Reportaż
Banknoty przed denominacją (fot. Cezary Aszkiełowicz / Agencja Wyborcza.pl)
Banknoty przed denominacją (fot. Cezary Aszkiełowicz / Agencja Wyborcza.pl)

Warszawa, początek lat 90. Na ulicach szaroburo. Smutek rozjaśniają pokryte ceratą stragany na Stadionie Dziesięciolecia. Wśród nich kręcą się barczyści panowie w ortalionowych dresach. Tak pieniądze zbierają m.in. chłopcy Andrzeja K., ps. "Pershing", bossa gangu z Pruszkowa. Przyszli po honorarium za ochronę, czyli w skrócie: haracz. Na klatach lśnią łańcuchy, w rękach nesesery potrzebne, żeby upchnąć banknoty.

W reklamówkach i sportowych torbach honoraria z dyskotek wynoszą również gwiazdy nowych czasów: Boys, Bayer Full, Akcent z Zenkiem Martyniukiem. Właściciele lokali płacą za koncert w gotówce, czyli stosach papieru.

W tym czasie Łukasz, licealista z Zielonej Góry, na wycieczkę klasową zabiera banknot ze Staszicem, czyli 50 tys. zł. - Po całodziennych zakupach do domu wróciłem jeszcze z kasą - wspomina. - Słonecznik w woreczku był za 1000 zł - z Kopernikiem.

- Przez cały rok zbieraliśmy z kumplami nominały po 50, 100 zł i jak latem wyjeżdżaliśmy pod namiot, to z siatką pieniędzy chodziliśmy na piwo - opowiada Rafał.

- Starczyło na skrzynkę?

- A nawet trzy. Dodam, że butelka kosztowała wtedy 9-13 tys. zł.

Przy granicach grasują bandy, które całymi cysternami wwożą do Polski nielegalny alkohol. A że w policji i służbach celnych panuje korupcja, wystarczy walizka kasy i szmuglować można do woli.

W 1994 r. Najwyższa Izba Kontroli publikuje raport, z którego wynika, że "w wyniku niedopełnienia obowiązków lub przekroczenia uprawnień przez funkcjonariuszy publicznych" Skarb Państwa na przemycie stracił ok. 1,7 BILIONA złotych - na "stare pieniądze". Kwoty sięgające bilionów to oczywiście efekt galopującej inflacji. Wartości szybują w górę tak szybko, że potrzeba dla nich określeń, które dotąd rzadko w codziennej mowie się pojawiały.

Targ z cenami przed denominacją (fot. Adam Golec / Agencja Gazeta)

Inflacja najmocniej dotyka zwykłych ludzi. Bo ceny rosną w przeciwieństwie do pensji. Kwoty, za które jednego dnia można zrobić zakupy dla czteroosobowej rodziny, tydzień później mają już niewielką siłę nabywczą. Dlatego miliony złotych w banknotach z Kopernikiem (1000 zł) i Waryńskim (100 zł) zaczynają zalegać w szafkach, wersalkach i pawlaczach.

Staje się jasne, że denominacja jest niezbędna. Posłowie od lewa do prawa odbierają w biurach telefony od sfrustrowanych, rozgoryczonych obywateli. Ludzie zdążyli już zapomnieć o euforii czasu przemian - teraz codzienne życie daje w kość. Inflacja wzmacnia poczucie niestabilności i nieprzewidywalności.

Politycy o wymianie pieniądza myśleli od dawna, ale plany trzymają w tajemnicy, by nie denerwować umęczonego zmianami ludu. Najpierw trzeba gospodarczej rewolucji skutkującej wzrostem bezrobocia i zubożeniem społeczeństwa. Jest nią plan Balcerowicza, który ma obniżyć deficyt budżetowy i inflację.

5 000 000 z Piłsudskim

"W 1994 roku prezes NBP Hanna Gronkiewicz-Waltz poinformowała mnie, że nie wiadomo, kiedy dojdzie do denominacji, a inflacja spada powoli, więc trzeba przygotować się zawczasu do produkcji banknotu o nominale 5 000 000. Wreszcie miałem tyle czasu, ile potrzebowałem! Narysowałem 5 000 000 z marszałkiem Piłsudskim" - opowiadał Andrzej Heidrich , wybitny ilustrator, autor projektów PRL-owskich banknotów, współpracujący z NBP od 1960 r. 

