"Segregowanie śmieci to hipokryzja. Czy to zmieszamy, czy nie, dla planety mała różnica"

Grzegorz Sroczyński
Chciałbym, żebyśmy w końcu wyłamali się z hipokryzji systemowej i powiedzieli Unii: mamy w nosie sortowanie śmieci i ten wasz cały recykling, nie będziemy się ścigać w tej dyscyplinie, bo wszyscy kłamiemy sami sobie, że recykling działa - z ekspertem gospodarki odpadami Michałem Pacą rozmawia Grzegorz Sroczyński

Grzegorz Sroczyński: Co robić ze śmieciami?

Michał Paca: Przestać udawać. Ludzie wkładają masę wysiłku w nauczenie się, co gdzie wrzucać, mają po pięć koszy pod zlewem, psioczą na to, gubią się w tym, który papierek gdzie ma wylądować, wynoszą po cztery worki i jeszcze osobno szkło. Cała nasza uwaga została skierowana na coś, co nie ma znaczenia.

Nie ma?

Trzeciorzędne. Unijna polityka śmieciowa została zbudowana na hipokryzji. Ma nam przede wszystkim zapewnić spokój sumienia: aha, sortujemy w domach, czyli jesteśmy eko. A góra śmieci rośnie. To, czy są posortowane, czy nie, ma dla środowiska małe znaczenie.   

W tej górze śmieci co jest najgorsze?

Plastik. Bo jest tani. Butelka PET to wielkie osiągniecie ludzkości, genialny wynalazek, coś tak lekkiego, trwałego, po śmiesznych kosztach - najlepsze opakowanie z punktu widzenia producentów. Przez ostatnie 20 lat koncerny rżnęły głupa, że my powinniśmy to wszystko segregować, żeby oni mogli dostać materiał do recyklingu. A to nieprawda.

Nieprawda?

Żaden znany nam rodzaj plastiku nie nadaje się, żeby go w nieskończoność przetwarzać ponownie w ten sam produkt. Każdy plastik się degeneruje, ma domieszki oparte na chlorze i innych pierwiastkach, które sprawiają, że rozgrzewanie i przetapianie niszczy jego strukturę. Butelka PET nie została stworzona do recyklingu - jeśli to słowo ma znaczyć to, co naprawdę znaczy.

Czyli co?

Recykling to ponowne wykorzystywanie czegoś do pierwotnego celu, czyli jeśli mamy zużytą butelkę to robimy z niej ponownie butelkę. Unia rozszerzyła definicję i w dyrektywie w ostatniej chwili dopisano: „albo do innego celu”. Więc producenci są dziś bardzo dumni, że butelki plastikowe przerabia się na tkaniny, dywany albo taśmy opakowaniowe, ale z tak rozumianego recyklingu niewiele wynika, bo to i tak wyląduje w końcu na śmietniku. Plastik w ten sposób przerobiony może żyć jeszcze przez rok, dwa, może pięć, jeśli stał się domieszką na przykład w dywanie, ale potem nie ma co z tym zrobić - albo palimy, albo składujemy. A najczęściej tracimy nad tym kontrolę i to się wala gdzieś w środowisku. W międzyczasie tkaniny z domieszką plastiku z recyklingu wyrządzają inny rodzaj szkody, bo kiedy je pierzemy, uwalniają mikroplastik, który zostaje w wodzie. To będzie miało poważne konsekwencje, nawet jeszcze nie do końca rozumiemy, jakie. Unia tak naprawdę nie ma planu, jak sobie poradzić z odpadami. A przecież mówimy o organizacji, która najlepiej na świecie troszczy się o środowisko, przynajmniej na poziomie deklaracji.

Nikt nie robi tego lepiej, niż Unia, a nawet Unia robi to źle?

Powtórzę: unijna polityka odpadowa to czysta hipokryzja. Już 45 lat temu - czyli w 1975 roku - pierwszy raz w dyrektywie EWG napisano, że najważniejszym elementem gospodarki odpadami musi być zmniejszenie ich ilości. Przez te 45 lat nie było ani jednego roku, w którym choćby jeden kraj Europy to zrealizował. Rok w rok tworzymy więcej odpadów, a dzisiejsza Unia wyspecjalizowała się w systemach, które zdejmują odpowiedzialność z producentów.

Bo Unia nam mówi: obywatele, sortujcie.

