianę. Byliśmy jedynym takim miejscem otwartym całą dobę w centrum miasta. Policjanci lubili tutaj wpadać na kawę, odpocząć, porozmawiać. Zaprzyjaźniłem się z niektórymi z nich. Słuchałem ich opowieści i sporo pytałem - opowiada Sławomir. - Dowiedziałem się, że nie trzeba mieć obywatelstwa, aby wstąpić do policji. Wystarczyła zielona karta. Podjąłem wtedy decyzję, że spróbuję - dodaje.

Najpierw był egzamin z języka angielskiego, potem trzeba było biec przez półtorej mili, wejść po drabinie strażackiej na szóste piętro, przejść do okna budynku, przenieść manekina ważącego 80 kilogramów. Potem był egzamin psychologiczny, 120 pytań w 90 minut. Później policjanci pytali o Sławka jego najbliższych, pracodawcę, znajomych. Na koniec testy lekarskie i kilkumiesięczne szkolenie w terenie. Z trzech tysięcy kandydatów zostało 11 osób. Sławomir Markiewicz skończył akademię policyjną, jako najlepszy na roku.

"Krew tryskała z tętnicy". Chwile, gdy czas płynie wolniej

Wielu amerykańskich policjantów ma podobny sen. Ktoś wyciąga broń i celuje w funkcjonariusza. Ten chce się bronić, sięga do kabury, ale tam nie ma pistoletu. Statystycznie jeden na czterech policjantów podczas swojej służby musi co najmniej raz użyć broni. Najwięcej funkcjonariuszy ginie podczas interwencji dotyczących przemocy domowej oraz przy zatrzymywaniu pojazdów.

- Na szczęście jestem w tej grupie, która nie musiała, choć czasem było blisko - wspomina Sławomir, który po akademii policyjnej trafił do patrolu. Najpierw przez rok miał nocne zmiany, a przez kolejne sześć lat popołudniowe. W Stanach Zjednoczonych, w przeciwieństwie do Polski, patrole policyjne są jednoosobowe.

- Wysłano mnie oraz drugiego kolegę na interwencję do domu, gdzie mąż bił żonę. Skontaktowaliśmy się z kobietą, która nam powiedziała, że jej partner schował się gdzieś w sypialni i może mieć broń. Wyszedłem z nią przez drzwi domu, w których nagle pojawił się mężczyzna ze strzelbą. Wszystko wtedy działo się dla mnie w zwolnionym tempie. Chowamy się za samochód, a on zaczyna podnosić broń. Mierzę do niego z broni, a on zatrzymuje strzelbę pod kątem 45 stopni. Wiedziałem, że jeśli podniesie ją jeszcze o kilka centymetrów, będę musiał strzelić - opowiada Sławomir. - Na szczęście opuścił ją, wrócił do domu, po czym wyszedł już bez niej i się rozpłakał - dodaje.

Inna interwencja z bronią. Kobieta postrzeliła swojego partnera. Markiewicz był na miejscu po kilkunastu sekundach. - Weszliśmy z kolegą do salonu. Pamiętam, jak mężczyźnie tryskała krew z tętnicy szyjnej na wysokość ok. 15 centymetrów. Byłem wtedy młodym policjantem, nie byłem jeszcze na taki widok przygotowany. Próbowaliśmy go uratować, ale się nie udało - wspomina.

Okazało się, że kobieta latami była maltretowana. Nawet w dniu zdarzenia miała posiniaczone ciało i podbite oko. Ostatecznie została ona uniewinniona przez sąd, ponieważ działała w obronie koniecznej.

Kiedy Markiewicz po latach zostanie szefem wydziału zabójstw, policjanci wezmą udział w 34 strzelaninach, w których zabitych zostanie ponad 20 osób.

Pakunek z bombą

Pierwsze siedem lat to jednak praca w policyjnym patrolu: przemoc domowa, pijane osoby, młodzi ludzie pod wpływem narkotyków, kontrole drogowe.

- To było parę miesięcy po rozpoczęciu pracy. Zatrzymałem samochód w rejonie Moutain View (dzielnica Anchorage - przyp. red.), w którym siedziało czterech młodych mężczyzn. Chodziło o jakieś przewinienie drogowe. Dodam tylko, że w tamtym czasie w tym rejonie był problem z młodzieżowymi gangami - opowiada Markiewicz.

Policjanci mieli też niepisaną zasadę. Jeśli jeden z nich podejmował interwencję, to zawsze w okolicy pojawiał się inny radiowóz, aby obserwować kolegę.

