"Jeden z sanitariuszy miał zawał serca. Drugi zemdlał podczas zdejmowania kombinezonu"

- Czujemy się jak mięso armatnie rzucone na pierwszy front. Żadnych szkoleń, żadnych ustaleń, radźcie sobie sami, sami wymyślajcie strategię. To skandal, jak to wszystko jest zorganizowane - mówi ratownik ze Szpitalnego Oddziału Ratunkowego Szpitala MSWiA w Warszawie.

W piątek, 14 marca otrzymaliście informację, że wasz szpital staje się jedną z placówek, gdzie zgłaszać się mogą osoby potencjalnie zakażone koronawirusem.

Wojewoda mazowiecki przekształcił nasz szpital w zakaźny jednym podpisem. I to było na tyle, jeśli chodzi o zmiany, które zostały wprowadzone w związku z funkcjonowaniem placówki. Za tą decyzją nie poszły żadne rozwiązania, które w moim odczuciu powinny zostać wprowadzone, żeby szpital mógł spełniać jakiekolwiek standardy szpitala zakaźnego.

Na przykład jakie?

Szczerze? Sam dokładnie nie wiem, bo nigdy w szpitalu zakaźnym nie pracowałem. Jak się domyślam, wdrażane są tam specjalne środki ostrożności, które pozwalają trzymać pacjentów zdrowych z dala od potencjalnie zakażonych. Zakładam, że jest tam wiele izolatek, jest podział na strefę czystą i skażoną, są pomieszczenia, w których medycy mogą się przebrać, zanim wejdą do strefy skażonej. Taki szpital ma zapewne zainstalowaną specjalistyczną wentylację, tak żeby powietrze z pomieszczeń ze strefy „brudnej” nie mieszało się z tym ze strefy „czystej”. To kilka elementów, które mogę na szybko wymyślić. Ale ekspertem w tym nie jestem, i być nie muszę. Problem w tym, że ani 14 marca, ani później nie zjawił się w naszym szpitalu nikt, kto byłby w stanie nam cokolwiek na ten temat powiedzieć, albo wdrożyć jakieś zmiany – przebudować przestrzeń tak, żeby chociaż w jakimś stopniu spełniała ona wymogi tej przystosowanej do przyjmowania pacjentów zakażonych koronawirusem i jednocześnie zapewniała bezpieczeństwo tym, którzy zakażeni nie są.

Szpital MSWiA w Warszawie został 14 marca przekształcony w placówkę, do której mogą się zgłaszać osoby z podejrzeniem koronawirusaSzpital MSWiA w Warszawie został 14 marca przekształcony w placówkę, do której mogą się zgłaszać osoby z podejrzeniem koronawirusa fot: Sławomir Kamiński/ Agencja Wyborcza.pl

W każdym szpitalu obowiązują określone procedury. Pacjentom może się wydawać, że w szpitalach panuje chaos, ale w tym chaosie jest metoda. Są ludzie, wśród nich między innymi dyrekcja szpitala, którzy tworzą rozporządzenia, wedle których potem personel działa. W sytuacji, jaka jest obecnie, nie dostaliśmy żadnych wytycznych, zostaliśmy pozostawieni sami sobie. Pracownicy działu zakażeń wewnątrzszpitalnych, którzy mają dopilnować, żeby warunki naszej pracy nie stwarzały zagrożenia ani dla nas, ani dla pacjentów, powiedzieli nam, że nam współczują.

Udało wam się w jakikolwiek sposób dopasować szpital do placówki zakaźnej?

Jakoś musieliśmy sobie tę pracę zorganizować, kompletnie się na tym nie znając.

Skąd czerpaliście wiedzę?

Z Internetu, albo dopytywaliśmy znajomych, którzy pracowali w placówkach zakaźnych. Mamy jednak poczucie, że jest to totalna partyzantka. Ludzie, którzy na co dzień pracują na SOR-ze, nie należą do strachliwych, jakbyśmy bali się zarazków, tobyśmy się na SOR nie pakowali. Codziennie narażamy nasze zdrowie. Godzimy się na to, ale chcemy to robić z głową. Personel, czyli ratownicy, diagności, technicy rentgenowscy, pielęgniarki, sanitariusze, czyli osoby, które nie powinny podejmować żadnych decyzji organizacyjnych, takie decyzje nagle podejmują i organizują szpital z dostępnych im środków.

Zdaję sobie sprawę z tego, że sytuacja jest wyjątkowa, ale naprawdę nie rozumiem, dlaczego pewnych decyzji nie można było podjąć wcześniej, nie wiemy o koronawirusie od tygodnia. Nawet tego 14 marca mógł ktoś przyjść, kto się na tym zna, żeby przeszkolić personel, stworzyć namiastkę infrastruktury, chociażby wstawić dodatkowe, szczelne drzwi, które oddzieliłyby strefę skażoną od nieskażonej.

