Ćwiczenia wyglądają jak zlot fanów zabytków. Mamy potężny problem, ale ciągle myślimy i analizujemy

Polska obrona przeciwlotnicza to w zdecydowanej większości skansen. Zdjęcia z niedawnych ćwiczeń jeden z brygad jak żywo przypominają zlot fanów starych wojskowych ciężarówek. To, czym takie zapóźnienia mogą się skończyć, pokazała ostatnia wojna Armenii z Azerbejdżanem.

O tym, że polska obrona przeciwlotnicza jest w stanie złym, wiedzą wszyscy zainteresowani tematem. Jest tak już od dekad. I od dekad niewiele się w tej sprawie zmieniło, poza ograniczonym modernizacjami.

Co słaba obrona przeciwlotnicza może oznaczać we współczesnym konflikcie zbrojnym, pokazała choćby niedawna wojna w Górskim Karabachu.

Wycieczka w czasie

Obecną sytuację polskiej obrony przeciwlotniczej bardzo dobrze obrazują zdjęcia z niedawnych ćwiczeń 15. Gołdapskiego Pułku Przeciwlotniczego. To jednostka, którym zadaniem na wypadek wojny, będzie obrona oddziałów wojsk lądowych i kluczowej infrastruktury w rejonie Warmii i Mazur. Jak efektywnie z tego zadania będą mogli się wywiązać żołnierze pułku, można sobie wyobrazić, patrząc na ich sprzęt.

Pierwsze rzucają się w oczy zabytkowe radzieckie ciężarówki Ził. Oczywiście ich zadanie jest jedynie pomocnicze. Wożą zapas rakiet i dodatkowe wyposażenie niezbędne do działania radarów i wyrzutni. Jednak to po nich najłatwiej zorientować się w wieku całego systemu. Jest to bowiem radziecki system przeciwlotniczy Kub, służący do obrony przed samolotami na dystansie do około 25 kilometrów. Konstrukcja z przełomu lat 50. i 60., którą Polska zakupiła w latach 70., w poprawionej wersji. To w tym okresie święciła swoje największe sukcesy bojowe, podczas wojen na Bliskim Wschodzie. Pół wieku temu.

Już w latach 70. w ZSRR opracowano następcę kubów, system Buk. Wojsko PRL też planowało je kupić na przełomie lat 80. i 90. Kryzys gospodarczy i zmiana ustrojowa pogrzebała jednak te plany. Dostarczone w latach 70. kuby pozostały bez następcy do dzisiaj. Nie zostały też zmodernizowane, bo od dekad planowane jest ich wymienienie na nowszy sprzęt, więc inwestowanie w ich odmładzanie jest uznawane za niecelowe. I tak mijają lata, a potem dekady.

Podobnie ma się sprawa z większością sprzętu polskiej obrony przeciwlotniczej. Choć równie stare jak kuby, systemy S-125 Newa, zostały na przełomie wieków poważnie zmodernizowane przez polski przemysł. Podobnie nieco nowsze systemy Osa. Naprawdę nowa jest tylko część uzbrojenia służąca do obrony na minimalnych dystansach rzędu kilku kilometrów, bo takie potrafi produkować na własną rękę polska zbrojeniówka.

W miarę planowy proces modernizacji polskiej obrony przeciwlotniczej (i ogólnie wojska) załamał się w latach 80. Kryzys i doraźne łatanie problemów, trwa do dzisiaj. I do dzisiaj obronę polskiego nieba opieramy na sprzęcie zakupionym w czasach Układu Warszawskiego. Choć według deklaracji MON i wojskowych, zmiana tego stanu rzeczy już od lat jest "priorytetem".

Nagranie z ćwiczeń 15. pułku z wykorzystaniem systemu Kub. Gdyby nie archaiczne ciężarówki, i widoczna momentami klasyczna radziecka elektronika, to wszystko wygląda bardzo bojowo.

 

Bardzo długo myślimy i analizujemy

Problem w tym, że nowoczesne uzbrojenie przeciwlotnicze jest horrendalnie drogie. Gruntowne jego unowocześnienie może kosztować Polskę w pierwszej połowie wieku niemal sto miliardów złotych. Natomiast tam, gdzie w grę wchodzi zakup tak drogiego i tak skomplikowanego sprzętu, dochodzi automatycznie do znacznego wydłużenia procesu tworzenia analiz, planów i oczekiwania na decyzje.