- Wziąłem od wszystkich dokumenty i podałem numery dowodów i prawa jazdy do centrali, aby ich sprawdzili. Jeszcze nie otrzymałem informacji zwrotnej, a nagle słyszę pisk opon, widzę światła innych radiowozów. Dopiero po chwili dowiedziałem się, że cała czwórka była poszukiwana. Chodziło o napady rabunkowe - dodaje.

Inna historia. Trzecia nad ranem. Przed radiowozem Markiewicza jedzie samochód. Młody policjant zastanawia się, co pojazd robi w tym rejonie. Nigdy go wcześniej tutaj nie widział. W pewnym momencie przez radio dostaje informację od detektywów, aby zatrzymał jadący przed nim pojazd. Ma jednak zachować szczególne środki ostrożności i bezpieczeństwa. W praktyce oznacza to, że z samochodu ma wysiąść już z bronią w dłoni, polecenia wydawać przez megafon, a osoby przebywające w samochodzie mają wyjść z niego po kolei i cofać się plecami do policjanta, aby ten mógł je zakuć w kajdanki.

- Kilka dni wcześniej mieliśmy bardzo głośne morderstwo. Trzech młodych ludzi jechało samochodem autostradą. Wyprzedził ich inny pojazd i zajechał im drogę. Jeden z tej trójki wyciągnął broń, wychylił się i strzelił. Kula trafiła w głowę 18-letniego pasażera. Nigdy wcześniej się takie rzeczy nie zdarzały u nas - wspomina Markiewicz. Samochodem, który kazali zatrzymać mu detektywi, jechała dwójka poszukiwanych.

To jednak nie był koniec historii. Kiedy mężczyźni trafili do aresztu, postanowili namówić swoich bliskich, aby skonstruowali bombę i dostarczyli do domu świadka. Był nim ich kolega, który podczas oddania strzału jechał nimi razem samochodem. Ten nagrał rozmowy swoich towarzyszy i przekazał je detektywom. Tymczasem pakunek z bombą odebrali rodzice. W wyniku wybuchu zginął tata świadka, a jego mama została ciężko ranna.

- Do dziś ta dwójka siedzi w więzieniu i już do końca swojego życia z niego nie wyjdą - konkluduje Markiewicz.

Czterech seryjnych morderców

Pochodzący z Łodzi planował, że całe swoje policyjne życie spędzi w patrolu. Jednak rozpoczął kolejne studia i uznał, że pracując w biurze detektywów, będzie mieć więcej czasu na naukę. Złożył dokumenty, przeszedł proces rekrutacyjny i trafił do wydziału włamań, potem przez parę lat zajmował się przestępstwami finansowymi, aż trafił do wydziału przestępstw przeciwko dzieciom.

To właśnie wtedy po raz pierwszy musiał zatrzymać i aresztować swoich kolegów. - Były dwie sprawy, gdzie sprawcami okazali się nasi policjanci. Zostałem wezwany do szefa. Powiedział mi, że rodzina jednego z funkcjonariuszy przebywa w Teksasie. Jeszcze tego samego dnia, nikomu nic nie mówiąc, wsiadłem w samolot i poleciałem z nimi porozmawiać. Zebrałem dowody, przygotowałem nakaz rewizji. Skończyło się rozprawą i wyrokiem. Policjant został skazany - opowiada. - Musiałem aresztować swojego kolegę, to nie było przyjemne, ale taka była moja praca. Poza tym nie chcieliśmy w policji ludzi, którzy zamiast chronić ludzi, ich krzywdzili.

Kiedy ówczesny szef wydziału zabójstw odchodził na emeryturę, do Markiewicza przyszli detektywi pracujący przy morderstwach. Zaczęli go namawiać, aby zmienił wydział i został ich szefem. Zgodził się wystartować w konkursie i znów okazał się najlepszy.

Do wydziału zabójstw jako szef trafił w 2005 r. - Mnóstwo jest takich historii, które utkwiły mi w pamięci. W tym czasie było co najmniej trzech seryjnych morderców, o których wiedzieliśmy. Było też parę nierozwiązanych spraw z przeszłości, gdzie podejrzewaliśmy również, że stoi za nimi seryjny morderca. Na pewno pracowałem nad sprawami czterech seryjnych morderców, z których trzech udało się złapać - wspomina.

- Jedna z tych historii wydarzyła się dwa lata przed moją emeryturą. Mieszkaniec naszego miasta James Ritchie zaczął mieć problemy psychiczne. Pierwsze dwie osoby zabił przy drodze rowerowej na obrzeżach miasta. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy oczywiście, że to on za tym stoi. Potem było kolejne morderstwo 19-letniego chłopaka. Potem kolejne dwie osoby zostały zastrzelone w innej części miasta - opowiada Markiewicz.