To mogłoby zająć za dużo czasu.

Moim zdaniem maksymalnie jeden dzień.

Od blisko tygodnia walczymy praktycznie z jedną chorobą. Czy ktoś przyszedł do nas i zrobił nam z niej jakieś szkolenie? Oczywiście, że nie. Dowiadujemy się o wszystkim z Internetu i czerpiemy z własnego doświadczenia. Do tej pory potrafiliśmy mieć szkolenia BHP z najprostszych rzeczy, jak mycie rąk, a nagle wrzuca się nas na głęboką wodę bez żadnego przygotowania. Nikt nie nauczył nas, jak korzystać ze specjalistycznego sprzętu, na przykład kombinezonów. O ile podczas zakładania go czujemy się bezpiecznie, to zaczynamy czuć się mniej bezpiecznie, jak musimy go zdjąć. Trzeba wiedzieć, jak to robić, żeby nie dotknąć ciałem zewnętrznej powierzchni kombinezonu, bo tam są zarazki, więc też powinno być z tego jakieś szkolenie. Sami musieliśmy wszystko opracowywać. 

Medycy muszą przebywać długie godziny w niewygodnym stroju, mają ograniczoną mobilność, widoczność, trudno im wykonywać proste czynności, jak pobieranie krwiMedycy muszą przebywać długie godziny w niewygodnym stroju, mają ograniczoną mobilność, widoczność, trudno im wykonywać proste czynności, jak pobieranie krwi Fot. Jakub Orzechowski / Agencja Wyborcza.pl

Nie mogliście zażądać od dyrekcji szkoleń? Przygotowania placówki do walki z koronawirusem? Zgłaszacie swoje oburzenie?

Ja jestem szeregowym ratownikiem. Od rozmów z dyrekcją są kierownik SOR i oddziałowy. Myślę, że zgłaszali problemy, bez efektu. Wiem, że związek zawodowy pielęgniarek przygotował pismo w tej sprawie.

Jak wobec tego działacie w praktyce, jeśli szpital nie jest przystosowany do przyjmowania pacjentów zakażonych koronawirusem?

Z pomieszczeń, które są dostępne, utworzyliśmy dwie strefy – brudną i czystą. Ale one nie są odpowiednio wentylowane, nikt nie wie, gdzie powietrze z tych pomieszczeń się spotyka. Gdyby ktoś pół roku temu zobaczył, jak to wszystko jest zorganizowane i porównał to ze standardami, to podałby nas do prokuratury za to, że narażamy zdrowie pacjentów. W obecnej sytuacji nikt się tym nie interesuje.

Na początku przystosowaliśmy do przyjmowania pacjentów jeden budynek – „K”. Jest tam poradnia urologiczna, która miała nam posłużyć za miejsce do rejestrowania pacjentów. Sytuacja wyglądała tak, że jeden pacjent z objawami grypy, przeziębienia albo innej infekcji wirusowej, na przykład wywołanej koronawirusem, siedział metr od drugiego, w maseczce, ze zdezynfekowanymi rękami. I takich osób w jednym pomieszczeniu było na przykład 15, bo nie mieliśmy jak ich rozdzielić. Czekali tam cztery, pięć godzin na wyniki badań i opis rentgenowski albo na decyzję, czy mogą iść do domu i tam czekać na wynik na obecność COVID-19, czy muszą być hospitalizowani. Na wynik tego testu czeka się 30 godzin. W poczekalni nie było nawet baniaka z wodą. Mogli wypić wodę z kranu w łazience. To nie są warunki, w których powinni przebywać pacjenci.

Wciąż ich tam przyjmujecie?

Już nie. Wróciliśmy na SOR, gdzie, niestety, nie mamy izolatek. Trzymamy w poczekalni pacjentów po kilka godzin.

W budynku „K” były? Dlaczego przyjmujecie pacjentów tam, gdzie nie ma izolatek?

Tam były dwa piętra izolatek. A na twoje drugie pytanie nie potrafię odpowiedzieć.

Jak wygląda sytuacja ze sprzętem?

Sprzętu jest mało. Władze każdego oddziału szpitala cały czas domagają się, żeby było go więcej. I biorą, co dają. Jesteśmy na przykład zmuszeni do korzystania z kombinezonów, które są przystosowane do działania w warunkach o wiele poważniejszego skażenia, na przykład chemicznego. Są one bardzo grube, człowiek czuje się w nich jak w saunie, trudno jest w nich wytrzymać dłużej niż godzinę, a my czasem spędzamy w nich cztery. Ostatnio kolega zasłabł, jak zdejmował taki kombinezon. Wylądował na oddziale. Na szczęście czuje się dobrze.

