"Każde zwycięstwo opija wódką". 20 lat temu Adam Małysz zmienił skoki w nasz zimowy sport narodowy

Na swój pierwszy Turniej Czterech Skoczni pojechał, bo zrzutkę zrobili sąsiedzi. Niewielką - spał w jednym łóżku z trenerem. Czy Kamil Stoch, Dawid Kubacki albo Piotr Żyła byliby dziś na szczycie, gdyby 20 lat temu Adam Małysz w fantastyczny sposób nie przeskoczył przepaści między Polską a światem?

"Każde zwycięstwo Polak opija wódką. Jego jedynym błędem, jaki popełnił w Turnieju Czterech Skoczni, było to, że na sponsora wybrał Red Bulla, a nie któregoś z producentów alkoholi" - pisał "Bild".

"Żeby przegrać, Polak musiałby zapomnieć na górze skoczni przypiąć narty. A możliwe, że nawet wtedy poleciałby najdalej" - mówił Dieter Thoma.

"Styl jego wygranych? Wielki, wspaniały. Ale to było okropne. W każdym skoku przeskakiwał nas o 10 metrów. Jestem pewny, że to nas wszystkich bardzo zmobilizuje. Ta jego dominacja nie potrwa długo. Uciekł nam, ale go dościgniemy" - miał nadzieję Andreas Widhoelzl, ostatni zwycięzca Turnieju Czterech Skoczni przed Małyszem.

Zobacz wideo "Zamieszanie przed TCS mogło mieć pozytywny wpływ na polskich skoczków"

Ojciec i wujek dumni ze starego forda

W 1996 roku 18-letni Małysz wygrał swój pierwszy w życiu konkurs Pucharu Świata. W roku 1997 19-letni Małysz błyszczał na próbie przedolimpijskiej w Japonii. Rok później, po nieudanych igrzyskach w Nagano chciał to wszystko rzucić.

- Z Adamem było tak, że bardzo źle zniósł pierwsze sukcesy. Trener Mikeska wracając z zawodów, zostawał w Czechach, a Adam do Polski wjeżdżał sam. Dziennikarze za nim chodzili, nie dawali mu spokoju. To mu tak odbierało wolność - a wtedy się zakochał, ożenił - że jak kiedyś do niego pojechałem jako wiceprezes związku i chciałem, żeby uczestniczył w otwarciu Olimpiady Młodzieży, to mi załamany powiedział: "Prezesie, ja to się chyba pójdę powiesić, bo ja już tego nie mogę wytrzymać". Później dziennikarze mu dali spokój, bo przestał dobrze skakać. Po igrzyskach Nagano 1998 już tak słabo było z jego formą, że chciał kończyć karierę. Był dekarzem, miał iść zarabiać pieniądze, bo z oszczędności już nic nie zostało. Rozmawiałem wtedy z Izą, z rodzicami Adama, z wujkami, z dziadkami i wszyscy ustaliliśmy, że przekonamy go, żeby jeszcze został. Był bardzo, bardzo zniechęcony, ale się udało - wspomina Apoloniusz Tajner.

Małysz wytrwał, pracował dalej i wkrótce osobiście wniósł polskie skoki narciarskie na dach świata. A spektakularny lot zaczął w ostatnim momencie.

- Myśmy byli przyzwyczajeni do trudnych warunków. Pamiętam, jakie było święto, jak w latach 90., po pierwszych sukcesach Adama, Polski Związek Narciarski dostał od sponsorów dwa auta. Stary volkswagen i jeszcze starszy ford, to były auta dojeżdżone, z już bardzo dużym przebiegiem. Ale we dwóch z Jasiem Małyszem [ojcem Adama] odbieraliśmy tego forda z lotniska w Innsbrucku i jechaliśmy nim do Polski niesamowicie dumni. Tymi dwoma samochodami kadra przez lata wszędzie podróżowała. Żal byłoby je tracić i cofać się do sytuacji sprzed pierwszych zwycięstw Adama - mówi Szturc, czyli wujek i odkrywca talentu Małysza.

