Rozmowa
Rynek w Skierniewicach. W tym mieście w 2019 roku zabrakło wody (fot: Tomek Kaczor)
Rynek w Skierniewicach. W tym mieście w 2019 roku zabrakło wody (fot: Tomek Kaczor)

Betonoza?

Choroba polskich miast, choć nie tylko polskich, bo zjawisko dotyczy całego świata. Zachód już sobie jednak uświadomił, że wycinanie drzew na potęgę, przycinanie koron "na zapałkę", koszenie trawników przy samej ziemi, bo tak jest estetyczniej, i zalewanie wszystkiego betonem to zła droga. I zaczął swoje błędy naprawiać. Choćby poprzez podejmowanie prób renaturalizacji cennych obszarów przyrodniczych, żeby były bardziej dzikie. Pozostawianie nieskoszonych trawników, bo takie lepiej poradzą sobie z brakiem wody niż te przystrzyżone na krótko.

Jest taka słynna anegdota o wycieczce Japończyków, którą ktoś oprowadza po Warszawie. Gdy zobaczyli praski brzeg Wisły, zapytali: "ile milionów wydaliście, żeby mieć coś takiego?" Dla nich to było niepojęte, że na terenie miasta udało się zachować taki obszar. W Tokio na jednego mieszkańca przypadają tylko 4 metry kwadratowe zieleni. Dla porównania: w islandzkim Rejkiawiku - aż 410.

W wielu krajach miejsca takie jak praski brzeg Wisły trzeba odtwarzać, co kosztuje ogromne pieniądze.

W Seulu zbudowano rzekę od nowa (fot: Shutterstock.com)

Jakiś przykład?

Z Korei Południowej, z Seulu. Kilka lat temu ówczesny burmistrz miasta postanowił odtworzyć rzekę, która w latach 70. wyschła wskutek zabetonowania - zamieniono ją w kanał i zbudowano nad nią autostradę. Olbrzymią drogę oczywiście uznano wtedy za doskonały przykład "nowoczesności". Pomysł, by zrewitalizować rzekę, wzbudził ogromne kontrowersje i protesty. Gdy projekt został ukończony, okazało się, że całkowicie zmienił oblicze Seulu, dzięki zastąpieniu asfaltu wodą średnia temperatura w tej części miasta obniżyła się o kilka stopni. Liczba gatunków ryb, ptaków czy owadów, w porównaniu z okresem, gdy rzeka jeszcze płynęła, znacznie się zwiększyła. Burmistrz, którego niemiłosiernie krytykowano w momencie ogłaszania projektu, kilka lat później został prezydentem kraju.

W Bukareszcie podobne miejsce powstało trochę przez przypadek.

W latach 80. Nicolae Ceausescu rozpoczął tam budowę zbiornika retencyjnego wielkości jednej dzielnicy. Po trzech latach budowa stanęła, bo przyszedł kryzys. Otoczone betonowym wałem tereny zaczęła przejmować przyroda. Dziś wewnątrz wału leży wielki ekosystem pełen rzadkich gatunków ptaków i zwierząt oraz jedno z najciekawszych miejskich mokradeł na całym świecie, którym Rumuni się obecnie chwalą. Są dalecy od tego, żeby realizować wizję Ceausescu.

Z kolei w Kopenhadze we współpracy z mieszkańcami stworzono wielki park z oczkami wodnymi. Ma on pełnić funkcję terenu zalewowego. Powódź, która nawiedziła Kopenhagę w 2011 roku, spowodowała ogromne straty. Urbaniści uznali, że utworzenie terenu, który w razie silnych opadów wchłonie nadmiar wody, a jednocześnie będzie parkiem i miejscem odpoczynku dla mieszkańców, jest świetnym rozwiązaniem.

Mokradła w Bukareszcie na terenie jeziora Vacaresti (fot: Shutterstock.com)

Tymczasem w Polsce...

Wylewa się betonem wąwóz w Kazimierzu Dolnym, pozbawia się drzew rynki polskich miast i parki. Jak choćby ten w Świdnicy. To chyba jeden z najbardziej oburzających projektów "rewitalizacji", na który w dodatku wydano kilkanaście milionów złotych. Gdy pojechałem tam, żeby zobaczyć nowy Park Centralny, myślałem, że się rozpłaczę. Dzikie i zarośnięte brzegi zostały wybetonowane i wyłożone kamieniami, drzewa wycięto, a w ich miejsce postawiono latarnie. W dodatku tak gęsto, że mieszkańcy zaczęli na park mówić "pas startowy". Nie ocalały nawet wierzby płaczące, które rosły nad wodą, i młode pary robiły sobie przy nich sesje ślubne.