Tak. A koncerny niech dalej produkują górę jednorazowych opakowań. Polska po wejściu do Unii była totalnie zapóźniona w gospodarowaniu odpadami, co mogło się stać zaletą. Mieliśmy ogromną szansę w XXI wieku, żeby się czegoś nauczyć na błędach Zachodu i pójść własną drogą. Niestety, weszliśmy w te same koleiny. Fatalnie wydaliśmy pieniądze, które popłynęły z Unii na gospodarkę odpadami, zorganizowaliśmy zbiórkę śmieci w sposób, który nie pasuje do ich morfologii w Polsce. Skopiowaliśmy system, jakby skład śmieci u nas i na Zachodzie był taki sam. Pięć osobnych koszy! A morfologia odpadów jest w Polsce zupełnie inna. Na Zachodzie w śmieciach jest dużo surowców - około 40 procent - i tam jest sens, żeby zbierać szkło, metal, plastik. U nas trzeba było zacząć od bioodpadów, bo mamy ich aż 30 procent, a surowców, które można przetworzyć, tylko 20 procent.

Dlaczego tak jest?

To wynika z różnicy w poziomie konsumpcji. My paradoksalnie jesteśmy bardziej ekologiczni, bo mniej konsumujemy. Duńczycy czy Niemcy wytwarzają średnio 550-600 kilogramów odpadów na osobę rocznie, a my - 300 kilogramów.

Zaraz. Czyli Niemcy bardziej śmiecą niż my?

Oczywiście. Jednym z elementów unijnej ściemy jest to, że wyznaczono wszystkim cele, które polegają na osiąganiu poziomów recyklingu wyznaczonych w procentach. Można produkować nawet tonę odpadów rocznie na osobę, ale jeśli się osiąga odpowiednie poziomy sortowania i recyklingu, no to wszystko jest ok. Niemcy mają teraz poziom recyklingu 60 procent, my - ledwie 30 procent. Ale to oznacza, że oni zmarnowali 40 procent śmieci z 550 kg - wychodzi 220 kg na osobę. My zmarnowaliśmy 70 procent z 300 kg, czyli 210 kg na osobę. Niemcom wszyscy biją brawa, że im tak świetnie idzie, ale prawda jest taka, że bardziej szkodzą środowisku i marnują podobny poziom surowców jak my. Gdyby Unia chciała uczciwie zająć się gospodarką odpadami, to powinna wyznaczyć krajom inne cele: wytwarzajcie mniej śmieci.

Szanowni Niemcy, za pięć lat macie osiągnąć cel 400 kilogramów odpadów na osobę, tak?

Na przykład.

Szanowni Polacy, macie pozostać przy swoich 300 kg na osobę. 

Albo tak: cała Unia Europejska w ciągu pięciu lat ma ograniczyć produkcję odpadów do 300 kilogramów na osobę, z czego 50 procent ma podlegać recyklingowi. Bo świat wcale nie potrzebuje więcej recyklingu, potrzebuje mniej odpadów.

I jak to zrobić?

Polska wciąż ma unikalną okazję, żeby za unijne pieniądze wyprzedzić Unię. Powiedzieć: przestajemy patrzeć na wasze mierniki procentowe, celem naszej gospodarki odpadami będzie to, żeby za dwa lata Polska jako pierwszy kraj w historii Unii wytwarzała mniej odpadów niż dzisiaj. I powinniśmy wprowadzić system, który do tego będzie Polaków motywował. Ja, pan i każdy Polak powinniśmy przestać płacić za odpady do gminy.

Jak to nie płacić?

Przy obecnym systemie opłat mamy kompletnie rozerwane dwa ważne momenty: ten, w którym dokonujemy szkody środowiskowej, z tym, w którym płacimy za śmieci. Szkoda środowiskowa powstaje wtedy, kiedy wytwarzamy odpady, czyli w sklepie.

W sklepie?

To tam podejmujemy decyzję, czy kupić coś w wygodnym jednorazowym opakowaniu albo butelce PET, czy raczej przyjść z własnym pojemnikiem. Ja tak robię. Wkładam wysiłek w to, żeby wziąć własne opakowania z domu, kupić ser pokrojony do pudełka, wędlinę, to jest obecnie cholernie trudne, musiałem tygodniami namawiać właściciela sklepu, żeby kupował na Broniszach ogórki, które nie są zawinięte w folię. Mnie się udaje robić takie zakupy najwyżej raz w tygodniu, na więcej nie miałbym czasu, bo trzeba dziś mieć ekstremalne zacięcie, żeby robić zakupy, w czasie których nie wytwarza się odpadów.