Dopiero 7 lipca 1994 r. marszałek Sejmu II kadencji Józef Oleksy charakterystycznym głosem odczytuje, co będzie przedmiotem kolejnego głosowania. Posłowie podejmą decyzję w sprawie "ustawy o denominacji złotego", której projekt powstał "w celu ułatwienia rozliczeń pieniężnych oraz mając na względzie oznaki stabilizowania się relacji waluty polskiej z innymi walutami". Proszę podnieść rękę i nacisnąć przycisk.

Większość posłów podnosi "za".

Na czym denominacja polega? 1 nowy złoty ma odpowiadać 10 000 starych. Nowe pieniądze mają stać się legalnym środkiem płatniczym od 1 stycznia 1995 r. Do 1 stycznia 1997 r. można płacić też starymi pieniędzmi - potem da się je już tylko wymienić na nowe w placówkach NBP.

Autorem projektów nowych banknotów też jest Andrzej Heidrich. "Zgłosiłem bankowi serię z głowami królów polskich. To jest najbezpieczniejsze, królowie są zawsze wielcy. Sam wybrałem konkretnych monarchów, ale potem bank zwrócił się do historyków o opinię i oni mój ranking wywrócili do góry nogami. Najbardziej boli mnie, że wyrzucili królów elekcyjnych. Seria kończy się na Zygmuncie I Starym. Uważam, że to trochę nieprzyzwoite, gdy na banknotach królewskich nie ma Jana III Sobieskiego i Stefana Batorego" - powie po latach.

Jego projektu banknot 5 000 000 z marszałkiem Piłsudskim nie wszedł do obiegu. Nie zdążył.

Plik starych banknotów (fot. Cezary Aszkiełowicz / Agencja Gazeta)

Psychiczne zdrowie kasjerek

- Część ludzi po prostu się bała - mówi była księgowa Elżbieta. - Przede wszystkim tego, że na wymianie stracą, że "nowe" pieniądze będą miały niższą wartość od ich "starych" odpowiedników. Nie wszyscy ten proces rozumieli i mieli do tego prawo. Bo władza jakoś specjalnie się do edukacji nie przykładała.

Wielu Polaków samo słowo "denominacja" przyprawia o ciarki na plecach.

Polska Kronika Filmowa 7 grudnia 1994 r. pokazuje nowo powstałą jadłodajnię Markot-2 i materiał o segregacji śmieci w Warszawie. Mowa też o planach denominacji. Widać Hannę Gronkiewicz-Waltz, ówczesną prezes NBP, której charakterystyczny podpis znajdzie się potem na nowych banknotach. Przyszła prezydent Warszawy staje przed dziennikarzami, by zaprezentować projekty nowych banknotów 10-, 20- i 50-złotowych oraz monety od 1 grosza do 5 złotych.

 "Jeżeli tylko nie zwariują kasjerki w sklepach, obejdzie się bez ofiar" - obwieszcza lektor kroniki. I zgodnie z zasadami propagandy sprzed 1989 r., według której każde posunięcie rządu zadowala obywateli, ogłasza: "Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów Narodowy Bank Polski przeprowadza operację, której ludzie nie przeklinają".

Ckliwa melodia, cięcie, kolejny temat.

Do wejścia denominacji w życie pozostały 24 dni.

Bańki, nie miliony

Zapisuję się do grupy na Facebooku, której członkowie wymieniają się informacjami na temat starych, unikatowych, kolekcjonerskich monet i banknotów. Komentują, dzielą się ciekawostkami, trochę handlują. Pytam o wspomnienia z czasów sprzed i po denominacji. Zgłasza się sporo osób.

- W tamtych latach, gdy szedłem po wypłatę - przelewów wtedy nie było - to brałem na przykład 15 "baniek", jak się mówiło na miliony. I to był bardzo dobry zarobek - wspomina Krzysztof, wówczas pracownik stoczni w Szczecinie. - No cóż, wtedy byliśmy milionerami.

Pytam Krzysztofa o to "bycie milionerami". Czy to tylko powód do żartów, czy także do strachu, co będzie dalej? - Nominały rosły regularnie, wychodziły coraz wyższe banknoty, więc myślało się, że to i tak musi pęknąć - mówi. Krzysztof ze "starych" pieniędzy najbardziej lubił właśnie "bańki". Bo to słowo brzmiało mu jakoś lepiej niż po prostu "miliony".

Artur z Pobiedzisk pamięta, że w gazetach drukowano tabelki, w których informowano, jaki stary banknot odpowiada nowej monecie lub banknotowi. - I na początku w przypadku 2 tys. i 20 tys. starych złotych, które były rzadsze w obiegu, pisano: "brak odpowiednika w nowych banknotach". Strasznie mnie to śmieszyło - opowiada.