Za to miasto postawiło szpaler nowych nasadzeń.

Wytniemy stare, ale posadzimy nowe - to bardzo częsty argument, który pojawia się przy planowanej wycince. I, niestety, bardzo szkodliwy. Nie można porównywać nowych nasadzeń do drzew 50- czy 70-letnich. Eksperci przekonują, że jeden dorosły buk produkuje tyle tlenu, ile mniej więcej 1700 świeżo posadzonych buków. Zanim te młode drzewa urosną, minie wiele lat - to po pierwsze. Po drugie, warunki, w których teraz rosną, są o wiele gorsze niż kilkadziesiąt lat temu. Powietrze jest bardziej zanieczyszczone, jest bardziej sucho, dostęp do wody w zabetonowanym mieście - ograniczony. Żeby te małe drzewka mogły się rozwijać, trzeba je częściej podlewać, dbać o nie. A to też są koszty.

Na odtworzenie drzewa, które żyło 150 lat, potrzebujemy 150 lat.

Nowe nasadzenia często się nie przyjmują, wysychają. Taki los spotkał 90 procent drzew, które posadzono w 2019 roku w Turcji.

Bo były sadzone w złym momencie i w zły sposób. A w dodatku później nie były podlewane. Po kilku miesiącach padły.

Betonowy wąwóz w Kazimierzu Dolnym (fot: Jakub Szafrański/ Krytyka Polityczna)

Przy wycince drzew często pada argument, że są chore, czyli słabe, wystarczy silniejszy podmuch wiatru i mogą się złamać i zrobić komuś krzywdę.

Każde przewrócenie się drzewa na człowieka nie uchodzi uwadze mediów, bo jest o wiele bardziej szokujące niż wypadek drogowy. Co gorsza, urzędnicy boją się walczyć o drzewa, bo nie chcą brać odpowiedzialności, jeśli komuś się coś stanie - przepisy są takie, że to im w takiej sytuacji zostaną postawione zarzuty.

W rzeczywistości w Polsce w ciągu pięciu lat mieliśmy 27 przypadków śmiertelnych spowodowanych przewróceniem się drzewa na człowieka.

To dużo!

Dla porównania: rocznie w wypadkach drogowych ginie kilka tysięcy osób. Mimo to podejście do drzew w Polsce jest takie, że jak zachorują, to się je wycina. Rzekomo właśnie "ze względów bezpieczeństwa".

Jarema Rabiński, przewodniczący Komisji Rewizyjnej Federacji Arborystów Polskich [organizacja pozarządowa powstała w 2007 roku we Wrocławiu; arboryści, czyli ogrodnicy drzew, działają na rzecz środowiska przyrodniczego, promują postawy proekologiczne - przyp. red.], powiedział mi, że to tak, jakby dzieciom nie leczyć zębów, a potem je pozabijać, bo są szczerbate. Drzewa rzeczywiście chorują, w mieście pewnie częściej, bo mają trudniejsze warunki do funkcjonowania. Ale chore drzewa też można leczyć, tylko trzeba wiedzieć, co im dolega i jak temu zaradzić. Można wykonać cięcia pielęgnacyjne, usunąć suche gałęzie i konary. Często już samo to eliminuje zagrożenie i nie trzeba wycinać całego drzewa.

Ale pielęgnacja drzew kosztuje.

Tak samo kosztuje mycie ulic, remontowanie dróg i chodników. Dlaczego nie możemy zadbać o drzewa?

Wybetonowany rynek we Włocławku (fot: Jakub Szafrański/ Krytyka Polityczna)

Poza tym, nie jest tak, że drzewo jest albo chore, albo zdrowe. W Wielkiej Brytanii została opracowana cała metodologia oceniania skali ryzyka, jakie stwarzać mogą drzewa. W przyszłości na jej podstawie będzie można ocenić, które drzewa są w dobrym, a które w gorszym stanie. Władze będą mogły informować mieszkańców o ryzyku i związanymi z nim wzorcami zachowań - np. pod którymi drzewami się skryć, gdy nadciąga silny wiatr z opadami, a pod którymi lepiej nie przebywać albo nie parkować samochodu.