No ale co z tego wynika?

Że musimy zmienić system płacenia za śmieci. Za każde opakowanie jednorazowe powinna obowiązywać opłata śmieciowa w sklepie. Bo tylko tam możemy podjąć decyzję: śmiecę, czy nie. I musi to być opłata, która ma jakieś znaczenie, na przykład 50 groszy. Cokolwiek kupujesz w opakowaniu jednorazowym, na rachunku masz doliczoną taką kwotę. Jeśli wypełnię sobie cały wózek plastikiem i przy kasie się okaże, że zapłaciłem za tę wygodę 6-7 złotych więcej, to następnym razem zacznę kwestionować własne nawyki konsumpcyjne. To byłby wielki przewrót w gospodarce odpadami.

Czyli moment bólu nie powinien być wtedy, kiedy „zły Trzaskowski podnosi opłaty za śmieci”, z czego robi się dym polityczny, a w dodatku obywatel ma zerowy wpływ na wysokość tych opłat, tylko ból powinien być w sklepie?

Tak. Ma pan płacić tam, gdzie może podjąć decyzję, ile śmieci wyprodukuje i potem wyrzuci do kosza. Bo to, czy ja i pan sobie te śmieci później posegregujemy, ma naprawdę symboliczne znaczenie.

Symboliczne?

To nie robi w skali planety dużej różnicy, czy to wszystko razem zmieszamy, czy nie. Istnieją dziś technologie, które pozwalają wyciągnąć ze śmieci surowce, całe szkło można pokruszyć, ono spada pod sito, trafia do suszenia i później z tej suchej masy jesteśmy w stanie 95 procent szkła wyjąć. Przecież butelki, które pan wrzuca do osobnego kosza i tak są kruszone.

Cała nasza uwaga powinna zostać skierowana na zmiejszenie ilości śmieci, a nie na ich segregowanie. Koncerny się będą przed tym broniły rękami i nogami, one wolą grać w udawany recykling. Są genialnymi organizacjami, których zadaniem jest obejście regulacji. Żeby przestały produkować śmieci, musimy zmienić nasze przyzwyczajenia konsumenckie, a żebyśmy te przyzwyczajenia zmienili, musi się to nam zacząć opłacać. W tej chwili nie ma żadnego znaczenia, ile pan śmieci wyrzuci - płaci pan tyle samo. Jeśli zmienimy miejsce wnoszenia opłat za śmieci, wreszcie jedno z drugim będzie powiązane.

Czyli koniec z comiesięcznymi opłatami za wywóz śmieci?

Tak.

Zapłacą Coca-Cola, Maspex, Pepsico, Morliny?

Nie. Pan zapłaci. I pod wpływem tych opłat zmieni nawyki. Koncerny będą natomiast musiały się do tego dostosować. I dodatkowo zorganizować system kaucji za każde opakowanie wielorazowe. Kupujesz butelkę coli, płacisz złotówkę kaucji, a jak odniesiesz ją do sklepu, to dostajesz złotówkę z powrotem. Coca-Cola ma ten system zorganizować, odbierać butelki i napełniać je ponownie.

Szklane czy plastikowe?

To już nieważne. Jeśli wprowadzimy system kaucyjny, to koncerny będą musiały się przerzucić na butelki z grubego plastiku, które można napełniać około 15 razy, a potem przetopić kilkadziesiąt razy.

Czyli kiedy bym płacił za wywóz śmieci?

Jeśli kupuje pan cokolwiek w opakowaniu jednorazowym, celofanie, pudełeczku, tekturce - płaci 50 groszy. I jest to na rachunku opisane: opłata śmieciowa. Natomiast jeśli pan przyjdzie z własnym pudełkiem i weźmie ser czy wędlinę do niego, to pan nie płaci.

Masło?

Też. Jak pan kupuje w papierku - to tak naprawdę jest zatłuszczony pergamin, nic się z tym nie da zrobić, można tylko spalić - doliczają panu 50 groszy. A jak pan weźmie te 200 gram masła odkrojone z bloku do własnego pudełka - to pan nie płaci.