Widać to najlepiej na przykładzie programu Narew, który ma dać polskiemu wojsku następców między innymi systemów Kub. Jak uważa Tomasz Dmitruk, dziennikarz miesięcznika "Nowa Technika Wojskowa", jest to obecnie "zdecydowanie najważniejszy program zbrojeniowy" w Polsce.

Jeśli nie zostanie zrealizowany, pozostałe zakupy nowego uzbrojenia mają niewielki sens. Bez obrony przeciwlotniczej krótkiego zasięgu, wojsko i infrastruktura, w tym porty i lotniska, będą łatwym do zniszczenia celem

Nie zmienia tego fakt, że w 2018 roku podpisaliśmy umowę na zakup systemów przeciwlotniczych średniego zasięgu Patriot. Za 16 miliardów złotych, w 2022 roku mają zostać dostarczone do Polski dwie baterie, skonfigurowane głównie do obrony przed rakietami balistycznymi. To będzie pierwsza faza drugiego kluczowego programu modernizacyjnego polskiej obrony przeciwlotniczej o nazwie Wisła. Problem w tym, że o podpisaniu umowy na drugą fazę, mającą obejmować sześć baterii, głównie do zwalczania samolotów na średnich dystansach (do około 50 km), na razie cicho.

System Narew ma natomiast służyć do obrony przed samolotami, śmigłowcami i rakietami na dystansie do około 25 kilometrów. Formalnie to system obrony przeciwlotniczej krótkiego zasięgu. Dotychczasowe plany mówiły o zakupie co najmniej 19 baterii, co najpewniej oznacza (nie są to dane oficjalne) ponad sto wyrzutni, niewiele mniej różnych radarów i około półtora tysiąca rakiet. Ma to być masowy, podstawowy, filar obrony przeciwlotniczej polskiego wojska na najpewniej większość XXI wieku.

Niezależnie od tego, proces zakupu tej jakże potrzebnej broni, idzie bardzo powoli. Jak mówi Dmitruk, pierwsze prace analityczne zaczęto jeszcze w 2005 roku. - Do dzisiaj trwa Faza Analityczno-Koncepcyjna. Choć formalnie jest już bardzo blisko zakończenia. Dokumenty trafiły do MON i czekają na decyzję, oraz podpis ministra - mówi dziennikarz "NTW". Jeśli Mariusz Błaszczak ową decyzję podejmie, to program formalnie przejdzie w fazę realizacji, co będzie krokiem milowym. Choć do podpisania kontraktów będzie jeszcze daleka droga.

Ćwiczenia z użyciem systemu Osa, czyli względnie najnowszej broni przeciwlotniczej polskiego wojska, o zasięgu większym, niż kilka kilometrów

 

Przeciąganie liny między Polską, a USA

Problem w tym, że w programie Narew już od kilku lat trwa zażarty spór o to, w jakim stopniu ma go tworzyć polski przemysł zbrojeniowy. Generalnie wszyscy są zgodni, że Polska Grupa Zbrojeniowa ma być odpowiedzialna za całość projektu i ma powstać polski system przeciwlotniczy, choć z udziałem zagranicznych technologii. PGZ od lat promuje wizję, w której system Narew jest połączeniem polskich radarów, wyrzutni i systemu łączności oraz dowodzenia, z rakietą CAMM europejskiego koncernu MBDA. Jeszcze w 2017 roku zorganizowano specjalny pokaz z udziałem ministra Antoniego Macierewicza, na którym prezentowano większość elementów tak skonfigurowanego zestawu Narew. Minister deklarował wówczas, w swoim zwyczajowym stylu, że decyzje o produkcji zapadną już zaraz, a dostawy są możliwe w 2019 roku. Decyzje nie zapadły do dzisiaj. Dostawy może w połowie tej dekady.

Poważnym problemem okazał się być system łączności i dowodzenia. Czy ma być polski, czy amerykański? Problem w tym, że tego polskiego nie ma. Dopiero może powstać. PGZ, a zwłaszcza należąca do niej spółka PIT-Radwar, przekonują, że jeśli otrzymają kontrakt, nieco ponad miliard złotych, kilka lat i wojsko nie postanowi po drodze zmienić swoich oczekiwań, to efekt ich pracy będzie na światowym poziomie. A przede wszystkim, będzie w polskich rękach, co oznacza pełną kontrolę, możliwość swobodnego wprowadzania zmian oraz ulepszeń i w długiej perspektywie znacznie niższe koszty. Dodatkowo realna ma być możliwość oferowania takiej wersji narwi na eksport. Przekłada się to na potencjalne dodatkowe korzyści dla polskiej gospodarki.