Jakoś nie wyobrażam sobie, żeby Polacy sprawdzali, czy drzewa pod ich domem im zagrażają, czy nie.

Alternatywą jest ich usunięcie. I tu nie chodzi o samo biedne drzewo. Ale o to, co my stracimy, gdy go zabraknie.

Nie chcę, żeby ludzie myśleli, że przytulam się do drzew i z nimi współodczuwam. Napisałem "Betonozę", żeby pokazać ludziom, że drzewa nie są wyłącznie estetycznym dodatkiem do miasta, ale że ich ochrona się po prostu opłaca.

Jak można wycenić drzewo?

Po pierwsze, drzewa to naturalne klimatyzatory. Z badań przeprowadzonych w Stanach Zjednoczonych wynika, że w budynkach zlokalizowanych przy ulicy, gdzie jest dużo drzew, zużywa się mniej prądu niż w budynkach, przy których drzew nie ma. Mówi się o tym, że drzewa rzekomo zabijają, ale nie o tym, że chronią przed podtopieniami, bo zbierają wodę deszczową. Klimat staje się coraz bardziej niestabilny, podtopienia i zniszczenia infrastruktury są u nas coraz częstsze. Miasta pozbywające się zieleni i drzew mogą skutki zmian klimatu odczuć bardzo dotkliwie. A naprawa szkód to ogromne koszty, o czym przekonała się Kopenhaga.

Mam wrażenie, że wiele osób nie pamięta podstawowej rzeczy, której uczyli się w szkole podstawowej: jedną z najcenniejszych rzeczy, jaką "robią" dla nas drzewa, jest pochłanianie dwutlenku węgla, czyli filtrowanie zanieczyszczeń.

Przeliczanie usług drzew na pieniądze może pomóc w ich zachowaniu i utrzymaniu.

Park w Świdnicy - tzw. pas startowy (fot: Jakub Szafrański/ Krytyka Polityczna)

Zachowanie drzew raczej nie opłaca się deweloperowi, który na większym terenie zbuduje więcej mieszkań, ergo - zarobi więcej.

Nie opłaca mu się, bo wycinka drzew jest bardzo tania. Za tania. Po drugie, zgoda na wiele inwestycji wydawana jest w oparciu o tzw. wuzetki, czyli warunki zabudowy, a nie - jak być powinno - o plan zagospodarowania przestrzeni. W skrócie chodzi o to, że jeśli na jednej działce wybudowano osiedle, to znaczy, że na działce sąsiedniej też można osiedle zbudować. W przypadku planu zagospodarowania przestrzeni patrzy się na przestrzeń szerzej, z góry wiadomo, gdzie można budować, a gdzie teren musi pozostać zielony. Dla przykładu: Warszawa jest tylko w 39 procentach pokryta planami, to niewiele więcej niż średnia dla całej Polski. Są pojedyncze miasta, jak Jelenia Góra, które udało się w całości pokryć planem.

Często problem też stanowią konserwatorzy zabytków - czasem aż nazbyt wiernie chcą odtworzyć tkankę historyczną danego miejsca.

Tak było we Włodawie. Społecznicy zaprotestowali przeciwko planowanej wycince drzew na włodawskim rynku. Burmistrz miasta zrzucił winę na konserwatora, który upierał się przy wycince, bo przed wojną nie było tam drzew. Sam burmistrz chętnie by drzewa zostawił, ale jak powiedział: "nie słyszał głosu od ludzi".

Władze polskich miast często nie myślą przyszłościowo, nie kierują się statystykami, badaniami. Zbyt wiele zmian dzieje się na zasadzie "gaszenia pożarów": ktoś, najczęściej jakiś aktywista, który wykona wysiłek i dogrzebie się do informacji o planowanych inwestycjach, ukrytych w czeluściach biuletynu informacji publicznej, sygnalizuje problem, media to podchwytują i nagłaśniają, i dopiero potem jest jakaś reakcja polityków. Nie powinno być tak, że burmistrz mówi: "nie wiedziałem, że nie mogę wyciąć drzew, przecież nikt nie protestował", tylko sam dobrze wie, że zieleń w mieście jest potrzebna, że są jakieś regulacje, które powstrzymują przed jej usuwaniem.

Ale czy w Polsce naprawdę pod względem tej zieleni jest tak źle? Warszawa jest w czołówce najbardziej zielonych miast na świecie. Sam piszesz, że Polska była w czołówce krajów zaangażowanych w tworzenie parków narodowych.

Warszawa jest zielonym miastem, ale w niektórych kategoriach - np. zieleni wzdłuż ulic - wypada słabo. Przykład? Kiedyś Aleje Jerozolimskie w Warszawie rzeczywiście zasługiwały na miano alei, ponieważ wzdłuż nich biegły aż cztery szpalery drzew. W latach 70., kiedy podjęto decyzję o poszerzeniu alei, szpalery zniknęły. Prawda jest taka, że Warszawa jest zielona w 34 procentach. Dla porównania - Praga w 56 procentach, Wiedeń - w 42 procentach.

Najbardziej zielonym miastem na świecie jest czeska Praga (fot: Shutterstock.com)

Sytuację stolicy Polski poprawiają liczne miejskie lasy, które są warszawskim skarbem. Ewenementem na skalę światową jest fakt, że ogromne miasto graniczy z dużym Parkiem Narodowym - Kampinoskim. To nie zdarzyło się jednak przez przypadek. Ten park tam jest, bo znalazł się ktoś, kto nie dopuścił do jego wykarczowania, a mianowicie małżeństwo Jadwiga i Roman Kobendzowie, botanicy. Nie jest też tak, że Polska nigdy nie dbała o zieleń, w latach 50. zapanowała wręcz moda na parki narodowe w Polsce - między innymi Władysław Szafer doprowadził do utworzenia czterech parków: Świętokrzyskiego, Babiogórskiego, Tatrzańskiego i Ojcowskiego. Coś się jednak stało, że od dwóch dekad Polska nie powołała do życia żadnego parku, a tereny, na których miały powstać parki narodowe, są w tej chwili wycinane, jak Puszcza Karpacka.

Nie mówię, że Polska jest całkowicie wybetonowana, jeszcze nie jest, ale mam silne przekonanie, że idziemy w złą stronę. Rozumiem, że ludzie muszą mieć gdzie mieszkać, mieszkań w Polsce jest wciąż za mało. Ale nie możemy doprowadzić do sytuacji, w której każdy będzie miał mieszkanie, ale nie będzie gdzie wyjść na spacer. Wiele współczesnych inwestycji, których ofiarą pada przyroda, łączy jedno: podobna mentalność decydentów.

To znaczy?

Że nowoczesność równa się beton.

Co sobie wyobrażamy, gdy myślimy "miasto przyszłości"? Drapacze chmur, nowoczesne pojazdy, drogi szybkiego ruchu, innowacyjne rozwiązania technologiczne.

Wizja rodem z filmów typu "Łowca androidów".

Bardzo smutna wizja. A może trzeba zmienić myślenie i w wizji futurystycznego miasta zobaczyć raczej ulice pełne drzew, ogromne parki, którym bliżej do dżungli niż przystrzyżonych ogrodów francuskich. Mam ogromną nadzieję, że za 50 lat nie obudzimy się w świecie rodem z "Łowcy androidów", ale raczej będziemy śmiać się sami z siebie, że w ogóle dopuściliśmy do świadomości, że tak mógł wyglądać nasz świat.

Jan Mencwel, 'Betonoza. Jak się niszczy polskie miasta', Wydawnictwo Krytyka Polityczna (fot: Tomasz Kaczor/ materiały prasowe)

Jan Mencwel. Polski animator kultury, publicysta, komentator, działacz społeczny i aktywista miejski, współzałożyciel i przewodniczący stowarzyszenia Miasto Jest Nasze. Za obronę domków fińskich w 2014 Jan Mencwel, wraz z Andrzejem Górzem i Janem Śpiewakiem, otrzymał nagrodę Stołek Publiczności Gazety Stołecznej.

Ewa Jankowska. Dziennikarka magazynu Weekend.Gazeta.pl, była redaktor naczelna serwisu Metrowarszawa.pl. Wcześniej pracowała w Wirtualnej Polsce w dziale Kultura, publikowała w serwisie Ksiazki.wp.pl, magazynie Vice.com. Absolwentka Polskiej Szkoły Reportażu.