Na mieszkańców Anchorage padł strach. Media prześcigały się w podawaniu najświeższych informacji ze śledztwa, a burmistrz w publicznych wystąpieniach starał się uspokajać, że policja jest na tropie mordercy.

- Ten koszmar skończył się w listopadzie 2016 r. James został zabity podczas konfrontacji z naszym policjantem. Ten został wezwany do interwencji z powodu tego, że pasażer nie zapłacił za taksówkę. Po przyjeździe na miejsce funkcjonariusz usłyszał od kierowcy, że mężczyzna miał indiańskie rysy twarzy. Nikogo takiego w okolicy nie spotkał, ale zobaczył białego mężczyznę. Chciał go tylko spytać, czy nie widziała podejrzanego - wspomina Markiewicz.

Przypadkowo zaczepiony mężczyzna okazał się być Jamesem Ritchiem. Mężczyzna wyciągnął broń i pięciokrotnie trafił policjanta. Funkcjonariusz odpowiedział ogniem i zabił napastnika. Pomimo odniesionych ran policjant przeżył i wrócił do służby.

Ted Bundy wzorem

- Była jeszcze sprawa Israela Keyesa - wspomina Markiewicz. W lutym 2021 r. do Sławomira Markiewicza zadzwonił jeden z policjantów i poprosił go o pomoc. Właściciel budki z kawą zgłosił, że z kasy zniknęła gotówka, a po jego pracownicy nie ma śladu. Nagranie z monitoringu jest niewyraźne. Widać na nim mężczyznę, który opuszcza budkę razem z dziewczyną. Śledczy uważają, że to sfingowane porwanie. Para najprawdopodobniej chciała zacząć nowe życie razem. Markiewicz ogląda film klatka po klatce. Dostrzega przerażenie i strach w oczach dziewczyny. Od tego momentu rozpoczyna się pogoń za sprawcą. Markiewicz wtedy nie wie jeszcze, że właśnie wpadł na trop jednego z najgroźniejszych seryjnych morderców w Stanach Zjednoczonych.

- Pamiętam, że moi przełożeni mówili, że to wygląda na sfingowane porwanie. Powiedziałem im wtedy, że musimy iść z tym do prasy i to nagłośnić, bo to jest poważna sprawa. I tak się stało, sprawa porwania trafiła do mediów i wiele osób o niej usłyszało - wspomina Markiewicz.

W pewnym momencie śledczy otrzymali wiadomość wysłaną z telefonu porwanej. Mieli iść w pewne miejsce, gdzie czekać będzie na nich wiadomość. Znaleźli tam zdjęcie dziewczyny i żądanie przelania na jej konto 30 tys. dolarów. Śledczy po konsultacjach przelali część tej kwoty. Jednocześnie poinformowali bank, w którym konto miała dziewczyna, aby informowali ich o każdej transakcji dokonanej za pomocą karty.

- Było parę prób wyciągnięcia z bankomatu po 500 dolarów. Jednak za każdym razem ten mężczyzna podchodził do bankomatów pieszo i zamaskowany, po czym się oddalał. Sprawdzaliśmy jednak monitoring pięć ulic dalej, dziesięć ulic dalej. W końcu udało nam się namierzyć, jakim autem jeździ - relacjonuje Markiewicz.

Kolejne transakcje były już jednak dokonywane w południowych stanach: Arizonie, Nowym Meksyku i Teksasie. - Poinformowaliśmy naszych kolegów z tamtych stanów o wszystkim. Na każdym nagraniu nasz sprawca miał ubrane białe trampki. Pewnego dnia użył karty w niewielkim miasteczku w Teksasie - opowiada Markiewicz.

Jeden z tamtejszych policjantów, wracając ze służby do domu, spostrzegł samochód podobny do tego, którym mógł poruszać się poszukiwany przez funkcjonariuszy z Alaski mężczyzna. - Jechał za tym pojazdem przez jakiś czas, czekając, aż kierowca popełni jakieś wykroczenie drogowe. Kiedy to się stało, zatrzymał go. Podszedł i poprosił o prawo jazdy. Kiedy zobaczył, że jest ono wydane na Alasce, aż serce podeszło mu do gardła. Kątem oka zobaczył jeszcze w samochodzie białe trampki - opowiada Markiewicz.

To był poszukiwany Israel Keyes. Był mieszkańcem Anchorage, prowadził swój biznes związany z remontami domów. Prace wykonywał m.in. w nieruchomościach należących do prokuratorów. Niekarany. Miał narzeczoną i córkę. Przykładny obywatel. Jego sposób działania był prosty. Co jakiś czas kupował bilet do Chicago. Po wyjściu z samolotu wyłączał telefon komórkowy. Napadał na banki, a potem jechał kilka tysięcy kilometrów dalej. W Stanach Zjednoczonych miał takie swoje kryjówki, gdzie przechowywał broń i pieniądze z napadów.

