Koronawirus. Ratujmy lekarzy i pielęgniarki póki czas, bo lada dzień nie będzie miał kto nas ratować

"Dobrze, że ktoś już myśli o bezpieczeństwie kurierów czy sprzedawców. Szkoda, że pracowników służby zdrowia wciąż się olewa. Dlaczego nie wyciągamy wniosków z włoskiego dramatu?". Niepokojące relacje z polskich SOR-ów i oddziałów szpitalnych.
  • 34-letni Li Wenliang był okulistą w Wuhan. Jako jeden z pierwszych próbował ostrzec świat przed zagrożeniem. Został za to ukarany przez chińskie władze. Musiał publicznie przepraszać za "rozpowszechnianie plotek". Zabił go koronawirus (wszystko na ten temat). 
  • 57-letni Marcello Natali, lekarz z Lombardii, zdecydował się pomagać pacjentom nawet wtedy, gdy zabrakło rękawiczek. Opowiedział o tym dziennikarzom Euronews. Dwa tygodnie później już nie żył.
  • Tylko w Lombardii spośród 600 lekarzy 110 zachorowało na COVID-19 (szczegóły TUTAJ).

Ilu zostanie po epidemii? Kto o nich jeszcze pamięta po kilku, kilkunastu dniach, skoro ofiar w ich krajach są tysiące? Co czeka pracowników polskiej opieki zdrowotnej? Wielu z nich uważa, że zbliża się fala kulminacyjna epidemii, na którą jesteśmy zupełnie nieprzygotowani, a troska o ludzi schodzi na dalszy plan. 

Misja - przetrwać!

Od kilku dni lekarze i inni pracownicy służby zdrowia coraz śmielej mówią o poważnej sytuacji w polskich szpitalach. Z pewnością przyczyniły się do tego doniesienia z całego kraju o coraz częstszych zakażeniach lekarzy i pielęgniarek oraz nagonce na nich (w tym sugestie, że "zakażali specjalnie"). Konieczne jest zamykanie kolejnych placówek lub oddziałów z powodu koronawirusa, w tym tych największych, jak Centralny Szpital Kliniczny przy ulicy Banacha i Centrum Zdrowia Dziecka w Warszawie, Centrum Uniwersyteckie w Krakowie (dwa oddziały), oddział onkologiczny Szpitala Wojewódzkiego we Wrocławiu etc. Przybywa też komunikatów o pacjentach zakażonych SARS-Cov-2, leczonych początkowo na zwykłych oddziałach, bo nie spełniali kryteriów i nie diagnozowano ich w kierunku nosicielstwa nowego koronawirusa.

Więcej na ten temat:

Szpital na Banacha zamknięty. Przyczyną koronawirus

Pełnomocnicy tragicznie zmarłego lekarza zawiadamiają prokuraturę. O hejt w internecie

Pacjentka z koronawirusem początkowo była leczona w szpitalu w Puszczykowie

Do większej otwartości pracowników służby zdrowia i sygnalizowania zagrożeń na pewno przyczyniła się Dorota Szlosowska, specjalista chorób wewnętrznych i chorób płuc, kiedyś zatrudniona na Oddziale Chorób Płuc w Gdyni, obecnie pracująca w Szwecji. Jej wpisy na Facebooku udostępniają tysiące ludzi. Zresztą ich autorka sama o to prosi, twierdząc, że informacja ratuje życie i zaprasza wszystkich na grupę #Pulmonolog - tylko o COVID-19.

Polskie dane to ściema, pokazują ok 5 proc. prawdy - przekonuje lekarka Dorota Szlosowska.Polskie dane to ściema, pokazują ok 5 proc. prawdy - przekonuje lekarka Dorota Szlosowska. zrzut ekranu z Facebooka, data dostępu 23.03.20

Nasze rozmówczynie wolały jednak zachować anonimowość, przekonując, że nie chcą stracić pracy i decydować się na emigrację, jeśli wyjdą cało z epidemii. Nieuzasadniona histeria? Renata Piżanowska, położna, została dyscyplinarnie zwolniona z pracy tylko dlatego, że napisała na prywatnym profilu o braku maseczek w szpitalu (bez podawania jego nazwy) i pokazała ręce zniszczone płynem do odkażania. Co ciekawe  - dyrektor szpitala w Nowym Targu, Marek Wierzba, który wręczył jej wypowiedzenie za "rażące naruszenie obowiązków pracy", przebywa obecnie na kwarantannie, bo miał kontakt z posłem Edwardem Siarką, zakażonym koronawirusem (szczegóły sprawy). Takie przykłady nie zachęcają do rozmów z mediami i obrazują atmosferę w wielu placówkach.

