Historia
Rewolucja w Rumunii, rok 1989 (fot. Krzysztof Miller/AG) (Rewolucja w Rumunii, rok 1989 (fot. Krzysztof Miller/AG))
Rewolucja w Rumunii, rok 1989 (fot. Krzysztof Miller/AG) (Rewolucja w Rumunii, rok 1989 (fot. Krzysztof Miller/AG))

O tym, czym skończyły się dwadzieścia trzy lata obowiązywania rozkazu dyktatora, opowiedziała reporterka Małgorzata Rejmer w książce "Bukareszt. Kurz i krew", wydanej przez Czarne. Oto jej fragment.

***

Od 1 października 1966 roku prawo do antykoncepcji i aborcji mają tylko te kobiety, które wywiązały się z patriotycznego obowiązku i urodziły przynajmniej czworo dzieci. Albo skończyły czterdzieści lat i wzrasta ryzyko, że powiją dziecko ułomne, gdy tymczasem naród potrzebuje "witalności, młodości i wigoru". Na IX Zjeździe Rumuńskiej Partii Komunistycznej [...] niesie się po sali jednostajny huk oklasków. Klaszczą i mężczyźni, i kobiety. Mężczyźni się uśmiechają, kobiety nie.* [...]

Rewolucja w Rumunii, rok 1989 (fot. Krzysztof Miller/AG)

"Wlej do środka wrzącą mamałygę"

Partia ukuwa hasło "Dwadzieścia pięć milionów Rumunów w 2000 roku!". Brakuje jeszcze sześciu milionów, dlatego obywatelki muszą brać się do roboty. Będzie im łatwiej, bo ze sklepów znikają prezerwatywy. Czasem można jeszcze kupić spod lady globulki z chininą, które pieką tak bardzo, że bardziej przypominają środek żrący niż antykoncepcyjny. Ale i tak wszyscy są przyzwyczajeni, że problem niechcianych ciąż rozwiązuje się aborcją.

Rumuni są zdezorientowani: uchwałę przyjęto z dnia na dzień, a większość kobiet nie ma pojęcia o swojej fizjologii. Edukacja seksualna nie istnieje, mało która matka potrafi rozmawiać z córką o zapobieganiu ciąży. Koleżanki szepczą sobie na ucho: "Wlej do środka wrzącą mamałygę", "Skacz na jednej nodze", "Biegaj po schodach".

W 1967 roku w Rumunii przychodzi na świat dwa razy więcej niemowląt niż jeszcze rok wcześniej. Dzieci z tego rocznika, rekordowego w historii kraju, jak żadne inne poczują na własnej skórze niewydolność państwa: zabraknie dla nich miejsc w żłobkach, przedszkolach, szkołach, zabraknie dla nich pracy i mieszkań.

Gdy w 1989 roku wybuchnie rewolucja, "dekreciaki", jak mówi się w Rumunii na dzieci wyżu demograficznego z pierwszych lat po przyjęciu dekretu, będą wkraczały w dorosłość. I będą zdawać sobie sprawę, że w komunistycznej, upadłej Rumunii nie ma dla nich przyszłości. Będą rozgoryczone i wściekłe i będą chciały śmierci tego, który sprowadził je na świat. Śmierci Ojca Narodu.

Tymczasem jest rok 1966, Ojciec Narodu poucza Rumunki, by rodziły, a Rumunki uczą się, jak sobie radzić. Wymieniają się sposobami i nazwiskami. Szykują koperty. Gotują garnki z wodą. Rozkładają ceraty. Stojąc na progu wynajętych mieszkań, podają przez szparę w drzwiach umówione hasła.

Protest studentów przeciwko ustawie antyaborcyjnej, 21.03.2018 r., Warszawa (fot. Przemek Wierzchowski/AG)

"Patrzę na piołun, pokrzywę, osty, myślę: 'Tym by się dało; tym nie'"

Gdy dekret wszedł w życie, pani Maria skończyła dwadzieścia pięć lat. [...]