No ale to by wymagało przemeblowania wszystkich sklepów, zmian u producentów, żeby przysyłali masło w bloku, a nie w kostkach zawinięte w pergamin. Jakaś totalna rewolucja.

Otóż to. Rewolucja wymuszona.

Sklepy wysyłają pieniądze z opłaty śmieciowej do budżetu państwa, budżet dzieli proporcjonalnie do liczby mieszkańców i daje gminom, żeby płaciły za wywóz odpadów.

Ale w tym systemie nadal byłoby tak, że to ja płacę za śmieci, a nie producenci, który zalewają nas plastikiem.

Owszem. Tyle że z tym nie da się już nic zrobić. Nie udawajmy. Wszystkie podatki od plastiku, wszelkie pomysły w rodzaju „rozszerzonej odpowiedzialności producenta”, urzędowe podwyżki cen plastiku, żeby butelka PET była dziesięć razy droższa i mniej się opłacała jako opakowanie - oni albo to wszystko obejdą, albo doliczą do ceny produktu i będzie jak dawniej. Nie zapłacą tego ze swojego zysku, tylko podniosą ceny. Zawsze my płacimy.

Nie da się plastiku po prostu zakazać?

Po co? Problemem nie są butelki plastikowe. To kolejny mit: ah, ten straszny plastik, trzeba go zakazać. To nie plastik jest problemem.

A co?

Opakowania jednorazowe. Wszelkie. Jak zakażemy plastiku, to Coca-Cola szybko wypuści mnóstwo butelek szklanych, co będzie jeszcze bardziej obciążające dla środowiska. Musimy doprowadzić do sytuacji, w której Coca-Cola będzie zabierać swoje butelki szklane czy butelki z twardego plastiku i ponownie wykorzystywać. Musimy odejść od jednorazowości, bo to jest problem naszej gospodarki, a nie butelki plastikowe.

I jak to zrobić?

Powtórzę: system kaucji. Żeby nas to zmotywowało do zaniesienia każdego opakowania wielorazowego do sklepu, a potem koncerny muszą ze sklepu to odebrać. 

Kompletnie nie wierzę w zakazy, bo jesteśmy genialni w ich obchodzeniu. Torby foliowe są drogie, zakazano ich rozdawania, no to w wielu miejscach można spotkać torby papierowe. Ludzie je biorą i myślą, że są eko, a taka torba zostawia ślad ekologiczny w postaci dwutlenku węgla pięć razy większy niż plastikowa. Próbując łatać dziury to tu, to tam, zmagamy się z niezwykle kreatywnym stworem, czyli z gospodarką wolnorynkową, która wynajdzie natychmiast nowe dziury, nierzadko gorsze dla środowiska, niż te, które żeśmy zatkali. System musi być prosty i oparty na motywacji finansowej: wszystkie opakowania powinny być objęte dwoma rodzajami opłat, czyli po pierwsze kaucją, którą możesz odzyskać, jak odniesiesz butelkę do sklepu, po drugie opłatą śmieciową, jeżeli wybrałeś opakowanie jednorazowe, którego nie da się ponownie wykorzystać. Nie powinny istnieć opakowania, które są „za darmo”, czyli wliczone w cenę produktu. Każde opakowanie musi nieść w sobie dodatkowy koszt dla kupującego. Zamiast bawić się w zakazy, trzeba z kapitalizmem zagrać w jego grę. Sprawić, żeby podniesienie butelki z trawnika było opłacalne - czy dla producenta, czy dla pana zbieracza, który zarobi złotówkę. Z jakiegoś powodu na ulicach i na śmietnikach nie walają się stare mosiężne klamki, bo mają wartość. Opakowanie przyszłości to takie, które będzie miało wartość.

A tacka z wędliną „Morliny-żywiecka”. Co z nią?

To opakowanie jednorazowe, czyli płaci pan 50 groszy. I jest to napisane na rachunku ze sklepu jako osobna „opłata śmieciowa”.

50 groszy ludzi nie odstraszy, bo te tacki są wygodne. 

Odstraszy. Jeśli wyjdzie pan ze sklepu z dwudziestoma rzeczami zapakowanymi w plastik - od wędliny po szampon - zapłaci za to 10 zł „opłaty śmieciowej” i tak trzy razy w tygodniu, to nagle się okaże, że to koszt 150 zł miesięcznie, którego nie musi pan ponosić.  Trzeba tylko znaleźć sklep, w którym pokroją wędlinę do pudełka. Chodzi o zmianę naszych przyzwyczajeń, która wymusi zmianę u producentów.