Trener przestał spać z zawodnikami

- W 1995 albo 1996 roku, na pewno jeszcze przed pierwszym zwycięstwem Adama w Pucharze Świata, powiedziałem Ediemu Federerowi, żeby zwrócił uwagę na tego chłopaka z Polski. Mówiłem, że ma coś szczególnego. Edi się ze mną zgodził i zainwestował w wasze skoki - opowiada Andreas Goldberger.

"Goldi" był w latach 90. cudownym dzieckiem skoków i wielką gwiazdą Red Bulla. W 1993, 1995 i 1996 roku wygrywał Puchar Świata. Jego menedżer nie zainwestował w polskie skoki fortuny, ale chociaż sprawił, że trener i zawodnicy nie musieli już spać w jednym łóżku.

- Na Turniej Czterech Skoczni w sezonie 1994/1995 z Polaków miał jechać tylko Wojciech Skupień. On już miał wtedy punkty Pucharu Świata i jego pobyt opłacała Międzynarodowa Federacja Narciarska. PZN-u nie było stać, żeby wysłać też Małysza, ale trener Pavel Mikeska bardzo chciał go zabrać, a KS Wisła też bardzo chciał, żeby zdolny junior zbierał doświadczenie. Zarząd zebrał więc pieniądze od małych, lokalnych firm, trochę dołożył trener i się udało. Chociaż oszczędzać cała trójka musiała tak mocno, że kwaterowała się w jednym pokoju - wspomina Szturc.

W trakcie tamtego Turnieju Małysz w Innsbrucku zdobył swoje pierwsze w karierze punkty Pucharu Świata, zajmując 17. miejsce. Sześć lat później w Innsbrucku dzięki Małyszowi Polski Związek Narciarski nie tylko nie musiał oddawać zdezelowanych aut sponsorom, ale nie nadążał podpisywać umów z kolejnymi partnerami.

"Ty się Polo nie martw, jeszcze się wszystko zdąży spieprzyć"

Przed 49. Turniejem Czterech Skoczni odbyły się tylko cztery konkursy Pucharu Świata - trzy indywidualne i jeden drużynowy. Wszystkie w fińskim Kuopio. Od przełomu listopada i grudnia przez złą pogodę zawodnicy nie rywalizowali przez cztery tygodnie. Małysz zaczął sezon od wygrania kwalifikacji. I dyskwalifikacji. W pierwszym konkursie nie mógł wystąpić za rzekomo zbyt długie narty. W następnych był 26. i 11. - Tamta dyskwalifikacja mnie zabolała, czułem się skrzywdzony i skakałem gorzej niż mogłem. Później długo były tylko treningi, na nich czułem się świetnie, ale nie wiedziałem, na co mnie będzie stać w Turnieju - opowiadał Małysz w "Gazecie Wyborczej".

W Ramsau i Sankt Moritz przez kilka tygodni trenowały wszystkie reprezentacje, czekając na wznowienie startów w Pucharze Świata. - Adam skakał koncertowo. Byli Austriacy z Goldbergerem, byli Japończycy, u których dobrze wyglądał Kasai, ale Adam od nich wszystkich o cztery rozbiegi niżej chodził, a i tak za każdym razem przeskakiwał tę 90-metrową skocznię. Skakał aż po 100-101 metrów. Tam się dalej nie dało. Pozostali przeskakiwali ledwie 90 metrów, chociaż ruszali z wyższych belek. Wszyscy patrzyli po sobie zdziwieni, widząc, co ten Adam wyprawia. Ale my nie wierzyliśmy, że będzie robił to samo w zawodach. Nie zapomnę, jak po Sankt-Moritz i Ramsau wracaliśmy do Polski autem z Piotrkiem Fijasem. To był 23 grudnia. Siedzimy, milczymy i nagle koło Salbzurga ja się odzywam. "Piotrek, wygląda na to, że mamy zawodnika, który może wygrać Turniej Czterech Skoczni". Piotrek prowadzi, nie odzywa się ze dwie minuty. W końcu przemyślał, przekrzywił trochę głowę w moją stronę i mówi: "Ale wiesz co Polo, ty się nie martw, jeszcze będą święta, jeszcze się wszystko zdąży spieprzyć - opowiadał Tajner w cyklu "nieDawny Mistrz" na Sport.pl.