- W Rumunii jest takie powiedzenie: "Kobieta to jest krowa do dojenia i wół do ciągnięcia". Jest też inne, że kobieta jest koniem, którego się dosiada, ujeżdża, a potem przywiązuje do słupa. To wszystko tkwiło w ludzkich głowach przez wieki, zalęgło się jeszcze za Turków. Mężczyźni uważali, że seks im się należy. Nawet nie było pojęcia gwałtu, bo czym niby miałby być gwałt? Kobieta miała dać, i już.

Najgorzej miały te, co rodziły nieślubne dzieci. - Jakby im napisano na czole "prostytutka" - wspomina dalej pani Maria.

- Czasem udawało się przekonać faceta, żeby wziął ślub z ciężarną chociaż na parę miesięcy, żeby nie było takiego wstydu. W małych miastach kobiety, które zachodziły w ciążę, zaraz uciekały z domu albo czekały tylko, żeby urodzić, zostawiały dziecko w szpitalu i w nogi. W Rumunii było bardzo wiele sierot, rodziło się mnóstwo nienormalnych dzieci po nieudanych aborcjach. To się okazało dopiero po śmierci Ceausescu, że te dzieci żyły w sierocińcach gorzej niż psy, gołe, głodne, schorowane. Ja byłam w wyjątkowej sytuacji, bo miałam rodzinę za granicą, która dostarczała mi środki antykoncepcyjne. Mało kogo stać było na taki luksus. Jak przychodziłam w gości i miałam ze sobą watę i prezerwatywy na prezent, to w rodzinie było święto narodowe.

Pani Oana jest pulchną sześćdziesięciolatką o mahoniowych włosach. [...] Kiedyś była inżynierem, teraz jest już na emeryturze.

- Każdy zna te historie. Ktoś doniósł, więc ktoś dostał wyrok. Kobieta, która miała aborcję, szła na sześć miesięcy do więzienia, lekarzowi wlepiali jakieś dwa lata i grzywnę. W szpitalach były specjalne komisje, które badały, jak wyglądało łyżeczkowanie pacjentki z krwotokiem: czy jej ktoś wcześniej nie pomagał poronić. Kobiety wkładały do macicy wszystko, co było ostre. Wiadomo, robiły się rany, ale o to chodziło, żeby wywołać krwotok i żeby to się wreszcie wylało. Na wsi to się używało wrzeciona, drutów, szydełek, ale też korzenia chrzanu, łodyg jakichś roślin, dziurawca, lubczyku. Najlepszy był łopian, bo miał długą, twardą łodygę, stosowało się go do leczenia ran. Łopian działał odkażająco i był jak nóż. Idealny. Nie mogę patrzeć spokojnie, jak kobieta robi na drutach. Mnie się te druty kojarzą z jednym. Może to jakaś obsesja jest, nie wiem. Ja mam prawie sześćdziesiąt jeden lat, to chyba powinnam już o tym zapomnieć, prawda? Wyjechaliśmy z mężem za miasto niedawno, on łowi ryby, ja sobie usiadłam na kocu, patrzę na krzewy, na piołun, pokrzywę, osty, myślę: "Tym by się dało; tym nie". Kobiety umierały od tego. Wykrwawiały się albo zabijało je zakażenie. A nie wolno było udzielić pomocy krwawiącej kobiecie, póki nie wyda tego, kto przeprowadzał aborcję. To sobie pani może wyobrazić, jaki to był wybór. Trafiali na przykład na trop akuszerki, a ona miała w ciągu ostatniego miesiąca trzy kobiety u siebie. No to trafiali też do tych kobiet. A u nich w domu po dwoje, troje dzieci i nikt się nie zastanawia, co z nimi będzie, jak matka trafi do więzienia. Tyle złamanych ludzkich życiorysów.

Pani Oana uśmiecha się do siebie. Kręci głową, jakby nie mogła uwierzyć w to, co mówi. - Oczywiście, że miałam aborcje, jak każda - ciągnie.