Jak wymusi?

Wierzę w siłę pieniądza. Producentom musi się opłacać ochrona środowiska, dopiero wtedy przestaną być mistrzami greenwashingu. Coca-Cola 25 lat temu zobowiązała się do zrealizowania dwudziestu celów środowiskowych, żadnego nie osiągnęła, bo żaden jej się nie opłacał. W tym samym czasie wartość spółki wzrosła sześciokrotnie. Po co oni mają myśleć o środowisku, jeśli bez tego świetnie zarabiają? Studiowałem w Szkole Głównej Handlowej i zapewniam pana, że znaczna część moich najbystrzejszych kolegów i koleżanek pracuje w korporacjach, które zalewają nas produktami. Oni byli najlepsi na roku. I to oni muszą przestać myśleć o tym, jak udawać PR-owo, że koncerny chronią planetę, a zacząć kombinować, żeby ich organizacje produkowały mniej śmieci.

I złotówka kaucji za butelkę ich do tego zmusi?

Zmusi ich do tego zmiana naszych zachowań konsumenckich. Niczego nie zakazujemy, wprowadzamy system, że jeżeli opakowanie nie jest objęte kaucją, to jest objęte opłatą śmieciową. Koniec kropka.

Zobacz wideo Co się dzieje z naszymi śmieciami? Gazeta.pl z wizytą w sortowni BYŚ

Idę po wędlinę i biorę swoje pudełko?

Tak. Idę po chleb, biorę swój worek.

Oczywiście lniany najlepiej.

A po co? Często ludzie pytają, które opakowanie jest najbardziej ekologiczne. I na to istnieje prosta odpowiedź: to opakowanie, które już masz. Jeśli wykorzystasz je ponownie, to ono jest najbardziej ekologiczne. Nie chodzi więc o to, żeby mieć lnianą torbę z napisem „troszczę się o planetę”, to może być plastikowa torba, byleby jej używać wiele razy. To esencja bycia ekologicznym: wykorzystywanie rzeczy, które już się posiada.

Czyli bycie eko nie polega na kupowaniu w „eko-sklepie”, gdzie są tekturowe torby, szklane butelki z odręcznymi etykietami, rzemieślnicze piwo i mydełka zapakowane w płótno? Bo tak to sobie czasem wyobraża klasa średnia.

Nie, to w ogóle nie jest eko. To raczej ma nam poprawiać samopoczucie. Istota rzeczy polega na tym, żebyśmy nie produkowali nowych śmieci. Jeśli wykorzystujesz plastikowe pudełko po lodach z napisem „Koral” do wożenia obiadu ze stołówki, albo prosisz panią w sklepie, żeby pokroiła ci do niego ser - jesteś eko. Kupienie sobie obiadu w knajpie wege, która ci go zapakuje w modne jednorazowe pudełko tekturowe - nie jest eko. Z tą zatłuszczoną tekturą naprawdę nie ma co potem zrobić, ona wyląduje w spalarni. W tej rewolucji nie chodzi o tworzenie modnych eko-sklepów dla bogatych ludzi z dużych miast. Jeśli pod wpływem motywacji finansowej zaczniemy szukać produktów bez opakowań, to nasze Biedronki, Żabki i Lidle się zmienią. Bo będą musiały.

Jak się zmienią?

Na przykład staną w nich nalewaki ze środkami czyszczącymi. Będzie coraz więcej miejsc, gdzie rodzynki da się kupić na wagę, a nie w torebce. Będą tworzone w sklepach całe nowe systemy, żeby te towary nakładać. To wszystko zresztą zostało już wymyślone, tylko wegetuje gdzieś w niszy. Jak opowiadam znajomym o rodzynkach, to się krzywią, że będzie stała jakaś miska, ktoś przed chwilą nad tym stał i dłubał w nosie, a teraz mam sobie z tego nasypać do własnego opakowania? Ale przecież wymyślono już coś, co się nazywa dyspenser, przekręcam raz gałkę i do mojego słoika wpada dokładnie 100 gram rodzynek.

Szampon?

A co za problem? W sklepie stanie bańka z automatyczną końcówką, która odmierzy sto mililitrów do pańskiej plastikowej czy szklanej butelki.

