Brytyjski premier Boris Johnson został oskarżony w mediach na Wyspach o złamanie zasad lockdownu. Miało do tego dojść dokładnie rok temu przed świętami. Na czym miała polegać niedyskrecja premiera?

W czasie, gdy Brytyjczycy musieli siedzieć w domach i unikać spotkań towarzyskich, Boris Johnson miał zorganizować na Downing Street przyjęcie nawet dla 50 osób. Było to pożegnanie jednego z doradców, który odchodził ze stanowiska. Według doniesień medialnych rozwiązywano quizy, pojawiły się prezenty od świętego Mikołaja, a premier przemówił do zgromadzonych, tryskając humorem.

Kilka dni później rząd zakazał spotkań rodzinnych w Boże Narodzenie. Wprawdzie od tego czasu minęło 12 miesięcy, Brytyjczycy nie przyjmują takich rewelacji bez emocji. Fakt, że w czasie pandemii są równi i równiejsi, podnosi im ciśnienie. Rzecznik biura premiera na Downing Street zaprzeczył tym zarzutom i sprawę uważa za zamkniętą. Niemniej media, przyzwyczajone do niedyskrecji Johnsona, stawiają wymowny znak zapytania.

Downing Street miała być też gospodarzem innej imprezy, w której premier już nie uczestniczył - nieoficjalnej Christmas Party, w czasie gdy reszta Wyspiarzy mogła o takich rozrywkach tylko pomarzyć. 

Brytyjczycy pamiętają poparcie, jakiego premier udzielił swemu osobistemu doradcy, Dominicowi Cummingsowi, który złamał zasady lockdownu, mimo że był jednym z twórców projektu zamknięcia kraju w obliczu rosnącej liczby zakażeń koronawirusem. Cummingsa już na Downing Street nie ma, ale nieprzyjemny posmak - lub jak kto woli zapach - pozostał.

Jak zauważają komentatorzy, Boris Johnson jest premierem Wielkiej Brytanii i powinien wiedzieć, jak zachować się w kryzysowych okolicznościach. Był też jedną z wczesnych ofiar koronawirusa. Po zakażeniu spędził trzy noce na oddziale intensywnej terapii. Takie osobiste doświadczanie - zdaniem obserwatorów - powinno kształtować podejście do zagrożenia, jakim jest koronawirus. Powinno, ale jak się okazuje, nie musi.


Opracowanie: