• Piotr Fronczewski - jeden z najbardziej ulubionych polskich aktorów - świętuje dzisiaj swoje 75. urodziny. Przyszedł na świat 8 czerwca 1946 r. w Łodzi
  • Początkowo nic nie wskazywało, że zostanie aktorem. Do szkoły teatralnej poszedł ostatecznie z "lenistwa i tchórzostwa"
  • Do dziś wypomina mu się epizod sprzed wielu lat, gdy wdał się w romans z pewną aktorką. Serwisy plotkarskie mówiły, że była nią Joanna Pacuła
  • Poczucie winy nie przestawało go dręczyć - wyznał prawdę żonie. Zdecydowała, że chce walczyć o związek. - Z własnej winy mogłem wszystko stracić – mówił Fronczewski. – Mając trzydzieści kilka lat, okazałem się gówniarzem
  • Więcej takich historii znajdziesz na stronie głównej Onet.pl

Jako dziecko był nieśmiały, wstydliwy i średnio radził sobie z kompleksami czy niską samooceną – jak twierdzi, przez lata nic się nie zmieniło; wciąż nie lubi znajdować się w centrum uwagi i jest swoim największym, najsurowszym krytykiem.

Dziesięcioletni mężczyzna

Próby przełamania nieśmiałości zaczął podejmować już jako kilkulatek – m.in. na imprezach noworocznych w teatrze Syrena (jego ojciec pracował w dziale administracji), gdzie recytował wierszyki, aby w nagrodę otrzymać świąteczny prezent. I właśnie tam dostrzegła go "pani z telewizji", która, zachwycona naturalnością chłopca, namówiła go na występ na scenie. A zaraz za tą propozycją nadeszły kolejne. - W świecie teatru debiutowałem, będąc 10-letnim mężczyzną w krótkich spodenkach - śmiał się w wywiadzie dla "Polskiej Metropolii Warszawskiej". Miał 12 lat, kiedy pojawił się na ekranie w "Wolnym mieście". Potem były szkolne akademie i samodzielne wyjścia do teatru. - I wtedy pierwszy raz zobaczyłem Gustawa Holoubka. I tak to się zaczęło.

Ale nie trwało długo. Kiedy był w drugiej klasie liceum, rodzice ukrócili jego aktorskie zapędy. Powód? Sześć zagrożeń na semestr. Fronczewski, zamiast na planie filmowym, spędzał więc czas nad książkami, próbując uczyć się do matury. Chyba wtedy zaczął się zastanawiać, czy faktycznie powinien być aktorem – zdawał sobie sprawę, że nie jest na tyle odważny i wyszczekany, by walczyć o swoje w branży. Wiedział też, że nikt nie brał na poważnie jego dotychczasowych osiągnięć. - Ten mój dziecięcy okres aktorstwa był tylko rodzajem zabawy, hecy - mówił w "Trybunie". Jak twierdził, do szkoły teatralnej poszedł ostatecznie z "lenistwa i tchórzostwa". - Największy wpływ na tę decyzję, podjętą w wieku maturalnym, miał fakt, że ja kompletnie nie miałem talentu do przedmiotów ścisłych. Skończonym tumanem byłem z matematyki, fizyki, chemii - tłumaczył w "Polskiej Metropolii Warszawskiej".

Wydział aktorski wydawał mu się najbezpieczniejszym rozwiązaniem. Intuicja go nie zawiodła. Na studiach rozwinął skrzydła, uczelnię ukończył z wyróżnieniem, wychwalany pod niebiosa przez swoich profesorów. Mimo to nigdy nie odbiła mu palma. Nie pozwolił, by pochwały zawróciły mu w głowie. Zawsze zachowywał się skromnie – zwłaszcza w towarzystwie starszych, bardziej doświadczonych kolegów. Jednym z najważniejszych osiągnięć było dla niego uzyskanie angażu w Teatrze Narodowym, gdzie osobiście poznał Holoubka, swojego idola z lat młodzieńczych.

Księgowy z teczuszką

"Holoubek często powtarzał, że gdy Fronczewski idzie do teatru, to wygląda jak księgowy z teczuszką, na którego nikt nie zwróciłby uwagi – opowiadał aktor w książce Marcina Mastalerza »Ja, Fronczewski«. – I rzeczywiście ja, idąc do teatru, tak się właśnie czuję. Jak najzwyklejszy w świecie człowiek, który idzie do pracy. Tyle że chociaż uprawiam ten zawód dłużej, niż wielu żyje na świecie, to ilekroć przygotowuję się do nowej roli, czuję się tak, jakbym robił to po raz pierwszy w życiu. Ten sam lęk. Niepewność. Trema jak przed debiutem. Chociaż właściwie nie. Większa...".

Podobnie czuł się przed kamerami czy w studiu nagraniowym. Niepotrzebnie.

Wykreowane przez niego postacie do dziś wywołują poruszenie wśród widzów i słuchaczy. Wystarczy wymienić choćby Franka Kimono, Ambrożego Kleksa, Szpicbródkę czy wreszcie Jacka Kwiatkowskiego. Pana Kleksa do dziś zresztą Fronczewski wspomina nad wyraz ciepło. - To była fajna robota – ciężka, jak to film, a do tego należy dodać, że to był stan wojenny, gdzie nie było farby, kleju, deski, a trzeba było wyczarować bajkę. No ale w jakiś sposób się udało - opowiadał Marii Mazurek.

Lubił też wyjątkowo "Rodzinę zastępczą". - To był rzeczywiście niezwykły serial, odmienny od reszty produkcji serialowej. Cała tajemnica jest w ludziach. Ekipa filmowa musi się dobrze złożyć. I nam się złożyła – mówił w "Dzienniku Bałtyckim". – Ten klimat, dobra aura, jaką ci wszyscy ludzie wytwarzali, potem przenosiła się na ekran.

Z nostalgią wracał również do swojej muzycznej przygody, choć podkreślał, że głosu nie ma za grosz. Śmiał się, że najlepszą recenzję wystawiła mu Hanna Banaszak, gdy oznajmił jej, że śpiewać nie potrafi. - Ja wiem, ale ty sobie jakoś radzisz - odparła na to artystka. Radził sobie faktycznie – gdyby nie on, pewnie nie narodziłby się Franek Kimono, "prekursor rapu". - Tak naprawdę to nie umiem śpiewać i to nie jest kokieteria z mojej strony. Nie uważam się za aktora śpiewającego, bo jest takie pojęcie, ale do dziś nie rozumiem, na czym ono polega - przyznał Marii Szabłowskiej.

- Zabawne, że stał się tak popularny. Utrafiliśmy w nerw. Wcelowaliśmy Frankiem w zapotrzebowanie dzieci, młodzieży i ludzi dorosłych, w tym wytrawnych intelektualistów. Może dlatego, że wokół było strasznie szaro i smutno - mówił w "Wysokich Obcasach".

Fronczewski podkreśla, że jest człowiekiem rodzinnym – kiedy wchodzi do domu, całkowicie zapomina o pracy. "Tam jest wyłącznie miejsca dla Piotra Fronczewskiego męża, ojca i syna. To są moje najważniejsze role. Aktorstwo to tylko praca. Za to rodzina to moje życie". Pewnie dlatego tak bardzo żałuje popełnionego przed laty błędu.

Swoją żonę, Ewę, poznał podczas przeprowadzki. Nowa sąsiadka od razu wpadła mu w oko, choć – z powodu paraliżującej nieśmiałości – długo zwlekał z zaproszeniem jej na randkę. Kiedy się jednak wreszcie przełamał, wszystko poszło jak z płatka: kolejne spotkania, ślub cywilny i narodziny pierwszej córki. Początkowo Fronczewski sprawnie łączył życie prywatne i zawodowe. Kryzys nadszedł, gdy na świat przyszło kolejne dziecko.