Personel medyczny szpitala jest cały czas narażony na zakażeniePersonel medyczny szpitala jest cały czas narażony na zakażenie fot: Władysław Czulak / Agencja Wyborcza.pl

Praca w całym stroju – kombinezonie, duszącej masce, parujących goglach - jest ciężka i męcząca. Po godzinie maska i gogle wbijają się w skórę twarzy. Mamy ograniczoną widoczność, kombinezony bardzo szeleszczą, jak się wykonuje jakieś ruchy, więc nie wszystko dokładnie słyszymy. Proste w zwykłych warunkach czynności, jak zakładanie wkłucia, w tym stroju mogą sprawiać duży kłopot.

Jak ostatnio schodziłem z dyżuru i przeglądałem, jakie mamy kombinezony, to były tylko takie, które na mnie były za małe. Nie wiem, czy jak za dwa dni przyjdę na dyżur, to będę miał się w co ubrać. Nawet jak przywiozą nam 100 kombinezonów, to one bardzo szybko zejdą, nie starczy ich nawet na tydzień.

Wszyscy przychodzimy na zmianę pół godziny wcześniej, albo i więcej, żeby się dowiedzieć, jak danego dnia pracujemy, z jakimi zasobami. Nie mam pojęcia, jak to będzie, jak liczba pacjentów się zwiększy.

Czy sposób, w jaki zorganizowana jest wasza praca, powoduje, że i wy jesteście narażeni na zakażenie?

Oczywiście, na każdym dyżurze wchodzimy w bliski kontakt z chorymi. Jak to wszystko się zaczęło, powiedziałem moim dzieciom, że nie będę się z nimi widział przez jakiś czas. Mieszkają z moją byłą żoną, ostatni raz widziałem je ponad tydzień temu, a zobaczę - nie wiem kiedy. Kontaktujemy się przez Internet. Mojej dziewczynie też zaproponowałem, żeby się na jakiś czas wyprowadziła. Uznała, że zostaje u mnie. Ale kolega na przykład przestał sypiać ze swoją żoną w jednym łóżku, żeby jej nie narażać.

Pracują u nas pielęgniarki, rejestratorki, które mają małe dzieci i też nie wiedzą, czy czegoś do domu któregoś dnia nie przyniosą. Taka loteryjka. A szkoły i przedszkola są zamknięte, co rodzi dodatkowe komplikacje. Wielu pracowników to ludzie tuż przed emeryturą, czyli z racji wieku są w grupie podwyższonego ryzyka. Nie każdy też jest okazem zdrowia. Kolega ma cukrzycę, nadciśnienie, jego serce ma czasem zaburzoną elektrykę. Jeden ze starszych sanitariuszy miał kilka dni temu zawał serca.

Ile w tej chwili średnio trafia do was pacjentów z podejrzeniem koronawirusa?

Na dobę średnio 30 osób. Jak wybuchła epidemia w Chinach, na oddział trafiała jedna, dwie osoby z podejrzeniem koronawirusa na tydzień. Mówiły, że wróciły z Chin i że mają infekcję górnych dróg oddechowych. Wraz z rosnącą liczbą krajów objętych epidemią liczba pacjentów rosła. Na szczęście na razie nie trafia do nas wiele przypadków naprawdę poważnych, z ciężkim zapaleniem płuc, z zagrożeniem życia. Respiratorów nie brakuje. Częściej jest tak, że ludzie przychodzą bez sensu.

To znaczy?

Bo są zaniepokojeni. Nie mają żadnych objawów infekcji, ale mówią na przykład, jak jeden pan, że ktoś w tramwaju, którym jechał do pracy, krzyknął, że ma koronawirusa. Pan opowiedział tę historię w pracy i szef wysłał go do nas, żeby się przebadał. Albo ktoś przychodzi na SOR, bo nie wie, czy następnego dnia może odwiedzić babcię, czy nie. Nie mamy takiej możliwości, żeby zrobić test każdemu, kto sobie tego zażyczy. Tych testów jest wciąż za mało.

I co robicie z takimi osobami? Odsyłacie je do domu?

Zgodnie z przepisami nie możemy tego zrobić. Jeśli ktoś koniecznie chce, żeby zbadał go lekarz, to musimy go przyjąć.  Możemy mu jedynie wytłumaczyć, że nie ma to najmniejszego sensu, wręcz zniechęcamy do pozostania na SOR-ze, odkąd został przekształcony w placówkę zakaźną, bo to najlepsze miejsce, żeby złapać koronawirusa, jeśli się go jeszcze nie ma. Zalecamy, żeby obserwować swój stan i ewentualnie reagować, jeśli pojawią się niepokojące objawy, jak duszności, gorączka powyżej 38 stopni Celsjusza.

