Łamanie praw pracy, poparzenia drugiego stopnia i produkty przeterminowane o półtora roku. Tak działała sieć TianFun Tea

- Kiedy przychodził sanepid, kazano innym dziewczynom chować płyty gazowe do czarnych worków i dobrze ukrywać przed kontrolerką. Wszędzie był kurz. Podłoga mokra, brudna i śliska, a po blatach, gdzie robiło się bobę, chodziły mrówki - wspomina Lina, była pracownica sieci TianFun Tea. Pracownicy popularnej herbaciarni pracowali po 13 godzin dziennie, bez przerw, w skrajnie trudnych warunkach. Jedna z naszych rozmówczyń doznała poparzeń drugiego stopnia, gdy gorąca woda pod ciśnieniem wybuchła w jej szyję. - Gdy pracownicy zwracali uwagę na złe warunki pracy i zepsuty sprzęt, kazano im po prostu wyjść - mówi była baristka.

"Firma chciała zabrać mi pieniądze, które dostałam z tarczy covidowej. Mówili, że muszę spłacić im dług"

"Pamiętacie, jak Oliwka się poparzyła? Gorąca woda pod ciśnieniem wybuchła na jej szyję"

"Zwalniali pracowników tylko przez to, że się poparzyli"

"Pracowałam w TianFun około 2,5 roku. Pracownicy wypruwają sobie żyły i pracują po 13 godzin dziennie, często po godzinach w domu, żeby to wszystko funkcjonowało"

"Na zapleczu były mrówki, pełno kurzu, a podłoga śliska i brudna. Kiedy zwróciłam uwagę na mrówki, szefostwo się tym nawet nie przejęło. Stwierdzili: Są to są, nic z tym nie zrobimy"

"Jechałam stamtąd do domu, żeby złapać godzinę snu i wrócić"

Pod koniec maja przez media społecznościowe przetoczyła się lawina wpisów byłych pracowników sieci TianFun Tea, słynącej z modnych bubble tea. Pracownicy i klienci sieci postanowili nagłośnić szereg nieprawidłowości, które narastały w firmie od lat.

TianFun po kilku dniach odniósł się do zarzutów. W swoim oświadczeniu przesłanym nam poinformował, że "padł ofiarą masowego złośliwego ataku w mediach społecznościowych zorganizowanego i koordynowanego przez konkurencję". Przekazano, że zebrano zrzuty ekranów ze wszystkich kont, które powielały informacje, mogące szkodzić firmie.

Porozmawialiśmy z 10 pracownikami tej sieci. Z naszych informacji wynika, że żadna z tych osób nie pracuje i nigdy nie pracowała dla konkurencji. Mówią nam, że do licznych nieprawidłowości i zaniedbań dochodziło już w 2019 i 2020 roku. Wtedy na pojawiające się w social mediach historie byłych pracowników nikt nie reagował.

Większość pracowników sieci i naszych rozmówców to członkowie subkultury k-pop, niektórzy z nich występują w tekście pod pseudonimami. Ich tożsamość została przez nas potwierdzona.

***

Już na wstępie od pięciu różnych osób słyszymy, że firma nie wymagała książeczki sanepidowskiej, a jedna z pracownic tuż po rozpoczęciu pracy została zmuszona do okłamania kontroli. - Nie wymagali ode mnie książeczki sanepidowskiej, a za badania kazali zapłacić samemu. Dostałam umowę po siedmiu przepracowanych dniach z wieloma błędami - mówi nam Lina.

- Podczas podpisywania umowy zostałam poinformowana, że muszę wyrobić książeczkę sanepidowską, ale po zaczęciu pracy okazało się, że praktycznie nikt takiej książeczki nie posiada - relacjonuje nam kolejna była baristka.

- Miesiąc po otwarciu lokalu w Złotych Tarasach odwiedził nas sanepid. Kazano mi mówić, że otwarcie było dzień wcześniej, a nie miesiąc, a dziś jest próbny event - wspomina Białorusinka Dasza.

Dasza oficjalnie pracowała jako zastępczyni kierownika lokalu TianFun Tea w Złotych Tarasach. - Miałam być zastępcą, ale nie było tam żadnego kierownika. Dlatego robiłam wszystko to, co on powinien robić, a zarabiałam jak zwykły barista - tłumaczy.