Kto kogo całował w rękę

Tajner w roli trenera kadry zastąpił Mikeskę, o którym wszyscy mówią, że był dobrym szkoleniowcem, ale za mocno ufał tylko swoim metodom. Kiedy Małysz zgłaszał, że nie wierzy w siebie i chciałby pracować z psychologiem, trener kpił, że młodemu chłopakowi trzeba raczej psychiatry. Tajner zbudował sztab złożony z naukowców. Do ścisłej współpracy przekonał zatrudnionego już, ale zepchniętego w cień psychologa Jana Blecharza. Ściągnął też światowej sławy fizjologa Jerzego Żołądzia. Pierwszy sezon tej ekipy nie był wybitny, ale czwarte miejsce Małysza w Iron Mountain (szósty był tam Skupień), 12. w Oslo czy siódme w Planicy w końcówce zimy 1999/2000 pokazywały, że żmudna praca zaczyna przynosić efekty. Tylko że one ciągle nie były takie, jakich oczekiwano.

- 23 grudnia na trening do Ramsau przyjechał Edi Federer. To był czas, gdy chciał z nami zakończyć umowę menedżerską, bo dużo pieniędzy w nas włożył, a nic z tego nie miał. Tydzień wcześniej nam dał znać, że przyjedzie załatwić formalności, odebrać samochody, których nam użyczał. Dla nas to byłby dramat, bo wtedy w tych dwóch autach się cała kadra mieściła. Nie byłoby jak jeździć na zawody. I rzeczywiście do nas Edi 23 grudnia przyjechał, ale nie rozwiązać umowę, tylko podpisać. Przywiózł dla Adama kontrakt od Red Bulla - mówi Tajner.

6.01.2001, Bischofshofen, Adam Małysz po raz pierwszy zwycięzcą Turnieju Czterech Skoczni. Z prawej psycholog Jan Blecharz6.01.2001, Bischofshofen, Adam Małysz po raz pierwszy zwycięzcą Turnieju Czterech Skoczni. Z prawej psycholog Jan Blecharz Fot. Kuba Atys / Agencja Wyborcza.pl

Turniej Czterech Skoczni jeszcze trwał, a już odbyły się renegocjacje umowy. I to jakie! - Jeszcze raz mówi Tajner: - Adam we wspaniałym stylu wygrał w Innsbrucku [drugi Janne Ahonen stracił do Małysza aż 44,9 pkt, to największa w historii różnica między zwycięzcą a drugim zawodnikiem na skoczni dużej], został liderem Turnieju, było jasne, że go wygra. Edi stał pod skoczną z Dietrichem Mateschitzem, właścicielem RedBulla, a ja do nich dołączyłem, schodząc z góry po zawodach. Nagle Edi mówi do Mateschitza: "Pokaż mi tę umowę". Mateschitz wyciągnął, podał mu, a Federer ją podarł i mówi: "Tej umowy już nie ma, teraz będzie zupełnie inna". Mateschitz się tylko roześmiał i powiedział, że tak, teraz Adam zasługuje na całkiem inne warunki.

W euforii ze zrobienia interesu życia Federer padł na kolano przed Tajnerem i ucałował go w rękę. - To samo zrobił Carlo, syn Mateschitza - mówi ówczesny trener Małysza.

Żyła złota

- Wow! - tak na tę historię reaguje Goldberger. - Nie wiem jaki kontrakt miał Adam, ile zarabiał, ale przed Turniejem Czterech Skoczni był tylko dobrze rokującym zawodnikiem, który wygrał w życiu trzy konkursy Pucharu Świata. A Turniej Czterech Skoczni to coś specjalnego, impreza, którą znają wszyscy. Adam wygrał ją w niesamowitym stylu. Zasłużył na wielkie docenienie - dodaje Austriak.

- Znam tę sytuację, też z opowieści Apoloniusza - dodaje Szturc. - Panowie docenili Adama, to było ważne. I sprytne z ich strony. Edi Federer doskonale widział, że Adam to jest żyła złota - zauważa trener.