Tych szamponów w Rossmannie jest 20 rodzajów.

No to będzie stało 20 takich baniek. One zajmą mniej miejsca, niż regał z setkami jednorazowych butelek.

Mleko?

Z chłodzonego nalewaka. Inne napoje tak samo, to wszystko da się zorganizować. Przecież jak w McDonaldzie bierzemy colę, to tam jest koncentrat, a automat dodaje wodę i gaz.

Kiedy rozmawiam o tym wszystkim z polskimi politykami i posłami, to pada zawsze pytanie: „Ale gdzie to już jest na świecie? Kto taki system już wprowadził?”. 30 lat w Unii zrobiło z nas naród naśladowców, jakbyśmy nie byli w stanie wprowadzać rozwiązań własnych i nowych. Tak, to prawda - nie ma kraju na świecie, który by coś takiego wprowadził. Działają w różnych miejscach elementy takiego systemu, ale nigdzie konsekwentnie. Pierwszy kraj, który się na to odważy, będzie kuźnią nowych rozwiązań, a później zacznie eksportować swoje pomysły. Ale my wolimy importować spalarnie śmieci z Zachodu i pojemniki na odpady z Zachodu, zadłużając się zupełnie bez sensu. Dzisiaj zrobiłem listę czterdziestu najbardziej rokujących start-upów zajmujących się gospodarką w obiegu zamkniętym. Żaden nie jest z Polski. Za chwilę jakaś Coca-Cola wykupi te start-upy, wprowadzą nowe systemy na Zachodzie, a po dekadzie będziemy je kupowali do Polski i jeszcze płacili frycowe za myśl technologiczną.

Czyli co powinniśmy robić?

Pójść własną drogą. W porównaniu z Zachodem wciąż produkujemy mało śmieci. Możemy być pierwszym krajem, który poważnie potraktuje hierarchię gospodarowania odpadami. A ta hierarchia wyglada tak: najpierw - i to jest punkt najważniejszy - nie wytwarzać odpadów, jeśli już wytworzymy, to stosujemy recykling, czyli wykorzystujemy do tego samego celu, jeśli recykling jest niemożliwy, no to przetwarzamy odpady w coś innego, a jeśli przetworzyć się nie da - to dopiero wtedy w ostateczności spalamy w spalarniach lub składujemy. Polska zaczęła swoją drogę od końca tej hierarchii. Najpierw wydaliśmy pieniądze na składowiska i spalarnie, teraz zajmujemy się recyklingiem i cały nasz wysiłek społeczny jest skierowany na segregację, żeby ten udawany recykling wesprzeć. A punktem pierwszym i najważniejszym - czyli zmniejszaniem ilości odpadów - w ogóle się nie zajmujemy. Słyszał pan kiedykolwiek hasło: „Wytwarzajmy mniej odpadów!”? Albo kampanię zniechęcającą ludzi do wybierania produktów zapakowanych w plastik? Albo kampanię, która by zachęcała, żeby ponownie wykorzystywać opakowania? Nie ma niczego takiego.

Chciałbym, żebyśmy w końcu wyłamali się z hipokryzji systemowej i powiedzieli Unii: mamy w nosie procenty recyklingu, nie będziemy się ścigać w tej dyscyplinie, naszym celem będzie wytworzenie za rok mniejszej ilości odpadów, bo na razie wszyscy oszukujemy planetę, produkujemy z roku na rok coraz więcej śmieci i kłamiemy sami sobie, że recykling działa. Wszystkie instalacje na świecie pozwalają na przetworzenie zaledwie 15 procent plastiku, który rocznie produkujemy. Z tego tylko 2 procent to jest prawdziwy recykling, a 13 procent to przerabianie plastikowych butelek na tapicerki samochodowe, zabawki, ubrania, różnego rodzaju produkty, które pożyją chwilę, a później wylądują na składowiskach albo w spalarniach. Większość plastiku co roku wymyka nam się do środowiska, pali się na ulicach w krajach rozwijających się, bo ludzie dbają o porządek wokół siebie, więc co mają zrobić z tymi śmieciami, jak nie spalić? W Indiach z rana od zawsze zmiatają liście na małe kupki i podpalają, tylko że teraz to już nie są liście, ale plastikowe butelki. Recykling w Indonezji wygląda tak, że przychodzi tona sprasowanych plastikowych butelek z Europy i dwie trzecie z tego od razu jest palone w prymitywnych piecach bez żadnej kontroli. A my sobie w unijnych statystykach zapisujemy, że to był recykling.