W gazetach drukowano tabelki, w których informowano, jaki stary banknot odpowiada nowej monecie lub banknotowi (fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta)

Grzegorz mówi, że wszyscy bali się podwyżek, zaokrąglania cen w górę pod pretekstem denominacji. Bartek przyznaje, że jeszcze długo po niej, kiedy widział "nowe" ceny w sklepach, szybko w głowie zmieniał je na stare - ze 150 zł robił "półtora miliona". Wtóruje mu Sebastian, jeden z najaktywniejszych kolekcjonerów starych banknotów: - Mój tato, starszy człowiek, do dziś stuzłotówki nazywa "milionami". Do dziś!

Sebastian w czasach przejścia z milionów na stuzłotówki był na studiach. Nie odczuł zmiany szczególnie. - Gdy nowa waluta wpadła w ręce, to się ją bardzo wnikliwie oglądało. Pokazywało innym - wspomina Sebastian. - Poza tym ja studiowałem historię, więc wizerunki władców były dodatkową atrakcją.

Grosze na kilogramy

"Gazeta Wyborcza" z 18 stycznia 1995 r. opisuje pojawiające się po zmianie absurdy:

"Uliczny sprzedawca książek przed ASP wycenił swój towar tylko w starych złotówkach, kilkaset metrów dalej, na kiermaszu przy ul. Nowy Świat 69, na stołach leżą książki z wypisanymi na okładkach ołówkiem cyframi 78, 180 - groszy? złotych? tysięcy? - można się tylko domyślać. Sklep Nike w podziemiach Dworca Centralnego na papierosach i płytach CD podaje stare ceny, na kosmetykach różnie, ale te w nowych złotówkach, jeśli są, bywają niewyraźne, zatarte, małe. Parę metrów dalej tablica informacyjna z cenami, z której jasno wynika, że podróżni za jednorazowy przejazd autobusem zapłacą 6 tys.

Butik Obsession ma własny system szyfrowania cen - na podstawie metki z wydrukowaną na niej liczbą 272800,0 i przyczepionej nad towarem informacji o 50-procentowej obniżce, bystra klientka powinna z miejsca wyliczyć, ile ma zapłacić. - Wie pani - tłumaczy ekspedientka - 27 to nasz numer sklepowy, a dalej to jak pani woli, może być 28 mln starych albo 2800 nowych złotych. Ale po obniżce to i tak będzie 14 mln zł.

- Pamiętam to dziwne uczucie, że za monetę 5-złotową mogłem kupić hamburgera i colę w szkolnym sklepiku - mówi Piotr. Marcin, dziś menadżer sklepu w Warszawie, wspomina: - Kiedy tata przyniósł do domu grosze, to miałem 10 lat i strasznie byłem nimi zainteresowany. Pamiętam pierwsze samodzielne zakupy po nowemu - za 40 groszy. To pewnie był jakiś batonik.

- Może zabrzmi to śmiesznie, ale wtedy mieliśmy takie porównanie do USA. Mianowicie, że tam, w Ameryce, ważny był każdy cent i teraz u nas jest tak samo. Bo nawet za kilkadziesiąt groszy można było coś kupić, a za dychę to już w ogóle - opowiada Krzysztof.

Na początku nie wszędzie chciano przyjmować nowe pieniądze. Ludzie trochę się bali, trochę nie mogli się przyzwyczaić, mieli kłopoty z przeliczaniem "nowych" na "stare" i odwrotnie. I była w tym wszystkim nieufność.

- Tuż przed denominacją i w czasie szalejącej inflacji władze zmieniały wzory banknotów - wspomina Marcin. - Było dużo fałszywek. Pamiętam, jak w sklepach ekspedienci mieli takie flamastry, którymi sprawdzali banknoty. Bywało i tak, że szło się do sklepu z nowym banknotem z banku, a tu pani sprawdza sobie flamastrem i mówi, że nie przyjmie, "bo fałszywy". Trzeba było iść do innego sklepu i próbować szczęścia.

Tuż przed denominacją i w czasie szalejącej inflacji władze zmieniały wzory banknotów (fot. Cezary Aszkiełowicz / Agencja Gazeta)

No i te ceny. Dziwne. Po denominacji mleko w woreczku kosztowało 79 groszy, najtańszy serek topiony 40 groszy, bułka 10 groszy. - Pamiętam, bo kupowałem na śniadanie w robocie właśnie mleko, bułkę, serek topiony. No i papierosy Carmen za 2,99 złotego - mówi Jan. - Zarabiałem wtedy około 700 złotych i była to kiepska pensja. Tylko papierosy były tanie w stosunku do wynagrodzenia - twierdzi.