- Trzy razy przeszłam skrobankę, za każdym razem koleżanki pomogły mi kogoś znaleźć. Wszystko szło pocztą pantoflową: ten albo ta robi za tyle i tyle. Dentysta, mechanik, akuszerka. Nieważne, czy po medycynie, ważne, żeby to była zaufana osoba. Raz poroniłam sama: wywołałam krwawienie i musiałam pójść do szpitala. Bałam się bardzo, ale trafiłam na dobrego człowieka, bo zgodził się wpisać w papiery "poronienie samoistne", nawet o nic nie pytał. Kobiety kombinowały z cesarkami: jak dwa razy miałaś cesarskie cięcie, to przysługiwała ci potem legalna aborcja. Ale trudno było przekupić lekarza, żeby się zgodził, bo każdego roku był limit aborcji na szpital, jakieś dziesięć procent porodów mogło się kończyć cesarką, więc lekarze stosowali ją tylko wtedy, kiedy naprawdę było zagrożenie życia. Mam syna. O tamtych dzieciach nie myślę i powiem pani, żadna kobieta, która przeszła przez to piekło, nie zastanawia się, czy to wszystko było moralne, czy nie. To nie była sprawa moralności, tylko godności. Jak tylko mogłyśmy, walczyłyśmy, żeby normalnie żyć w tych nienormalnych czasach.

- Nikt, nikt absolutnie się nie zastanawiał: "Mam prawo, nie mam prawa" . - Pani Maria wzrusza ramionami. - Ludzie się nie zastanawiali, czy są zniewoleni, czy nie. Myśleli raczej: "Skąd wezmę jutro mleko dla dziecka?" albo: "Gdzie teraz mogą coś rzucić?". Jak ja miałam w mieszkaniu sześć stopni ciepła, to proszę pani, czy ja myślałam, jak się zbuntować przeciw Ceausescu, czy jak ogrzać łazienkę, żeby córka nie dostała zapalenia pęcherza, kiedy będzie robić siusiu?

26 grudnia 1989 roku, Bukareszt. Rewolucja w Rumunii (fot. Krzysztof Miller/AG)

Bilans szaleństwa dyktatora

Dekret obowiązywał przez dwadzieścia trzy lata, ale nikt nie zaprotestował, nikt się nie zbuntował.

Ówczesne magazyny dla kobiet, na przykład "Femeia", uznają, że decyzja o zakazie aborcji jest ze wszech miar słuszna, bo proceder usuwania ciąży, prowadzony na masową skalę, zagraża społecznemu bezpieczeństwu. Podawane są statystyki: sześćdziesiąt lat temu na rodzinę przypadało czworo dzieci, a teraz mniej niż dwoje. Socjalistyczna gospodarka potrzebuje rąk do pracy, bo to one dźwigają ciężar systemu. W propagandzie komunistycznej "reprodukcja siły roboczej" określana jest jako "ogromny zaszczyt i obowiązek patriotyczny". A produkcja obywateli ma prowadzić do "rozkwitu społeczeństwa i zwycięstwa socjalizmu w Rumunii".

Nicolae Ceausescu też wiedział, jak łamać opornych: zastraszaniem i szczuciem jednych na drugich, tak żeby społeczeństwo kontrolowało się samo. Tajna policja polityczna widziała i słyszała wszystko. Na wielką skalę instalowano podsłuchy, a tam, gdzie nie docierały, wysyłano ludzi. Koleżanki z fabryki mogły donosić na siebie nawzajem. Cieć z bloku mógł zapisać w kajecie, kto kogo odwiedzał i jaką torbę miał ze sobą. Pielęgniarka mogła donieść na lekarza, co robi po godzinach i ile na tym zarabia. [...]

Według różnych danych przyjmuje się, że w ciągu dwudziestu trzech lat obowiązywania dekretu z powodu powikłań po nieudanej aborcji zmarło w Rumunii od dziewięciu i pół tysiąca do dziesięciu tysięcy kobiet. Tak podają oficjalne statystyki, ale wielu zachodnich badaczy uważa, że są one zaniżone.