Ludzie słuchają?

W większości tak. W tych kombinezonach wyglądamy naprawdę poważnie.

Co ważne - na chorobę wywołaną przez koronawirusa nie ma na razie lekarstwa. Na razie większość pacjentów, którzy mieli pozytywny wynik testu, nie jest hospitalizowana, są wysyłani do domów, gdzie mają odbyć kwarantannę, z nikim się nie spotykać.

Na przykład?

Trafiła do nas pacjentka po zabiegu ginekologicznym, bo szpital, w którym była operowana, nie chciał jej przyjąć.

Dlaczego?

Bo miała gorączkę. Pewnie miała stan zapalny w organizmie, co często zdarza się po zabiegach. Żadnych innych objawów nie zaobserwowała. Ale w szpitalu usłyszała, że nie przyjmą jej, dopóki nie przebada się na obecność koronawirusa. Dochodzi do sytuacji, w której pacjenci, którzy powinni otrzymać leczenie jak najszybciej, go nie dostają, bo ktoś podejrzewa, że mogą mieć koronawirusa, mimo że nie ma ku temu żadnych przesłanek, jak w przypadku tej pani.

Inni lekarze robią jeszcze dziwniejsze rzeczy. Zlecają na przykład komuś antybiotyk i jednocześnie wysyłają go na badanie na obecność koronawirusa. Przecież to absurd. Albo zlecasz antybiotyk, który nie działa na wirusy, a jedynie osłabia organizm, albo podejrzewasz koronawirusa. Nie jestem lekarzem, ale tyle wiem. No i jak można człowieka z osłabionym organizmem po antybiotyku wysyłać na SOR zakaźny? Zazwyczaj ci pacjenci nie są poważnie chorzy, są przeziębieni albo mają stan zapalny gardła.

Testów na obecność koronawirusa jest za mało, żeby robić je wszystkim pacjentomTestów na obecność koronawirusa jest za mało, żeby robić je wszystkim pacjentom fot: Tomasz Pietrzyk/ Agencja Wyborcza.pl

Ale panika związana z tą chorobą jest koszmarna, i nie tylko wśród zwykłych ludzi, ale również lekarzy. Dochodzi do absurdalnych sytuacji.

Pracujecie w tej chwili normalnie?

Na razie normalnie, choć jest nas mniej, niż było. Część osób się zwolniła, część przeszła na L4. Nie każdy jest gotowy, żeby narażać siebie czy swoją rodzinę, nie każdy godzi się na to, żeby pracować na oddziale zakaźnym, bo nie w takim szpitalu się zatrudniał. Szukamy nowych osób do pracy, ale jakoś nie widzę dużego zainteresowania. Pewnie będzie tak, że będziemy mieli nadliczbowe dyżury.

Z jednej strony ludzie was wspierają, z drugiej musicie czuć ogromną presję?

Presja jest olbrzymia. Czujemy się jak mięso armatnie rzucone na pierwszy front. Żadnych szkoleń, żadnych ustaleń, radźcie sobie sami, sami wymyślajcie strategię.

I tak, ludzie nas wspierają, pomagają. Nie ukrywam, że chętnie z tej pomocy korzystamy. Wystarczy, że wrzucimy post na Facebooka, czy ktoś poratuje nas ciepłym posiłkiem, i odzew jest ogromny. Ta nagła zmiana nastawienia do nas jest miła i jednocześnie zaskakująca, drastycznie różni się od tego, do czego jesteśmy przyzwyczajeni na co dzień. Praca na SOR-ze jest niewdzięczna, ludzie nas nie lubią, rzadko nam dziękują, traktują nas jak zło konieczne, taki przedsionek w drodze do szpitala albo prawdziwego lekarza, który naprawdę im pomoże.

Nie mamy jednak złudzeń, że za jakiś czas, jak sytuacja wróci do stanu sprzed epidemii, znów będziemy tymi złymi ludźmi SOR-u, którzy tylko wydłużają ścieżkę do lekarza. Nie przywiązujemy się więc za bardzo do tego, jak jest w tej chwili. Nie to motywuje nas do pracy.

A co was motywuje?

Że możemy kogoś uratować.

Ewa Jankowska. Dziennikarka i redaktorka, absolwentka Polskiej Szkoły Reportażu. Zaczynała w Wirtualnej Polsce w dziale Kultura, publikowała wywiady w serwisie Ksiazki.wp.pl. Pracowała również w serwisie Nasze Miasto i Metrowarszawa.pl, gdzie z czasem awansowała na redaktor naczelną. Z serwisu lokalnego do magazynu Weekend.Gazeta.pl przeszła w sierpniu 2018 roku.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.