Mateusz miał 10 lat, ale dobrze pamięta: jego kuzyn brał ślub i rodzice zamiast "koperty" dali młodym skarbonkę wypełnioną po brzegi dwu- i pięciozłotówkami. Oczywiście tymi "nowymi". - Strasznie się nakombinowali, żeby tyle monet ogarnąć - uśmiecha się Mateusz.

Lepsze czasy

Pytam miłośników o życie codzienne w tamtych czasach. Co było najtrudniejsze? Jak z niedostatkiem, chaosem i niepewnością radzili sobie oni i ich bliscy?

Ale na to pytanie nie chce odpowiedzieć nikt.

Dla wielu denominacja ma dziś wymiar nostalgiczny. Wydarzyła się w czasach dzieciństwa i młodości, beztroski i zabawy. Starszym kojarzy się z założeniem rodziny, może podłą, ale przecież pierwszą ważną pracą. Inflacja? Kryzys? Bezrobocie? Kto by to dziś wspominał!

- Przed denominacją w sklepiku szkolnym były styropianowe modele samolotów za 180 tysięcy złotych - opowiada Mateusz. - A po denominacji kupowaliśmy w kiosku Ruchu tanie petardy. Małe, żółte po 10 groszy za sztukę, a takie wybuchowe, że rozwalały butelkę po piwie.

Sebastian wrzucał karbid do puszki po kawie, takiej z dziurką w dnie. Wystarczyło napluć do środka, szybko zamknąć wieczko, położyć puszkę bokiem na chodniku, przydepnąć nogą i przyłożyć zapaloną zapałkę do dziurki. Huk był niczym wystrzał artyleryjski. - I nikomu nogi nie urwało - dodaje Sebastian.

Jacek w tamtych czasach już studiował i pracował w punkcie ksero na Uniwersytecie w Białymstoku. - Jako studentowi nie przelewało mi się i denerwowało mnie zaokrąglanie cen w górę przy okazji wymiany pieniędzy. Temu okresowi poświęciłem jedną z plansz wystawy edukacyjnej dla młodzieży - mówi. Dziś pracuje w Młodzieżowym Domu Kultury w Białymstoku.

Dla wielu denominacja ma dziś wymiar nostalgiczny (fot. Anna Jarecka / Agencja Gazeta)

Wystawę można było oglądać w MDK jeszcze w 2019 r. Na jednej z plansz - z których wszystkie opowiadały o ewolucji polskiego pieniądza na przestrzeni wieków - opisano także czasy denominacji.

"Przeciętna pensja Polaka przed denominacją wynosiła 6 mln zł" - czytali uczniowie białostockich szkół i robili wielkie oczy. "Za mleko płaciliśmy 5500 zł, za mąkę - 6300, cukier 9500, jajko - 2200, schab - 90000, a za szynkę - 128000. Pół litra wódki kosztowało ponad 70000 zł".

Młodzi łapali się za głowy po raz drugi, kiedy czytali następny akapit. A z niego wynikało, że w 1995 r., już po denominacji, średnia pensja wynosiła... 560 zł netto. Nie wiedzieli, o czym mowa, ale byli pod wrażeniem, że komputery Commodore i Atari chodziły po 2760 zł.

- To były wspaniałe lata - mówi Mateusz. - Dzieci, zamiast siedzieć na Instagramie, zbierały butelki po alkoholu i wrzucały do nich chińskie materiały wybuchowe, kupione na legalu w kiosku z prasą.

Powrót do przyszłości

1 stycznia 1995 r. w południe w telewizji leci "Miś" Barei, o 17 "Teleexpress", potem "Śmiechu warte" i "Dr Quinn". O godz. 20 naród zasiada do hollywoodzkiego hitu, którego rozmach zatyka dech w piersiach: "Powrót do przyszłości 2".

Sławek, który właśnie się ożenił i z żoną spodziewa się pierwszego potomka, uśmiecha się do siebie i w myślach powtarza powiedzonko: Zakryj kciukiem zera cztery, będzie pieniądz nowej ery.

Mariusz Sepioło. Reporter. Publikuje w m.in. w "Tygodniku Powszechnym", "Polityce" i "Gazecie Wyborczej". Autor książek reporterskich: "Ludzie i gady" (wyd. Czerwone i Czarne, 2017) o życiu w więzieniu, "Himalaistki" (wyd. Znak, 2017) o najwybitniejszych wspinających się Polkach i "Nanga Dream" o Tomku Mackiewiczu. Jest autorem podcastu "Człowiek z plecakiem".