- Firma oszczędzała na wszystkim. Nie było kuriera, więc pracownik przed zmianą musiał pójść na Chmielną po herbatę i nieść dobre kilka litrów do Złotych Tarasów. Od bólu płakać się chciało - dodaje w rozmowie z nami Dasza.

Te informacje potwierdza Lina, która pokazuje nam rozmowę z managerką. Wynika z niej, że TianFun ze względu na oszczędności nie miał także wykupionej licencji na puszczanie muzyki w swoich lokalach.

Produkty przeterminowane nawet o półtora roku

Nasze rozmówczynie zwracają uwagę na jakość i czystość serwowanych produktów, z których większość nie nadawała się do spożycia.

- Do herbat dodawaliśmy mleko skondensowane, które było przeterminowane kilka miesięcy, dlatego niektóre bubble tea się warzyły. Na początku o tym nie wiedziałam, więc gdy managerka pozwoliła mi wypić herbatę na koniec dnia, zatrułam się skiśniętym mlekiem… przy tej ilości cukru i smaków tego prawie nie czuć - mówi nam Lina.

- Dodatkowo różne proszki dodawane do smaku do mlecznej bubble tea były przeterminowane o kilka miesięcy, a proszek do robienia lodów o półtora roku - dodaje.

Jak tłumaczy Lina, koleżanki z pracy powiedziały jej, że lokal na Chmielnej nie ma zgody na gotowanie herbat, które były tam przyrządzane regularnie.

- Kiedy przychodził sanepid, kazano innym dziewczynom chować płyty gazowe do czarnych worków i dobrze ukrywać przed kontrolerką. Wszędzie był kurz. Ręce były aż czarne. Podłoga mokra, brudna i śliska, a po blatach, gdzie robiło się bobę, chodziły mrówki - wspomina.

Informacje o nieświeżych, przeterminowanych produktach powtarzają się wielokrotnie. Efekt tych praktyk widać także w opiniach Google. Te, które przytaczamy, pojawiały się w przeciągu ostatnich dwóch lat.

W herbacie stare, zsiadłe, kwaśne mleko. Kupując trzy herbaty za 70 złotych, oczekiwałabym, chociażby zdatnego do spożycia mleka, a nie zwarzonej herbaty ze skiszonym mlekiem
Herbata w smaku zupełnie przeciętna (...) Ocena byłaby ciut wyższa, ale zaraz po wypiciu zarówno mi jak i mojej dziewczynie zaczęło robić się źle na żołądku i przez prawie resztę całego dnia walczyliśmy z dolegliwościami
Przeterminowane produkty, dawanie klientom rzeczy, które spadły na podłogę, sama herbata gorzka i mocno średnia
Kiedy wybrałam herbatę i zestawy zdjęć to zostały wyłożone na lepiący się blat, co mnie obrzydziło. Herbata taka sobie, jedynie kulki malinowe były dobre
Byłam ostatnio w Warszawie i zamówiłam właśnie (herbatę - przyp. red) z lokalu na Chmielnej, cały wieczór, pół nocy i poranek spędziłam w toalecie

Wiele osób skarży się także na nieuprzejmą obsługę. Klienci zarzucają pracownikom m.in. brak przeszkolenia, długie oczekiwanie na zamówienie czy opryskliwość wobec zamawiających. Zapytaliśmy o to jedną z byłych pracownic.

- Już w czasie pierwszych dni w pracy zostałam na zmianie sama z dziewczyną, która także była nowa. W pewnym momencie kolejka zrobiła się tak duża, że miałyśmy półgodzinne opóźnienie - mówi.

Jak dodaje, brak szkoleń lub przeprowadzanie ich przez nowoprzyjętych pracowników było standardem.

Zdarzało się, że osoby pracujące nie wytrzymywały presji i natłoku obowiązków. - Pracownicy płakali na zapleczu przez ogromną ilość zamówień, kiedy nie było wystarczająco ludzi na zmianie. Szefostwo mówiło, że nie ma takiej potrzeby, by zwiększyć obsadę, a jeżeli nie wyrabiamy to mamy problem z wielozadaniowością - relacjonuje kolejna z zatrudnionych tam osób.