[Tropili] wszystkich i wszędzie. Kobiety w fabrykach musiały chodzić na przymusowe kontrole ginekologiczne, niby zaglądali w macice, żeby szukać raka, ale szukali płodów. Szło się do lekarza z bolącym zębem, a i tak się lądowało na fotelu ginekologicznym, bo "musimy sprawdzić, jeśli jest pani w ciąży, lek może zaszkodzić dziecku".

Wujek [pani Gabrieli] w końcu wpadł, bo wyniósł raz ze szpitala narzędzia do aborcji i go nakryli. Dostał pięć lat, pokazowo. Przez pięć lat w więzieniu ciągle robił aborcje, bo strażnicy przyprowadzali mu swoje żony, córki i znajome na skrobanki. Wyobraża sobie pani coś takiego? Człowiek siedzi w celi za nielegalne aborcje i do tej celi strażnik przynosi mu garnek z wrzącą wodą, żeby wygotował narzędzia.

Na początku 1988 roku Ceausescu ogłasza narodziny dwudziestotrzymilionowego obywatela. - Jesteśmy wolnymi ludźmi i panami własnego losu - uświadamia dyktator swój naród. [...] Statystykami śmiertelności kobiet nikt się specjalnie nie interesował. W 1989 roku umieralność matek w Rumunii była najwyższa w Europie. [...]

[W grudniu 1989 roku w Rumunii wybuchła krwawa rewolucja antykomunistyczna]. Wyrok śmierci [na Ceausescu] wydano po dwóch godzinach procesu i natychmiast wykonano. Dan był na ulicach Bukaresztu w tłumie manifestujących, kiedy ogłoszono, że Ceausescu nie żyje. [...]

- Zabijając go, odzyskaliśmy wolność. Pamiętam, myślałem wtedy: "Co za chwila, co za dzień, co za los". My go zabiliśmy, my, ludzie z generacji, którą sam stworzył. Dzieciaki, które zapełniły ulice, i ja wśród nich, wszyscy byliśmy jego dziećmi, dziećmi z dekretu . [...]

* Fragment książki Małgorzaty Rejmer "Bukareszt. Kurz i krew" (wyd. Czarne). Książkę w formie e-booka możesz kupić w Publio.pl .

Zobacz wideo Oto do czego prowadzi całkowity zakaz aborcji. Salwador powinien być dla Polaków ostrzeżeniem

** Tytuł, lead i skróty pochodzą od redakcji magazynu Weekend.Gazeta.pl.

CZYTAJ TEŻ: Dziś mobilizacja kobiet w całej Polsce przeciwko zaostrzeniu ustawy antyaborcyjnej. Szykuje się wielki protest. "Jedziemy na Warszawę!"

Małgorzata Rejmer i okładka jej książki 'Bukareszt. Kurz i krew' (fot. mat. wyd. Czarne)

Małgorzata Rejmer. Pisarka. Doktorantka w Instytucie Kultury Polskiej UW. Debiutowała jako trzynastolatka w wierszami w "Okolicy Poetów". W 2009 wydała swoją pierwszą powieść "Toksymia" (wyd. Lampa i Iskra Boża) i w 2010 otrzymała za nią nominację do Nagrody Literackiej Gdynia. W 2013 roku opublikowała książkę "Bukareszt. Kurz i krew" (wyd. Wydawnictwo Czarne), za którą otrzymała Nagrodę Newsweeka im. Teresy Torańskiej za najlepszą książkę z dziedziny literatury faktu oraz Nagrodę Literacką dla Autorki "Gryfia" i nominację do Nagrody Literackiej Nike. Nominowana do Paszportów Polityki w dziedzinie literatury (2013 r.).

CHCESZ DOSTAWAĆ WIĘCEJ DARMOWYCH REPORTAŻY, POGŁĘBIONYCH WYWIADÓW, CIEKAWYCH SYLWETEK - POLUB NAS NA FACEBOOKU