A co powinniśmy segregować w domu?

W Polsce? Bioodpady.

Zgniły banan, ziemniaki z obiadu, chleb, skórki od ogórka i pomarańczy.

Tak. W Polsce 30 procent to odpady kuchenne.

A całej reszty nie segregować?

System powinien być prosty, a jest skomplikowany. Nasza segregacja śmieci w domu powinna jak najmniej nas angażować, a cały wysiłek - jak mówiłem - powinien być w sklepie, żeby nie wytworzyć odpadów. Bo sto razy lepiej zmniejszyć liczbę nowych śmieci niż bardzo starannie je posegregować.

Zbierajmy religijnie bioodpady, z nich zrobimy nawóz, musimy nawozić ziemię czymś, co nie jest chemiczne. Jak bioodpady będziemy wyrzucać osobno, to w pozostałych śmieciach nagle zachodzi jedna zmiana - wszystko jest mniej więcej suche. Jak rzeczy są suche, to nie kleją się do siebie i na tych wszystkich sortowniach do zmieszanych odpadów wyciągniemy cały plastik, metal, szkło. Będzie kłopot z tekturą, ona trafi do spalenia, ale prawda jest taka, że już dziś nie ma w Polsce mocy przerobowych, żeby zebraną osobno tekturę poddawać recyklingowi.

Czyli dwa kosze? I już?

Ważne są jeszcze odpady niebezpieczne: leki, żarówki, baterie, wszystkie urządzenia elektroniczne, wszelkie smary, farby, ciężka chemia. Powinniśmy to gromadzić osobno i raz na pół roku robić wycieczkę do punktów selektywnej zbiórki. Dziś tym w ogóle się nie zajmujemy, niebezpieczne śmieci lądują najczęściej w „zmieszanych”. Minimalna wersja systemu powinna wyglądać więc tak: pojemnik na bioodpady, pojemnik na odpady niebezpieczne oraz pojemnik na wszystko pozostałe.

Obecny system daje nam złudne poczucie satysfakcji, że jesteśmy porządni i segregujemy śmieci, a tak naprawdę pozwala trzymać naszą uwagę z dala od problemu nadmiernej konsumpcji. Gospodarka tym stoi, że konsumujemy coraz więcej, więc z punktu widzenia koncernów to bardzo istotne, żeby ta konsumpcja była jak najłatwiejsza. Jednorazowe opakowania, które pompują górę śmieci, ułatwiają nam kupowanie. O nic innego w tym nie chodzi. Powinniśmy na Zachodzie przebudować nasz wzrost PKB, iść w stronę usług, mniej pieniędzy wydawać na rzeczy, a więcej szczęścia czerpać z bycia z innymi ludźmi. Nie da się zrobić na tej planecie tak, żeby wszyscy ludzie mogli zużywać tyle rzeczy co Polacy, a tym bardziej Niemcy. Planeta tego nie wytrzyma. Konsumowanie w krajach Zachodu powinno być trudniejsze, a łatwiejsza wycieczka na rowerze do Kampinosu.

Wycieczka?

Jeżeli PKB ma nieustannie rosnąć, musimy się jeszcze mocniej przestawiać na usługi. W tym Kampinosie powinien być przewodnik, który nam pokaże ciekawe miejsca i dostanie za to pieniądze, zamiast utrzymywać się z produkowania czegoś w fabryce. To tylko kwestia czasu, kiedy Unia odejdzie od skupiania się na recyklingu i zacznie wszystkich cisnąć, żeby zmniejszali ilość odpadów. Pytanie, czy wyprzedzimy w tym Unię teraz, kiedy śmieci wciąż produkujemy mniej niż reszta Zachodu, czy zaczniemy się tym zajmować dopiero, jak nam każą.

***

Michał Paca jest ekspertem branży gospodarki odpadami, autorem bloga SortowniaOpinii.pl. Zawodowo zajmuje się oczyszczalniami ścieków, sortowniami, kompostowniami oraz zbiórką odpadów. Współtwórca inicjatywy LasNaZawsze.pl i programu edukacyjnego SchoolOfLife.pl.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.