Okazuje się jednak, że to nie wszystko.

"Przyjechałam do domu, żeby złapać godzinę snu i wrócić"

"Szczerze mówiąc, dużo praw pracy było łamanych – ilość godzin pracy dziennie, tygodniowo, ilość dni pod rząd, ilość godzin pomiędzy zmianami. Tak naprawdę firma miała to gdzieś" - czytamy w relacji jednej z byłych pracownic [pisownia oryginalna].

Dasza twierdzi, że pracownicy otrzymywali grafik na tydzień do przodu. - Czasem w niedzielę wieczór okazywało się, że w poniedziałek rano trzeba przyjść do pracy - zaznacza.

Jak dodaje, gdy została kierowniczką, nie kazano jej liczyć nadgodzin, gdy pracownicy zostawali dłużej, żeby posprzątać lub pomóc przy większym ruchu.

Jak mówi nam jedna z baristek, bardzo często zdarzało się, że ktoś zamykał lokal, a następnego dnia go otwierał. "Pamiętam, jak jechałam w środku nocy do domu, żeby złapać godzinę snu i wrócić" - potwierdza inna baristka.

Co najmniej osiem osób, z którymi rozmawialiśmy, żali się także na opóźnienia z wypłatą wynagrodzenia.

Pracownicy skarżą się także na wiadomości od szefostwa, które przychodziły po godzinach pracy, a często nawet o 2 w nocy. - Dostawałam wiadomości z pracy non stop. Raz wyszłam na kawę i po dwóch godzinach miałam około stu nieodczytanych wiadomości. Czułam się w pracy zawsze. Bo gdybym nie zauważyła w tych ponad stu wiadomościach ważnej informacji o promocjach czy zmiany menu w dniu wolnym, to byłaby to moja wina - mówi nam Dasza.

O braku przestrzegania zasad BHP, zaniedbywaniu czystości, mrówkach i konieczności serwowania brudnego jedzenia także słyszymy wielokrotnie.

Onigiri potrafiły leżeć po trzy dni i mogły nie być nawet ruszone. Kiedy zapytałam się menagerki, czy możemy sobie wziąć onigiri blisko terminu ważności i zjeść, bo byłyśmy bardzo głodne, a nie było czasu na przerwy, usłyszałam, że nie. To miało zostać sprzedane klientom. Menagerka przekonywała, że onigiri może wytrwać nawet do czterech dni
Raz jak wysypałam tapiokę na podłogę przez przypadek, to kazano mi ją zbierać z ziemi i tak dawać do herbatek, bo szefostwo by nas oskarżyło o marnowanie produktów

- mówią nam kolejni pracownicy.

Wiele słyszymy także o ekstremalnie trudnych warunkach pracy.

- W jednym z lokali gotowało się herbatę dostarczaną także do innych miejsc. Powiedzmy 40-60 litrów na dzień, w pomieszczeniu bez klimatyzacji czy nawet wiatraka - tłumaczy nam była pracownica sieci, która chce pozostać anonimowa. Jak dodaje, temperatura często przekraczała tam 30 stopni.

Jak mówi przerwa to było coś, o co pracownicy musieli powalczyć. Zdarzało się, że gdy obsługa wychodziła coś zjeść, to po chwili przychodziła wiadomość od asystentki ze zdjęciem kolejki widocznym z kamery i prośbą o jak najszybszy powrót. Okazuje się, że także w tym aspekcie łamane było prawo. - Kamery zainstalowane w lokalu nagrywały nie tylko obraz, ale także i dźwięk - zaznacza baristka.

To ona jako jedna z pierwszych nagłośniła, że gdy w lokalu zabrakło prądu, manager kazał sprzedawać produkty bez paragonu. Zgodnie z karnym kodeksem skarbowym "każdy, kto wbrew obowiązkowi nie wystawia faktury lub rachunku, wystawia je w sposób wadliwy albo odmawia ich wydania, podlega karze grzywny do 180 stawek dziennych".

Na potwierdzenie tych słów pracownicy przedstawiają nam screen z firmowego chatu, gdzie managerka jasno prosi o łamanie tego prawa, a następnie grozi, że usunie z niego pracownicę, która sprzeciwiała się tym zaleceniom.