Pani Barbara, pielęgniarka, pracuje w szpitalu na okulistyce:

Jeśli nie pracujesz w szpitalu zakaźnym, to masz udawać, że koronawirusa nie ma. I tyle.

- Pozornie pracujemy teraz w komfortowych warunkach, bo pacjentów jest mniej, nie ma planowych zabiegów. Urazy oka trzeba jednak zaopatrzyć od razu. Na bloku operacyjnym, jak zawsze, jest bezpiecznie. Na oddziale nic się nie zmieniło. Nie używamy maseczek, nie mamy ubrań ochronnych. Koleżanka pracuje w małym szpitalu w Małopolsce. Tam z powodu katarku odsyłają do domu - wręcz mają pretensje, że ktoś przyszedł do pracy z infekcją. U nas to byłaby dezercja, bo "niby wtedy kto miałby pracować?".

Po pracy idę do sklepu i chce mi się wyć, gdy widzę strefy bezpieczeństwa, plastikowe osłony, zakaz wchodzenia więcej niż trzech osób. I jeszcze dostaję info, że kurier może zostawić przesyłkę pod drzwiami, bez podpisu, żebyśmy się wzajemnie nie narażali. Dobrze, że ktoś już myśli o bezpieczeństwie kurierów czy sprzedawców. Szkoda, że pracowników służby zdrowia wciąż się olewa. Jednorazowy fartuch, maseczkę i rękawiczki ma tylko osoba, która mierzy nam temperaturę przy wejściu do budynku.

SOR to rzeźnia

Według Magdaleny, lekarki kierującej Szpitalnym Oddziałem Ratunkowym w niewielkim mieście na Śląsku, pani Barbara nie może narzekać. Na oddział okulistyczny rzadko kiedy trafiają pacjenci plujący, charczący, "przeziębieni". Na SOR-ze jest ich mnóstwo.

- Wielu chorych wierzy, że przejdzie test na koronawirusa, bo mają objawy. To nieprawda, bo kryteria pozwalają diagnozować nielicznych, zresztą i tak nie u nas, a w Raciborzu. Ochrona pracowników? Zerowa.

Wielokrotnie zgłaszałam dyrektorowi, że brakuje maseczek. Odpowiedział, że mi ich nie uszyje. Zdobyłam więc znakomite u lakiernika samochodowego. To niezgodne z procedurami, ale chociaż tak mogę chronić ludzi. Przestaję się bać. O sytuacji poinformowałam lokalnego polityka. Bardzo się zdziwił, bo szef mojego szpitala wszem i wobec opowiada, jaki jest przygotowany. Radny nawet się przejął, obiecał pomóc. Chciał sprawę poruszyć na najbliższej sesji rady miejskiej. Sesji pewnie nie będzie...

- Nie jestem epidemiologiem ani matematykiem, ale obserwując sytuację w innych krajach, wiem, że wszystko rozstrzygnie się za 2-3 tygodnie i dowiemy się, którą ścieżką poszła Polska. Z kilkuset przypadków w takim czasie robią się tysiące zakażonych. Jak pokazuje przykład Niemiec czy Korei Południowej, nie musi wiązać się z wieloma ofiarami śmiertelnymi. Ale już dziś na to pracujemy i nie chodzi tylko o respiratory.

Polacy w znakomitej większości zachowują się rozsądnie, siedzą w domu, jeśli mogą, do szpitala zgłaszają się dopiero z poważnymi objawami. Co z tego, jeśli potem pacjent nie ma szans na test i właściwe leczenie, bo nie spełnia kryteriów nieadekwatnych do rzeczywistości? Testów na koronawirusa nie robi się nawet u osób z niewydolnością oddechową, jeśli nie mogą dowieść kontaktu z osobą zakażoną .