To samo w tamtym szalonym i pięknym czasie zauważyło tak wiele firm, że PZN nie nadążał podpisywać umów sponsorskich. - Było wtedy wielkie zamieszanie. W Oberstdorfie, pół godziny przed wyjazdem z hotelu na konkurs, dostaliśmy potwierdzenie, że Poczta Polska zostaje naszym sponsorem i trzeba przyszyć logo do kombinezonów. Skoczkowie się zabrali do przyszywania - wspomina Tajner.

- Zarząd związku niby miał już jakieś pojęcie o kontraktach ze sponsorami, ale umowy z 1996 czy 1997 roku to była zupełnie inna, malutka skala. Wtedy wydarzeniem było, że operator telefonii komórkowej w zamian za tytuł partnera związku da Adamowi i Mikesce po telefonie - mówi Szturc.

A Tajner potwierdza. - Federer w obliczu sukcesów przeskoczył na stawki w polskim marketingu sportowym niewyobrażalne. On z Goldbergerem już siedział na takiej półce, że jak występował do jakiejś firmy, to o 100 czy nawet 500 tysięcy, gdzie my byśmy się bali zapytać o 10 tysięcy. Nam włosy na głowach dęba stawały, jak słyszeliśmy te kwoty. On nam wynagradzał - skoczkom, trenerom - ekspozycje reklamowe. A sponsorzy, których pozyskiwał, byli zadowoleni tak jak my - słyszymy.

- Nagle PZN musiał się uczyć, jak wszystko prawnie układać, żeby skorzystać z mnóstwa propozycji. Im dłużej Turniej trwał i im dalej Adam odlatywał światu, tym mocniej sponsorzy walili do związku drzwiami i oknami. Do nas, do klubów, też przychodziły propozycje. Wszystko się błyskawicznie rodziło - uzupełnia jeszcze Szturc.

Rywale wyjedli bułki i banany

Największym przyspieszeniem był wspomniany już Innsbruck. W Oberstdorfie Małysz był czwarty, a w Garmisch-Partenkirchen trzeci. - W obu konkursach lądował bardzo daleko, bił rekordy skoczni, ale tracił dużo punktów za styl. Spokojnie mógł być drugi i pierwszy. Pamiętam, że trochę się bałem, że sędziowskie noty mogą w całym Turnieju być decydujące. Ale po Innsbrucku to już wszyscy wiedzieliśmy, że tylko kataklizm mógłby Adamowi odebrać zwycięstwo - wspomina Szturc.

Na starej Bergisel Małysz najpierw pobił rekord skoczni w kwalifikacjach. To wtedy "Bild" napisał, że Polak każdy sukces opija wódką. - Mocnego alkoholu to ja generalnie nie piłem i nie piję. A na skoczni nigdy nie byłem nawet po piwie. Owszem, zdarzało się pójść na nie z trenerami, ale po zawodach. I wypijaliśmy po jednym, żadnego pijaństwa nie było - mówi nam były mistrz.

Wtedy niemiecka publikacja też nie zrobiła na nim wrażenia. - To bzdura, z której chce mi się śmiać - powiedział dziennikarzom "Gazety Wyborczej". - Jeśli to miała być prowokacja, to sami widzieliście na skoczni, jaki przyniosła efekt - dodawał.

Dzień później okazało się, że rywale może nie do końca wiedzą, co Małysz pije, ale zauważyli, co je. W trakcie konkursu w Innsbrucku zabrakło bułek i bananów. Wszyscy skoczkowie rzucili się na nie, uznając, że może tak niecodziennie skomponowana przez polski sztab przekąska daje Małyszowi jakiś niesamowity zastrzyk energii. A po tym jak Małysz wygrał z niespotykaną wcześniej przewagą nad resztą świata, Schmitt mówił, że Polak na pewno odkrył w skokach coś takiego, do czego cała reszta za jakiś czas też dojdzie.

Małysz płakał po testach

Po niemieckiej połowie Turnieju Małysz był drugi, Noriaki Kasai wyprzedzał go o 9,2 pkt. Przed kończącym imprezę startem w Bischofshofen Polak i Japończyk zamienili się miejscami, a dzieliło ich aż 38,4 pkt. Trener Tajner poczuł się na tyle pewnie, że rozmawiając z dziennikarzami nagle powiedział: "Ja mam nadzieję, że przysłuchujący się naszej rozmowie prezes PZN Paweł Włodarczyk wypłaci zaległe premie za poprzedni sezon, kiedy w ostatnich konkursach zajmowaliśmy miejsca w szóstce". "Pieniądze czekają w Polsce. Są do odebrania po powrocie" - od razu odpowiedział prezes.