Zwalniano pracowników tylko za to, że poparzyli się w pracy

Co najmniej od kilku osób słyszymy, że poparzyły się, przygotowując posiłki. - Poparzenia wynikały z tego, że herbatę musieliśmy gotować na miejscu. Przenosząc garnek, który miał w sobie siedem litrów gorącej herbaty łatwo było się oblać - tłumaczy w rozmowie z nami była baristka.

- W garnku gotowaliśmy wodę, później wsypywaliśmy odpowiednią ilość herbaty, to się parzyło przez kilka minut. Następnie trzeba było odcedzić herbatę od fusów wielkim metalowym sitkiem, przelać ją do dzbanka jednocześnie przytrzymując cały garnek- kontynuuje.

Jeden cięższych wypadków przydarzył się Oliwii, gdy pracowała w lokalu w Złotych Tarasach. - Przygotowywałam herbatę, gdy korek od maszyny odpadł, a wrząca woda pod ciśnieniem wylała się na moją klatkę piersiową i szyję - mówi Oliwia. - Poinformowałam o sprawie managerkę i zadzwoniłam po rodziców. W tym czasie managerka przyszła do lokalu i dała mi maść na oparzenia i leki przeciwbólowe. Siedziałam tam zapłakana z bólu i stresu i próbowałam zebrać myśli. Trafiłam do chirurga w mojej miejscowości. Gdy do niego dotarłam, miałam już na skórze bąble. Okazało się, że to poparzenia drugiego stopnia - kontynuuje.

- Gdyby nie fakt, że trwała pandemia, to podjęłabym się leczenia szpitalnego. Finalnie leczyłam się w domu. Jeździłam do chirurga co kilka dni przez miesiąc. Z rany sączyło się osocze i ropa, więc musiałam stosować specjalny opatrunek - dodaje Oliwia.

Po zdarzeniu Oliwia zgłosiła się do zastępczyni szefa z pytaniem, czy jest ubezpieczona od takich wypadków. W odpowiedzi usłyszała, że nie, a kolejne próby kontaktu były mocno utrudnione. - Po prostu nie chcieli lub nie umieli zająć się tą sprawą - tłumaczy.

Dopiero interwencja managerki sprawiła, że szefostwo uznało, że Oliwia faktycznie jest ubezpieczona i może starać się o odszkodowanie.

Jak zaznacza, szef lokalu nie znał języka polskiego, więc wypełnieniem dokumentów po zdarzeniu miała zająć się właśnie jego zastępczyni. W odczuciu Oliwii oboje nie wiedzieli, jak powinna zostać sporządzona karta wypadku.

- Finalnie sama musiałam wypełniać kartę wypadku i szukać świadków zdarzenia. Szefostwo opóźniało sprawę, a na moje wiadomości zastępczyni szefa odpowiadała po dwóch/trzech dniach. Finalnie karta wypadku nie została wypełniona na czas, a ja zwolniłam się dwa miesiące później - kończy Oliwia.

Jak słyszymy także od innych osób, wielu pracowników było zwalnianych tylko za to, że poparzyli się w pracy.

- Po poparzeniu wręczano im wypowiedzenia, nie mówiąc już o jakimś odszkodowaniu. To działano na zasadzie "O, znów się oparzyłaś? To widocznie nie nadajesz się do tej pracy, idź poszukaj czegoś innego". Gdy pracownicy zwracali uwagę na złe warunki pracy i zepsuty sprzęt, kazano im po prostu wyjść - mówi kolejna była baristka.

Jedna z managerek przekazała Oliwii, że w rozmowie z nią szef sugerował zwolnienie jej, nazywając ją "trouble makerką" (sprawczynią kłopotów - przyp.red).

Tian Fun wymagał od pracowników oddania świadczenia postojowego z ZUS

- TianFun odnotowywał straty finansowe przez COVID i zamierzał zgłosić się z prośbą o pomoc finansową, ale szefostwo mówiło mi, że bali się, że jej nie otrzymają - mówi Dasza. Wymyślono więc rozwiązanie, które polegało na tym, że właściciel i asystentka złożyli wniosek o przyznanie świadczenia postojowego, przysługującego osobom na umowach zlecenie. Po otrzymaniu przelewów na swoje konta baristki miały wysłać je firmie.