- Tę dziewczynę, którą porwał, zawiózł na swoją posesję i zamknął ją w komórce. Po czym poszedł do narzeczonej i dziecka. W nocy wrócił do komórki i zamordował dziewczynę. Następnego rana zamówił taksówkę i pojechał z rodziną na lotnisko, skąd polecieli na dwutygodniowy rejs po Karaibach - opowiada Markiewicz.

- Kiedy zaczynał nam opowiadać, jak kogoś zamordował, szkliły mu się oczy. Jakby wszystko przeżywał od nowa. Rozmawiając z nim, musieliśmy zachować zimną krew - mówi. - Mieliśmy też taki sposób. Wiedzieliśmy, że lubi cygara i kawę. Więc rano zabieraliśmy go z aresztu, wieźliśmy go do budynku prokuratury i ja wtedy szedłem do kawiarni obok i przynosiłem mu to, co lubi. Wtedy się rozluźniał i opowiadał nam o swoich czynach - wspomina Markiewicz.

Jednak w pewnym momencie Keyes przestał współpracować. Wcześniej jednak poprosił śledczych o to, aby zagwarantowali mu karę śmierci, czego policjanci zrobić nie mogli.

Mężczyźnie udowodniono co najmniej trzy morderstwa. Jednak z jego zeznań wynikało, że mógł zabić więcej osób. Policjanci podejrzewali także, że jego wzorem był Ted Bundy. Podejrzewano nawet, że mężczyzna pojechał do rodzinnego miasta Bundy’ego i porwał tam parę, którą później zamordował.

Czekając na swój proces Keyes popełni samobójstwo. Powiesił się w celi, a tuż przed podciął sobie żyły. W celi zostawił list pożegnalny, rysunek Bafometa oraz 11. czaszek. Te zdaniem śledczych miały symbolizować liczbę ofiar.

Sprawa sprzed lat

- Jak zostałem szefem wydziału zabójstw to zobaczyłem, że jest taki pokój, który był naszym archiwum. Było tam bardzo dużo akt z lat 60., 70. i 80. Zacząłem przeglądać te sprawy pod kątem możliwości ich ewentualnego rozwiązania. Każdą z nich też dokładnie opisałem - wspomina Markiewicz.

- W ten sposób natrafiłem na morderstwo młodej dziewczyny. Została zadźgana nożem, owinięta w koc i śpiwór i porzucona na obrzeżach miasta. Przeglądając zdjęcia zobaczyłem, że leżą obok niej jakieś skrawki dokumentów. Wyglądały, jakby ktoś wyciągając je z samochodu wyciągnął również te papiery - dodaje.

Policjanci zobaczyli, że były to wydrukowane wiadomości mailowe zaadresowane do dyrektorki jednej ze szkół na Alasce. Funkcjonariusze przyjrzeli się bliżej jej rodzinie. Okazało się, że w roku, w którym popełniono zbrodnię syn nauczycielki miał 18 lat.

- Zaprosiliśmy go na przesłuchanie. Zaprzeczył, że znał dziewczynę. Poprosiliśmy go czy możemy pobrać od niego materiał do badania dna. Odmówił i powiedział, że musi zapytać mamy. Uzyskaliśmy jednak sądowy nakaz. Jego dna zgadzało się z  dna zabezpieczonym na śpiworze - opowiada Markiewicz. Mężczyzna przyznał się do winy.

Życie ma wiele do zaoferowania

Kiedy w 1985 r. Sławomir Markiewicz wsiadał w samolot na Okęciu uciekając z komunistycznej Polski nie myślał o tym, żeby zostać policjantem. Funkcjonariuszem został dopiero w wieku 31 lat. Szefem wydziału zabójstw był przez 14 lat. W tym czasie miał do czynienia z czterema seryjnymi mordercami czego trzech udało się zatrzymać. Nadzorował ponad 300 spraw o zabójstwo. Na emeryturę odszedł w 2018 r., a w jego pożegnaniu uczestniczył burmistrz Anchorage. Czy tęskni za służbą?

- Tęsknie za przyjaciółmi, za rozmowami z nimi, za tymi policyjnymi ploteczkami. Przez wiele lat byłem w centrum wydarzeń. Teraz trzeba to wszystko zostawić za sobą. Życie ma wiele do zaoferowania. Nie tylko pracę.

Chcesz porozmawiać z autorem? Napisz: dawid.serafin@firma.interia.pl