(23 marca 2020, już po naszej rozmowie z Magdaleną, Główny Inspektorat Sanitarny ogłosił zmianę kryteriów do testów, dopuszczając badanie osób z objawami COVID-u, nawet bez udowodnionego kontaktu z zakażonym, przyp. red.).

O co chodzi z tymi maseczkami?

- Właściwie sama nie wiem, dlaczego wszyscy daliśmy się zastraszyć naszej pani dyrektor - mówi Agnieszka, ginekolog z kilkunastoletnim stażem, w szpitalu w mieście wojewódzkim. 

Pani dyrektor nie pozwala nam nawet nosić maseczek na ginekologicznej izbie przyjęć, bo mamy nie straszyć pacjentek. Myślałam, że coś się zmieni po śmierci młodej matki, zakażonej koronawirusem. Niestety, pani dyrektor powtarza, że zasłanianie twarzy to głupota, powołując się na zalecenia sprzed paru tygodni, przecież już nieaktualne. Nie może wygrać zdrowy rozsądek, bo to wymagałby przyznania się do błędu i zamówienia niedostępnych już rzeczy. 

- Dlaczego maseczki są potrzebne? Wcześniej w Polsce powszechnie argumentowano (robili tak nawet epidemiolodzy), że "są tylko dla chorych" i to nawet miało sens, dopóki się nie okazało, że nie mamy pojęcia, kto wirusa rozsiewa, kto nie. Przecież zakażenie może przebiegać bezobjawowo. Zatem: każdy może zakażać i zostać zakażonym.

Maseczka (każda) nie chroni w 100 proc., ale może ograniczać ryzyko zakażenia. Przecież COVID-19 to także choroba brudnych rąk. Wirus nawet przez kilka dni utrzymuje się na powierzchni różnych przedmiotów, a my, dotykając ich, przenosimy go na dłonie, a następnie (często nieświadomie) w okolice ust czy nosa. Maseczka ogranicza liczbę takich kontaktów. Tego akurat już dowiedziono w krajach azjatyckich, często mierzących się z epidemiami, także koronawirusowymi.

Nie słyszałam, żeby maseczka komuś zaszkodziła, a jednak w moim szpitalu jest niedopuszczalna, bo to sianie fermentu. Nawet ochroniarz, który ma nie wpuszczać potencjalnie zainfekowanych osób na teren szpitala, jej nie ma. Pani dyrektor dowcipkuje, że i tak nam żadna maseczka nie pomoże, bo już wszyscy jesteśmy zakażeni. Wcale tego nie wykluczam.

Czytaj:

Koronawirus - ile może przetrwać na powierzchni różnych przedmiotów

Czy kobiety w ciąży powinny profilaktycznie nosić maseczkę?

Czechy - maseczka dla każdego (obowiązkowo)

Zobacz wideo

Wystarczy iskra

Nasze rozmówczynie podkreślają, że od przełożonych i władz ich sytuację lepiej rozumieją zwykli obywatele, pacjenci. Chcą pomagać, wspierać szpitale, ale na przyjmowanie takiej pomocy nie ma przyzwolenia, bo jest mydlenie oczu i propaganda sukcesu jeszcze przed najtrudniejszym sprawdzianem.

Tak nie jest we wszystkich placówkach, więc chyba nigdzie nie musi być. Znamy relacje z takich szpitali (także z innej okulistyki, SOR-u), gdzie nie brakuje podstawowych rzeczy, a przełożeni chronią pracowników, wykazują się troską o ich stan zdrowia, wręcz zmuszają do pozostania w domu z banalnych przyczyn.

Problem w tym, że wystarczy jeden szpital w regionie, gdzie wygrają partykularne interesy, głupota i brak wyobraźni, by wydarzyła się druga Lombardia. Nie chodzi o straszenie. To tylko skromny apel o refleksję.

* Imiona bohaterek zostały zmienione

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.