- Przebywałam akurat w szpitalu i otrzymałam wiadomość od sekretarki właściciela, że mam im spłacać 1500 zł ze świadczenia postojowego, do którego zostałam zgłoszona. Powody były przeróżne i bardzo niejasne. Pogubiłam się w tym - stwierdza.

- Nadal mam zdjęcie tego dokumentu, gdzie jest napisane, że się zobowiązuję wypłacić "dług" w dwóch ratach - dodaje.

- Sekretarka powiedziała, że dostanę na konto 2080 zł, miałam sobie zabrać z tego 500 zł, jako opłatę za jedno ze zrealizowanych zadań, a resztę przesłać do niej lub właściciela - kontynuuje.

- Przez pandemię, a musiałam opłacić swoje mieszkanie, które kosztowało mnie tysiąc złotych miesięcznie, gdybym przesłała te pieniądze, to nie miałabym za co żyć - tłumaczy.

Zobacz wideo Kołodziejczak: Kaczyński mobbinguje swoich posłów, on ich trolluje

Jak zaznacza, potem kwota "długu: została zmniejszona na 1000 zł miesięcznie. Gdy Dasza odmówiła przesłania pieniędzy, usłyszała, że "nie docenia tego, co firma dla niej robi".

Po tej sytuacji zrezygnowała z pracy. Z jej informacji wynika, że co najmniej jedna pracownica oddała te pieniądze pracodawcy.

Zastrzeżenia mają także zleceniobiorcy. Firma groziła osobom publikującym w sieci nieprzychylne opinie

TianFun przekonuje, że zarzuty, które pojawiają się w mediach społecznościowych, pochodzą wyłącznie od byłych pracowników, którzy przeszli do konkurencji.

Okazuje się, jednak, że uwagi do firmy mają także zleceniobiorcy. Dotarliśmy do fotografa, który realizował dla sieci zdjęcia portretowe. - Pojechałem z modelką na drugi koniec polski, żeby zrobić zdjęcia dla TianFun, a jedyne co za to dostaliśmy, to oznaczenie na Instagramie - dodaje.

Podkreśla, że w momencie zlecenia był studentem, więc nie miał wobec firmy wielkich oczekiwań. Nie zostały mu zwrócone nawet koszty dojazdu.

Sprawę naruszeń praw pracowniczych nagłośniła także jedna z tiktokerek. Po opublikowaniu materiału w social mediach otrzymała wiadomość od firmy, w której została poproszona o niezwłoczne usunięcie publikacji w ciągu najbliższych 24 godzin. W przeciwnym razie zapowiedziano skierowanie sprawy do kancelarii adwokackiej. Zaznaczono także, że wiadomość ta jest "ostatecznym wezwaniem".

TianFun: Będziemy dochodzić od osób i podmiotów zaangażowanych w działania wszelkich roszczeń cywilnych

Firma TianFun zablokowała dodawanie komentarzy w mediach społecznościowych, kasuje nieprzychylne głosy w opiniach Googla, ale także blokuje osoby, które w platformie TikTok krytycznie wypowiadają się o warunkach pracy w tym miejscu. Zmieniona została także oficjalna strona TianFun na Facebooku, gdzie mnożyły się nieprzychylne opinie.

"W ostatnim tygodniu zbieraliśmy dowody oraz weryfikowaliśmy zakres i charakter ataku. Kilka dni temu zgłosiliśmy tę sprawę do odpowiednich organów. Policja przesłuchała nas na okoliczności całego zajścia i przyjęła wszystkie przedstawione przez nas dowody (w tym między innymi zrzuty ekranu postów, komentarzy, treści wideo z określonymi identyfikatorami mediów społecznościowych), które zebraliśmy ze wszystkich źródeł do dnia 1 czerwca 2022 r., aby właściwe organy mogły pociągnąć wszelkich potencjalnych sprawców do odpowiedzialności karnej" - przekazuje nam firma.

Zapowiada także, że zamierza również dochodzić od osób i podmiotów zaangażowanych w działania, wszelkich roszczeń cywilnych.