"W pewnym momencie miałem ochotę od tego wszystkiego uciec. Wyrwać się. Dokądkolwiek" - opowiadał w swojej biografii. Rutyna zaczęła go dobijać – a powiewem nowości wydał mu się romans z pewną aktorką. Nigdy nie wyjawił jej nazwiska, ale media plotkarskie nie mają wątpliwości, że chodziło o Joannę Pacułę. "Stało się. Wydarzyło się zło. Tyle" - kwitował. Wreszcie sytuacja go przytłoczyła. Nie chciał dłużej żyć w kłamstwie. Wyznał wszystko żonie, jak przyznawał, z dość samolubnych powodów. "Musiałem to powiedzieć, również po to, by całkowicie egoistycznie sobie ulżyć. Zrzucić ten ciężar z barków".

Ewa była zdruzgotana, ale nie zgodziła się na rozwód. Poprosiła męża, by spróbowali wszystko naprawić. - We mnie narastało miażdżące poczucie winy i świadomość ogromu krzywdy, jaką wyrządziłem żonie. Czułem się bezgranicznie żałosny i niewyobrażalnie wręcz śmieszny. Na szczęście była przy mnie mądra i dojrzała kobieta. I jest ze mną do dziś. A nie musiało tak być. Z własnej winy mogłem wszystko stracić – dodawał. – Mając trzydzieści kilka lat, okazałem się gówniarzem.

Odpoczynek

Od tamtej pory Fronczewski nigdy więcej nie popełnił podobnego błędu. I stale udowadnia, że w pełni zasłużył na drugą szansę. Wraz z żoną opiekował się schorowaną mamą, Bogną (zmarła w 2016 r. w wieku 104 lat) - nie chciał, by ponad stuletnia staruszka trafiła do domu opieki – jak twierdził, spłacał w ten sposób dług; odwdzięczał się za całą dobroć i miłość, którą go obdarzyła.

Rzadko można go zobaczyć na ekranie – w wywiadzie dla PAP wyznał również, że choć ciągnie go do grania, rozważa przejście na artystyczną emeryturę. - Nie bardzo wiem, co jeszcze mogę zagrać. W pewnym momencie odczuwa się pewne znużenie, zmęczenie, strach przed powtarzalnością. Sztuka ma sens, jeśli jest stale odkrywana, jeśli jest szansą na coś nowego, na nową wypowiedź. Być może teraz jest dla mnie czas na chwilę ciszy i na odpoczynek. Miejmy nadzieję, tymczasowy.

Nie tak znów emeryt

Choć od paru lat faktycznie na ekranie pojawia się sporadycznie, jego role są szeroko komentowane. Czy mowa o tej w "Klesze", "Ciemno, prawie noc", "Asymetrii" czy w świetnym "Rojście".

W 2019 r. przeszedł atak serca. - Jestem człowiekiem arytmicznym… w sensie kardiologicznym - powiedział aktor w rozmowie z Michałem Figurskim w Radiu Zet. - Od dłuższego czasu mi to towarzyszy, do tego pojawiły się napadowe migotania przedsionków, ale do wszystkiego można się przyzwyczaić. Oswojony byłem ze swoją arytmią.

- Pierwszy atak był agresywny, nie wiedziałem, czy serce wyskoczy mi uszami, nosem, ustami - mówił. - Opuściłem salę kinową, wsiadłem w samochód i nie wiedziałem, co robić - może pojadę do domu, może wezwę karetkę... - dodał. Ostatecznie zdecydował się pojechać sam do szpitala. - Postanowiłem jechać, jechałem tak, jak się dało - po trawniku, po torach tramwajowych na moją ulubioną Hożą na oddział kardiologiczny - zdradził. - Tam stwierdzono to, co trzeba było stwierdzić.