Ze statystyk wynika, że w ujęciu nominalnym „średnia krajowa” rośnie w tempie przeszło 8% rocznie. To jednak w pewnej mierze iluzja wzrostu wywołana spadkiem siły nabywczej polskiego pieniądza.
Publikowane co miesiąc dane Głównego Urzędu Statystycznego o wynagrodzeniach w sektorze przedsiębiorstw (tzn. bez sektora publicznego i finansowego oraz firm zatrudniających mniej niż 9 osób) budzą sporo emocji i to nie tylko wśród Czytelników Bankier.pl. Najnowszy raport GUS-u stwierdza, że w październiku średnie wynagrodzenie w dużych firmach zbliżyło się do 6 000 złotych. Nominalnie było to o 8,4% więcej niż przed rokiem. A więc całkiem spory wzrost.
Warto jednak wziąć poprawkę na fakt, że znaczną część nominalnego wzrostu wynagrodzeń pochłonęła inflacja, którą w październiku GUS oszacował aż na 6,8 proc. W rezultacie realna roczna dynamika przeciętnego wynagrodzenia w sektorze przedsiębiorstw wyniosła tylko 1,49%, co było najniższym wynikiem od zeszłorocznego sierpnia.
Jeśli inflacja CPI nadal będzie rosnąć (ekonomiści spodziewają się jej szczytu powyżej 8% na początku 2022 roku), to już niedługo realny wzrost płac w Polsce może stać się ujemny. Tzn. że przeciętny pracownik będzie realnie zarabiał mniej niż rok wcześniej. Z taką sytuacją mieliśmy już do czynienia w roku 2009 oraz 2012. Były to okresy, w których polska gospodarka otarła się o tzw. techniczną recesję i w których roczna dynamika PKB spadła w pobliże zera.
Przeczytaj także
Dolarowy proletariat
Tezę o tym, że nominalny wzrost płac w Polsce jest w znacznej mierze iluzoryczny wspierają dane w przeliczeniu na tzw. twardą walutę. W ujęciu dolarowym średnia krajowa (brutto! – a więc przed potrąceniem podatków) wyniosła niespełna 1 494 USD. To praktycznie tyle samo co jesienią 2020 roku i wręcz mniej niż w poprzednich ośmiu miesiącach. Przy powyższych obliczeniach wykorzystany został średni miesięczny kurs Narodowego Banku Polskiego. Jeśli w listopadzie przeciętne wynagrodzenie znów wzrośnie nominalnie o 8% rdr, a kurs dolara utrzyma się na obecnym poziomie, to „dolarowe brutto” spadnie w pobliże 1 412 USD.
ReklamaPatrząc na dolarowe płace Polaków z szerszej perspektywy, wyraźnie widać, że dopiero w ostatnim miesiącu 2020 r. udało się pokonać szczyt z lipca 2008 r. (1564,75 USD). Rzecz jasna sporą rolę odgrywa tu kurs dolara. W lipcu 2008 r. nominalne przeciętne wynagrodzenie brutto w sektorze przedsiębiorstw wynosiło 3222,47 zł, jednak za dolara płacono wówczas zaledwie 2,06 zł. Pokryzysowy wystrzał kursu USD/PLN do ponad 3,60 zł sprawił, że równowartość przeciętnego wynagrodzenia w Polsce już w lutym 2009 r. sięgnęła 879 USD, a więc 43 proc. mniej niż zaledwie pół roku wcześniej.
Oczywiście obliczeniom tym można postawić zarzut, że kursy walutowe są zmienne (zwłaszcza w ostatnim czasie) i że nie oddają istoty rzeczy. Owszem, tak jest w krótkim terminie. Ale na dłuższą metę dobrze widać, jak deprecjacja polskiego złotego redukuje wzrost siły nabywczej polskich płac. Od stycznia 2005 roku przeciętne wynagrodzenie brutto w sektorze przedsiębiorstw podniosło się nominalnie o 148%. Ale licząc w euro wzrost wyniósł 120%, a w dolarze 94%.
Co więcej, znaczna część tego przyrostu miała miejsce w latach 2005-09. Od początku 2010 roku „średnia krajowa” wyrażona w PLN wzrosła o 83%, ale w euro był to już wzrost tylko o 62%, a w dolarze o niecałe 32%. Oznacza to, że przez poprzednią dekadę z okładem średnioroczne tempo wzrostu (CAGR) nominalnych płac wyrażonych w PLN wyniosło 5,74%. Czyli całkiem przyzwoicie ponad średnią inflację w tym okresie (1,95%). Ale w ujęciu eurowym średnioroczny wzrost wynagrodzeń wyniósł 4,57%, a w dolarowym już zaledwie 2,59%.