Policja zaprzecza przyjęciu takiego zgłoszenia. Pracownicy: To upokarzające

Z informacji, które otrzymaliśmy od Komendy Stołecznej Policji wynika, że żaden wydział przestępczości gospodarczej, któremu podlegają tego typu sprawy, nie otrzymał takiego zgłoszenia od firmy TianFun Tea.

Zapytaliśmy także naszych rozmówców jak odnoszą się do tego oświadczenia. "To jest totalna bzdura. (...) Próbują się jakkolwiek wybronić. Ich wymówka brzmi dość racjonalnie, tylko dlatego, że wcześniej w lokalach tzw. konkurencji siedzibę miało Tian. Także okazja idealna żeby wygryźć konkurencję nieprawdaż?" - pisze nam Lina.

"Nie przyznają się nigdy w życiu do popełnionych przez siebie czynów. Za wszystkie te historie odpowiadają osoby (w tym ja) które zostały pokrzywdzone przez tę firmę. Jako była pracowniczka tego miejsca jestem w szoku i bardzo zażenowana ich poziomem podejmowania jakichkolwiek akcji. Blokowanie komentarzy, a potem jeszcze kłamstwa i zganianie winy na konkurencję" - dodaje Lina.

"Myślę, że jest to po prostu upokarzające. Zrobiło mi się strasznie przykro, bo liczyłam, że wyciągną jakieś wnioski" - stwierdza klejna była pracownica.

"Po przygodzie z TianFun całkowicie zmieniłam branżę. Nigdy nie pomyślę już o pracy w gastronomii" - dodaje kolejna pokrzywdzona.

"To oświadczenie jest śmieszne. Lepiej by było nie mówić nic, niż reagować w ten sposób. Jaka konkurencja mnie niby koordynuje? Czy może ja jestem częścią konkurencji pracując w firmie odzieżowej? Przecież ja tą całą historię opowiadałam na swoim instagramie dwa lata temu" - podsumowuje Dasza.

"Historie mrożące krew". Razem zgłosiło interpelację z prośbą o kontrolę

Sprawę nagłośnił także dzialacz partii Razem Grzegorz Janoszka. - Kiedy pod koniec maja natknąłem się na opowieści byłych pracownic o herbaciarni Tian Fun, byłem w totalnym szoku, a myślałem, że już niewiele jest w stanie mnie zaskoczyć w patologicznej do szpiku branży gastro - mówi.

- To są historie, które nawet u mnie, mimo że zdążyłem już dość dobrze poznać mroczne oblicze tej branży, zmroziły krew w żyłach - zaznacza Janoszka.

- Wielkie brawa dla osób, które odważyły się o tym opowiedzieć – dzięki takim odważnym ludziom może kiedyś coś się zmieni w polskiej gastronomii. W związku z tymi doniesieniami nasza posłanka zdecydowała się zainterweniować w odpowiednich instytucjach – to nie pierwsza i raczej nie ostatnia interwencja partii Razem w kwestii patologii w tej branży - podsumowuje.

Interwencję poselską w tej sprawie podjęła posłanka Lewicy Daria Gosek-Popiołek, która zwróciła się do PIP i Sanepidu z prośbą o przeprowadzenie kontroli w tym miejscu.

- Po przeczytaniu opisów realiów pracy, które pojawiały się w social mediach stwierdziłam, że ta sprawa powinna zostać wyjaśniona, dlatego złożyłam wniosek do Państwowej Inspekcji Pracy z prośbą, żeby na podstawie tych doniesień przeprowadzili kontrolę doraźną w sieci herbaciarni - mówi nam posłanka.

Jak zaznacza, TianFun Tea nie jest jedną z większych sieci, a liczba doniesień o nieprawidłowościach w lokalu była bardzo duża. - Poprosiłam o sprawdzenie, czy faktycznie pracownicy pracują bez ważnych badań, czy przestrzegane są przepisy BHP. Część osób mówiło, że pracowało bez umów, pojawiały się się wpisy, które mówiły o formach ocierających się o mobbing - mówi Daria Gosek - Popiołek.

Po opublikowaniu wyników kontroli PIP i Sanepidu tekst zostanie zaktualizowany.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.