Pewność Tajnera jeszcze tego samego dnia zamieniła się w ogromny strach. Po zwycięstwie Małysz poszedł na kontrolę antydopingową. Na niej zdał sobie sprawę z tego, że nie wie czy w lekach, które kilka dni wcześniej brał na przeziębienie, nie ma jakichś zakazanych substancji. - Wrócili z badania z profesorem Żołądziem. Obaj wściekli. Adam najpierw na granicy płaczu, a w końcu nie wytrzymał, usiadł na krawężniku w garażu i płakał. Jak nam wszystko opowiedzieli, to w całej ekipie była makabra. Proszę sobie wyobrazić, co czuliśmy. Adam właśnie wygrał w kapitalnym stylu, właśnie stało się jasne, że będzie zwycięzcą Turnieju Czterech Skoczni, bo w Bischofshofen już nikt mu nie zagrozi. Co się wydarzy, jeśli w wynikach badania będzie coś niedozwolonego? Ja już siebie widziałem wyjeżdżającego z kraju. Myślałem, że dwa-trzy lata będzie trzeba przemieszkać chociaż w Czechach albo na Słowacji, bo tu by mnie zlinczowano. Żołądź i Blecharz już widzieli swoje przekreślone kariery. Przecież im się wszyscy przyglądali. Wszyscy widzieli w nich wielkich macherów, skoro współpracując z nimi Adam nagle zaczął tak latać - opowiadał nam niedawno Tajner.

A "U Bociana" euforia: jedziemy na finał!

Na szczęście leki Małysza okazały się czyste. A kiedy jemu, Tajnerowi, Blecharzowi i Żołądziowi spadł kamień z serca, ich krajanie organizowali kibicowską wyprawę życia.

Jan Małysz, ojciec Adama (pierwszy z prawej), ogląda ostatni zwycięski skok syna w Innsbrucku. 4 stycznia, 2001 r., bar 'U bociana' w WiśleJan Małysz, ojciec Adama (pierwszy z prawej), ogląda ostatni zwycięski skok syna w Innsbrucku. 4 stycznia, 2001 r., bar 'U bociana' w Wiśle Fot. Paweł Sowa / Agencja Wyborcza.pl

- Innsbruck oglądaliśmy jeszcze w barze "U Bociana" w Wiśle, gdzie zbierał się fanklub Adama. Jak się konkurs skończył, to sobie przypomniałem rozmowę z Apoloniuszem sprzed wyjazdu kadry na Turniej. "No Jasiu, kurczę, Adam jest w takim gazie, że nie wiem co! W Ramsau chodził kilka belek niżej niż wszyscy, a i tak ich przeskakiwał. Jest w stanie wygrać Turniej Czterech Skoczni" - tak mi mówił, a ja marzyłem, żeby to się stało, ale troszeczkę nie dowierzałem. Myślałem sobie: "Forma formą, ale to jest wielki turniej, w którym trzeba mieć aż osiem świetnych skoków, a nawet 12, bo jeszcze przecież dochodzą kwalifikacje, dla mniej doświadczonego chłopaka też stresujące". Po Innsbrucku te lęki wreszcie uciekły. I postanowiliśmy: jedziemy do Bischofshofen - mówi Szturc.

Izolacja ambasadora

Na finał Turnieju Czterech Skoczni przyjechała liczna jak na tamten czas, około stuosobowa grupa polskich kibiców - W Innsbrucku jeszcze Polaków nie było. A do Bischofshofen wielu sąsiadów Adama z Wisły się wybrało. Mnie włączono w skład delegacji z urzędu miasta. Miejskim busem wyjechaliśmy w kilkanaście osób, m.in. z Jasiem Małyszem i z panem burmistrzem. Jechaliśmy zobaczyć zwycięstwo jednego z nas, a przy okazji walczyć, żeby Adama nie przedstawiano jako zakopiańczyka. Lokalne władze w tamtym czasie wiele razy interweniowały u dziennikarzy, którym się wydawało, że jak ktoś tak skacze, to musi być z Zakopanego. Musieliśmy zadbać, żeby ambasador Adam wypromował Wisłę i Beskidy - śmieje się Szturc.