Dla porównania, w tym samym okresie średnia stawka godzinowa w Stanach Zjednoczonych podniosłą się z 22,41 USD do 30,96 USD, co oznacza średnioroczny wzrost na poziomie 3,03%. Oznacza to, że polski pracownik (średnio) otrzymał mniejszą podwyżkę niż amerykański. W ten sposób różnica między wynagrodzeniami w Polsce i Stanach Zjednoczonych jeszcze się powiększyła na naszą niekorzyść.
Praca w Polsce relatywnie tanieje
Jeszcze brutalniej z polskim pracownikiem obchodzą się stawki w przeliczeniu na „prawdziwy pieniądz”, za jaki w niektórych kręgach uchodzi złoto. Jeszcze w 2005 roku polska „średnia krajowa” stanowiła ok. 1,8 uncji złota. Do czasu eskalacji globalnego kryzysu walutowego pracownik w Polsce zarabiał jakieś 1,4-1,6 uncji królewskiego metalu (przed potrąceniem podatków, rzecz jasna). Później siła nabywcza polskich płac zaczęła szybko spadać. Dekadę temu osiągnęła minimum na poziomie ok. 0,63 uncji złota. Następnie podniosła się do mniej więcej jednej uncji, ale od trzech lat znów maleje. W październiku 2021 roku przeciętne wynagrodzenie brutto w sektorze przedsiębiorstw wyniosło w przeliczeniu nieco ponad 0,83 uncji złota. Szacunkowe wyniki za listopad pozwalają spodziewać się wyniku rzędu 0,8 uncji.
Dlaczego w ogóle przeliczać?
Przy tego typu obliczeniach zawsze pojawia się liczne grono sceptyków, którzy podważają sens przeliczania polskich wynagrodzeń na główne waluty wymienialne (w tym na złoto). Po co przeliczać na euro i dolary coś, co przecież większość ludzi i tak wyda w Polsce, płacąc polskim złotym za towary i usługi? – mówią.
Uważam jednak, że takie przeliczenia mają sens. I to z kilku powodów. Po pierwsze, złoty nie jest i raczej nigdy nie będzie walutą, którą będzie można płacić poza Polską. Chcąc wyjechać gdziekolwiek za granicę, musimy wymienić nasze pieniądze albo bezpośrednio na walutę kraju naszej destynacji, albo na euro czy dolary. Po drugie, dla zagranicznych przedsiębiorców inwestujących w Polsce liczy się koszt pracy wyrażony w walucie, w której uzyskują oni przychody. Czyli zwykle w EUR lub USD. To właśnie ten czynnik decyduje o cenowej konkurencyjności polskich pracowników i fabryk zlokalizowanych w naszym kraju. Same płace wyrażone w PLN są tu mało istotne.
Po trzecie, większość polskiego eksportu rozliczana jest w walutach zagranicznych. Także za towary importowane płacimy w walutach wymienialnych. Ceny paliw, samochodów, elektroniki, większości maszyn i urządzeń, ale też płodów rolnych zależą nie tyle od naszych zarobków, ale od cen globalnych przeliczonych na polską walutę. Jeżeli dany towar bardziej opłaca się sprzedać na Zachodzie, to w kraju zostanie go mniej, przez co przy niezmienionym popycie cena pójdzie w górę. Polska stała się częścią globalnej gospodarki i polski konsument musi się liczyć z konkurencją konsumentów z USA, Francji czy Niemiec. Może się to komuś nie podobać, ale tak po prostu jest.
I wreszcie po czwarte, wyrażenie pensji w dolarach, euro czy innej „twardej” walucie pozwala zobrazować siłę nabywczą pracujących i zarabiających w Polsce. Ponadto covidowe lockdowny na doprowadziły do rozdzielenia miejsca pracy od siedziby pracodawcy. Już teraz wielu specjalistów może świadczyć pracę z dowolnego miejsca na świecie i pobierać za nią wynagrodzenie w PLN. Gdy tylko wygaśnie pandemia COVID-19 i związane z nią utrudnienia w podróżowaniu, to łatwo będzie można sobie wyobrazić np. programistę mieszkającego w Tajlandii i świadczącego usługi dla spółki IT zlokalizowanej we Wrocławiu. Jeśli kontrakt będzie denominowany w polskim złotym, to siła naszej waluty będzie miała dla takiego pracownika decydujące znaczenie. Za jakiś czas taka emigracja może dotyczyć też emerytów. Już teraz w USA popularne jest spędzanie jesieni życia w jakimś ciepłym kraju na Karaibach. Amerykanom umożliwia to przede wszystkim siła dolara. Ale nic nie stoi na przeszkodzie, aby taki model starości funkcjonował też w Polsce. Wystarczy tylko (albo aż), aby złoty pozostał solidną i stabilną walutą.