Bieganie – tego sportu próbował chyba już każdy. Często jednak wystarczą pierwsze zakwasy, by nasza miłość do pokonywania kolejnych kilometrów nieco osłabła. Bo żeby biegać, potrzeba wytrwałości i samodyscypliny. On ma znacznie więcej! Udowadnia, że mimo lęku i ograniczeń można osiągnąć naprawdę wiele. Na przykład przebiec ponad 70 kilometrów nocą, w górach! Poznajcie 23-letniego Filipa ze Śląska, pierwszego polskiego ultramaratończyka z zespołem Downa.
Ultramaratończyk z zespołem Downa
Wszystko zaczęło się przed siedmioma laty od dogtrekkingów. W rodzinie państwa Waleckich pojawiły się trzy psy. A że psy potrzebują się wybiegać, to biegać postanowili też oni – mama, tata, brat i Filip.
Rodzice od zawsze dbali o to, by Filip, mimo zespołu Downa, był aktywny. Na początku biegali rekreacyjnie, potem pojawiła się pasja i pierwsze sukcesy.
Filip za namową taty zaczął pokonywać kolejne biegowe dystanse. Miłość do sportu płynie w jego żyłach od dawna, jednak biegi, w dodatku górskie, nie były jego ulubionym sposobem na spędzanie wolnego czasu. „Filip nie lubił za bardzo biegania po górach. O ile pod górę jeszcze sobie radził, o tyle zejścia stanowiły dla niego kłopot. Ma problemy z błędnikiem. To był dla niego zawsze problem. Ale dwa lata temu przyszedł i powiedział, że chciałby biegać w górach. No i teraz nie chce biegać nigdzie indziej” – mówi w rozmowie z Aleteią tata Filipa, Michał Walecki.
Ponad 70 km w górach
Na początku Filip dostawał fory, tata był zdecydowanie szybszy. Do czasu… Dziś to on musi włożyć wysiłek, by dotrzymać kroku synowi. Niedawno Filip wziął udział w górskim biegu „100 miles od Beskid Wyspowy”. „Po 17 godzinach i 38 minutach, o godzinie 0.38 donieśliśmy swoje numery startowe do mety” – relacjonuje pan Michał. Do tego biegu przygotowywali się ponad pół roku.
Panowie dali radę, choć przyznają, że był moment, kiedy nogi zaczęły odmawiać im posłuszeństwa, i biegła już tylko głowa. „Po wdrapaniu się na Modyń było już ciemno i złapała nas mgła ograniczająca widoczność do metra. W efekcie zgubiliśmy drogę. Powrót na trasę kosztował tylko jakieś 2,5 kilometra, ale czasu i siły zjadł mnóstwo. Po znalezieniu trasy ruszyliśmy w tę mgłę, mając zmęczone nogi, a przed sobą nieprzyjemne zejście, pełne błota i śliskich kamieni. I nastąpił ten moment, kiedy kryzysy przewijały się jak w kalejdoskopie. Sytuacja tak skrajna: noc, mgła, nieprzyjazne podłoże, zmęczenie fizyczne”.
Na mecie jednak pojawiło się niesamowite szczęście i duma!