Wujek Małysza zapewnia, że przed konkursem kończącym TCS Małysz był spokojny. - Dojechaliśmy do Bischofshofen o szóstej rano i poszliśmy do hotelu, w którym mieszkała nasza kadra. Zjedliśmy z nimi śniadanie. Ale nie z Adamem. Jego Jasiu Blecharz izolował. Pozwolił tylko pójść mi na chwilę do jego pokoju i się przywitać, ale nawet nie rozmawialiśmy. Zobaczyłem Adama i wiedziałem, że wygra nie tylko cały Turniej, ale konkurs w Bischofshofen też. Zrobił to w pięknym stylu, najpiękniejszym w historii, prawda? - pyta czy raczej stwierdza Szturc.

Polskie łezki i niemieckie łzy

Tak, to oczywista oczywistość. Drugi w Bischofshofen Ahonen przegrał z Małyszem o 31,9 pkt. Drugi w Turnieju Ahonen przegrał z Małyszem o 104,4 pkt. To największa różnica w 69-letniej historii niemiecko-austriackiej imprezy. - Po tym turnieju każdy skoczek będzie potrzebował trochę czasu, żeby się otrząsnąć. Mam nadzieję, że kiedyś będę skakał tak perfekcyjnie jak Adam - mówił Ahonen.

Ahonen wygrywał Turniej pięć razy. Sven Hannawald, Kamil Stoch i Ryoyu Kobayashi jako jedyni wygrywali Turniej, będąc zwycięzcami wszystkich czterech konkursów w jednej edycji. Ale żaden nie dominował aż tak jak Małysz. "To jest nieziemski wyczyn Polaka. W ośmiu turniejowych skokach pokonał Schmitta o 70 metrów" - wyliczał "Welt am Sonntag". Wyliczał precyzyjnie - trzeci Schmitt stracił do naszego zwycięzcy aż 125,8 pkt, a każdy metr to 1,8 pkt. Czwarty Hannawald był gorszy o 160,6 pkt. To znaczy, że Małysz byłby na podium tamtego Turnieju, nawet gdyby w Bischofshofen zrezygnował z ostatniego skoku!

Adam Małysz, Innsbruck 2001Adam Małysz, Innsbruck 2001 Fot. Kuba Atys / Agencja Wyborcza.pl

- Łezka w oku się zakręciła, kiedy na to wszystko patrzyłem. A później w busie, w drodze do domu, wzruszenie jeszcze wiele razy nas dopadało, gdy analizowaliśmy wszystko z tatą Adama. Natomiast po powrocie szybko się okazało, że wzruszać się nie ma czasu, bo trzeba się ostro brać do roboty - mówi Szturc.

Setka dzieci na każdym treningu. Robota na cztery zmiany

Trener, który od lat szkoli w Wiśle dzieci i młodzież, nigdy nie miał tak wielu podopiecznych, jak w tamtym czasie. - Wróciłem z Turnieju i przez kolejne miesiące dzień w dzień szkoliłem setki dzieci. Naprawdę, na treningach było po 100 dzieciaków. Jedne skoczyły, zdejmowały narty, buty i kaski i dawały to wszystko czekającym w kolejce. Wtedy się pracowało z dzieciakami od rana do wieczora, na cztery zmiany. Naturalny przesiew był, zostawali tylko najlepsi, między innym Piotrek Żyła - opowiada Szturc.

- Tamten Turniej zawsze będę uważał za jedno z najważniejszych wydarzeń w mojej karierze, bo na pewno dzięki niemu nastąpił przełom. Bardzo mnie uskrzydliło zwycięstwo na Bergisel, uwielbiałem tamtą starą skocznię. Tam poczułem się naprawdę mocny - mówi nam Małysz.