Wielu wojskowych oraz ekspertów nie widzi jednak tego tak optymistycznie. Opracowywanie teraz od podstaw takiego skomplikowanego systemu, traktują jako obarczone dużym ryzykiem i mogące odsunąć realizację tego jakże potrzebnego programu o kolejne lata. I są za zastosowaniem już kupionego razem z patriotami amerykańskiego systemu dowodzenia IBCS. Jest on obecnie w fazie dopracowywania i testowania. Według wielu specjalistów, ma on rewolucyjne możliwości. Umożliwi płynne połączenie systemów Narew i Wisła, zwielokrotniając ich możliwości. No i już częściowo za niego zapłaciliśmy. Z drugiej strony oznacza to, że układ nerwowy większości polskiej obrony przeciwlotniczej, będzie zależny od Amerykanów. Wprowadzanie zmian będzie trudniejsze, droższe, a czasem może nie być możliwe. Straci przemysł i gospodarka. Zyska jednak wojsko, ponieważ będzie mogło szybciej dostać nowoczesny sprzęt.

Spory na ten temat są bardzo zacięte, bo chodzi o miliardy złotych. Zyskały na temperaturze zwłaszcza w ostatnich miesiącach, po serii artykułów w prasie branżowej, zainicjowanych i w znacznej mierze przez Dmitruka. PGZ zorganizowała duże spotkanie dla dziennikarzy, z udziałem samego prezesa Andrzeja Kensboka, na którym przez kilka godzin przekonywała do swojej wizji. Przedstawiciel tworzącego IBCS amerykańskiego koncernu Northrop Grumman, przekonywał w wywiadzie dla portalu Defense24.pl, że jest możliwa szeroka współpraca z polskim przemysłem zbrojeniowym. Wojsko i MON zachowało milczenie, choć w "Nowej Technice Wojskowej" pojawił się artykuł płk Michał Marciniaka i płk Tomasz Jakusza, dwóch najważniejszych wojskowych zaangażowanych w zakup systemów Patriot i IBCS. Opisywali w nim nową jakość, jaką niesie z sobą ten drugi.

Czas decyzji

Ostateczną decyzję musi podjąć teraz Błaszczak. Wojskowi po latach analiz zaproponowali kilka wariantów realizacji programu Narew. Oficjalnie nie wiadomo jakich, ale jeszcze we wrześniu szef Inspektoratu Uzbrojenia płk Romuald Maksymiuk sugerował podczas konferencji organizowanej przez portal Defence24.pl, że jedną z propozycji może być stanięcie w rozkroku. Pierwsze systemy Narew przeznaczone dla Sił Powietrznych, mające blisko współpracować z systemami Patriot, będą miały IBCS. Późniejsze przeznaczone głównie dla Wojsk Lądowych, system polski.

Wyboru musi jednak ostatecznie dokonać minister i wziąć zań odpowiedzialność. Sytuacja bardzo niewygodna dla polityka, ponieważ każda decyzja będzie miała krytyków. Pozostaje mieć nadzieję, że jakaś zostanie podjęta, i to szybko. Zwłaszcza, że nie ma co liczyć na później szybką realizację programu Narew. Nawet jeśli umowa zostanie podpisana w przyszłym roku. Wówczas pierwsze baterie najpewniej trafiłyby do wojska w latach 2025-26. Ostatnie gdzieś około 2040 roku.

- Główny problem wynika z ograniczeń budżetowych. Programy Wisła i Narew będą kosztować po kilkadziesiąt miliardów złotych. Choć planowany budżet na modernizację w latach 2021-2035 jest wysoki, to i tak nie ma w nim pieniędzy na sfinansowanie nawet połowy tego drugiego programu - uważa Dmitruk. Według jego obliczeń, nie ma szans na zrealizowanie obu tych programów w takiej postaci, w jakiej od lat planuje je wojsko i MON. - Może to oznaczać, że powinniśmy oba programy połączyć, aby najlepiej wykorzystać to, co uda nam się kupić - uważa Dmitruk.

W efekcie jest właściwie pewne, że jeszcze w 2030 roku, po dekadach zaniechań i ślimaczących się analiz, polska obrona przeciwlotnicza nadal będzie oparta o stare radzieckie uzbrojenie.

Zobacz wideo
Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.