Coraz trudniej i coraz piękniej

- Po Turnieju już zawsze było trudno. Zawsze będę pamiętał konkursy w Harrachovie, który były już kilka dni później. Przyjechało mnóstwo naszych kibiców i to był dla mnie ważny sprawdzian. Byli tacy, którzy mówili, że w lotach nie mam szans. Uważali, że chociaż wygrałem Turniej, to zaraz zgubię wielką formę. A ja w Harrachovie odniosłem dwa pewne zwycięstwa i ustanowiłem rekord skoczni. To były niezapomniane chwile. Cały tamten sezon był wyjątkowy - dodaje Małysz.

Srebrny i złoty medal MŚ 2001, wygrane Puchary Świata w sezonie 2000/2001, 2001/2002 i 2002/2003, dwa medale olimpijskie na igrzyskach Salt Lake City 2002 (pierwsze dla Polski krążki zimowych igrzysk od złota Wojciecha Fortuny z 1972 roku!), podwójne mistrzostwo świata z 2003 roku, mistrzostwo świata z roku 2007 i kolejna Kryształowa Kula, dwa olimpijskie srebrna na igrzyskach Vancouver 2010, wreszcie brąz MŚ 2011 i trzecie miejsce w generalce w ostatnim w karierze sezonie Pucharu Świata - od wygrania Turnieju Czterech Skoczni Małysz zachwycał jeszcze przez długie lata. Tak znakomita passa naszego najważniejszego (bo być może najlepszym jest już Kamil Stoch) skoczka w historii musiała rzutować na pozycję całej dyscypliny. A nawet na cały polski sport.

Piłkarze reprezentacji Polski awansując na mundial (w 2002 roku) po 16 latach przerwy powtarzali, że chcą być jak Małysz. A filozofia mistrza mówiącego, że liczą się tylko dwa równe skoki, czyli że ważne jest skupienie się jedynie na swoim zadaniu, stało się filozofią wielu naszych następnych wybitnych sportowców.

Niedoszły prezydent. Ojciec sukcesu

- Adam pokazał, że Polak potrafi. Wyskoczył w czasach dla naszego sportu bardzo ponurych. Naprawdę leczył nasze kompleksy, przecież my długo nie wierzyliśmy w to wszystko, co robił i baliśmy się, że to się musi zaraz skończyć - mówi Szturc. - Adam jest twórcą najlepszej w historii ery polskich skoków [trwa do dziś i niech się nie kończy]. Publiczność go pokochała i dzięki niemu nauczyła się tego sportu. Był tak uwielbiany, że na pewno zostałby prezydentem, gdyby tylko wystartował w wyborach - dodaje pierwszy trener Małysza. - To dzięki Adamowi PZN miał pieniądze na inwestycje w młodzież i w bazę szkoleniową. Przed Adamem nasze skoki miały sukcesy, ale tylko sporadyczne. Dzięki niemu zbudowany został system - tłumaczy Szturc.

Przed Małyszem jedynymi polskimi zwycięzcami konkursów Pucharu Świata byli Piotr Fijas i Stanisław Bobak. Po Małyszu wygrywali: Kamil Stoch, Dawid Kubacki, Piotr Żyła, Maciej Kot, Jan Ziobro i Krzysztof Biegun. Doczekaliśmy się też drużyny, która zdobyła mistrzostwo świata, dwa Puchary Narodów i regularnie staje na podiach najważniejszych imprez. - Kamil, Dawid czy Piotrek są naprawdę świetnymi zawodnikami, ale nikt nie wie, czy którykolwiek z nich zrobiłby taką karierę, gdyby nie Adam. Małysz przetarł wszystkie szlaki, sprawił, że następni polscy skoczkowie wzrastali w warunkach takich, jak ich rywale. On przeskoczył z gorszego świata i kolejni już nie musieli tego robić. Naprawdę jest ojcem wielkiego sukcesu naszych skoków - podsumowuje Szturc.

- Mija 20 lat od wydarzeń, które zawsze będę pamiętał i znów jestem w Bischofshofen. To mnie bardzo cieszy, bo ciągle robię to, co kocham. Teraz pomagając naszym świetnym zawodnikom. A jeśli sukcesami trochę się przyczyniłem do tego, że oni osiągają swoje, to jest mi bardzo miło - skromnie puentuje Małysz.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.