Premier Mateusz Morawiecki apeluje o dyscyplinę. Wzywa do przestrzegania zasad izolacji i kwarantanny. Zamknięte są szkoły i przedszkola, nieczynne galerie handlowe, kina, muzea, restauracje, imprezy masowe odwołane. W tym samym czasie dziesiątki wpisów i zdjęć w mediach społecznościowych pokazują tłumy na spacerach w lasach, rowerowych przejażdżkach czy placach zabaw.
- Czy naprawdę idziemy scenariuszem włoskim? Tam też świętowano, chlano, imprezowano. Był festiwal. Dziś jest płacz, kostnice w kościołach z setkami trumien, bo nie ma miejsca w normalnych kostnicach – pyta Damian Maliszewski, muzyk i publicysta. Od tygodnia nie opuszcza swego warszawskiego mieszkania. Wyszedł raz, na chwilę do apteki oraz w minioną środę nad Wisłę, namówiony przez kolegę, by zobaczyć coś, w co nie mógł uwierzyć. „Piwko i wódeczka leją się strumieniami. Tysiące spacerowiczów, setki dzieci na hulajnogach, deskorolkach i rowerach. Dzieci bawią się ze sobą wzajemnie. Obce. Bez zachowania bezpiecznej odległości. Tatusiowie zachwyceni. Wiosna, słoneczko. Siłownia na wolnym powietrzu oblegana przez ćwiczących. Nie ma gdzie palca włożyć” – opisał na swoim profilu na FB. W ciągu doby post zyskał 15 tysięcy udostępnień. I tysiące komentarzy od tych, którzy nie mogą się nadziwić ludzkiej nieodpowiedzialności. Opisują tłumy na zalewem Zegrzyńskim czy w podwarszawskim lasach. „No suuuper. Szykujcie sobie trumny, bo będziecie leżeć jak Włosi w kościołach, bo kostnice będą P.R.Z.E.P.E.Ł.N.I.O.N.E !!!! Brawa za "odwagę" i "rozum" o ile go w ogóle MACIE!!!!” – grzmi jedna z internautek.
Dlatego Damian Maliszewski nie ma złudzeń. – Zachęcanie przez władze do dobrowolnej kwarantanny i liczenie na to, że wszyscy posłuchają jest… niepoważne – mówi nam muzyk i publicysta. - Skoro ludzie nie rozumieją i nic do nich nie dociera, apele nie mają najmniejszego sensu. Jedni są w stanie zamknąć firmy i siedzieć w domu tracąc na tym finansowo, a inni bawią się w najlepsze. Dopóki rząd nie powie koniec, nic nie jest nas w stanie uchronić przez włoskim scenariuszem – dodaje Maliszewski i apeluje do władz o obowiązkową trzytygodniową kwarantannę.
Podobny apel – o zakaz wychodzenia z domu i wprowadzenie stanu wyjątkowego – oraz podobne obserwacje znad brzegu Wisły ma pisarz Mariusz Szczygieł. - To jest niebywałe ile widziałem grup zwłaszcza młodzieży, które nie zdają sobie sprawy z powagi sytuacji albo są programowymi ignorantami – napisał w mediach społecznościowych. O tym, jak w praktyce wygląda akcja: zostań w domu przekonał się też w minioną środę Filip Chajzer, który - jak przyznaje - musiał zawieźć papiery „do miasta” i w tym celu wybrał się rowerem przez Las Kabacki. I zastał „ruch jak na Marszałkowskiej”. A na pobliskiej polanie okoliczności typowej majówki: ogniska, grille, kiełbasa i piwo. - Czy to nie przed tym ostrzegają eksperci podając przykład włoski?” – pyta na Instagramie dziennikarz TVN.
Agata Rakfalska-Vallicelli jest Polką mieszkającą na północy Włoch. Pracuje jako psycholog i psychoterapeuta, także online. Od trzech tygodni wraz z rodziną nie opuszcza w zasadzie swego mieszkania. – To, co widzę przez okno to cała moja dzisiejsza rzeczywistość – mówi. I dodaje: - Proces przechodzenia przez kwarantannę ma różne fazy. Pierwsza, którą Włosi przeżywali cztery tygodnie temu, gdy zamknięto szkoły i większość firm przeszła na zdalny system pracy budziła przede wszystkim zaciekawienie. – Działo się coś nietypowego. Siedzimy w domu. Mamy więcej wolnego czasu. Włosi odczuwali nawet pewien rodzaj entuzjazmu – wyjaśnia psycholog. Potem przyszła druga faza – rozprężenia. - Pójdę na spacer, pojadę gdzieś na rowerze. Jestem na powietrzu, do nikogo się nie zbliżam. Nic złego się nie stanie. Stosuję się do zasad, ale na moich warunkach. I to była pułapka – nie ma wątpliwości Polka mieszkająca we Włoszech. Kolejny tydzień przyniósł więc zdecydowane zaostrzenie środków bezpieczeństwa. Od minionej środy Włosi nie mogą opuszczać swoich domów na dalszą odległość niż 500 metrów, pod warunkiem, że mają uzasadniony i ważny powód. – Dziś mamy fazę rezygnacji. Dominuje złość i frustracja – mówi Agata Rakfalska, która jest przekonana, że każdy kraj będzie przechodził sytuację kryzysową wywołaną koronawirusem w podobny sposób. Także Polska.
Dr Paweł Moczydłowski, socjolog i kryminolog zdyscyplinowanie Polaków ocenia pozytywnie. Choć nie ma wątpliwości, że wynika ono głównie ze strachu przez zagrożeniem. - Gdy oswoimy się z zagrożeniem, lęk ustępuje i następuje nieracjonalne odreagowanie…. Stajemy się głupio odważni – mówi. Według niego Polacy mogą też paść ofiarą własnego sukcesu. – To, że zakażonych wciąż jest stosunkowo niewielu może wpływać niekorzystnie na poziom dyscypliny. Grozi nam uśpienie czujności – przekonuje. W opinii Moczydłowskiego duży wpływ na to, że młodzi ludzi spotykają się mimo pandemii miały od początku powtarzane informacje, że młode pokolenie jest najbardziej odporne na koronawirusa. – Młodzi ludzie wychodzą więc z domu i… spotykają się z agresją, która jest pochodną czasów zarazy. Ci, którzy stosują się do panujących reguł widzą winnych wśród tych, którzy tych zasad nie przestrzegają – wyjaśnia socjolog.
A przykłady można tylko mnożyć. - W środę w okolicach 19 pojechaliśmy na spacer nad Wisłę. Na śmietnikach stało po kilkanaście butelek po „małpkach”, puszki po piwie. I co kilkadziesiąt metrów stały grupki ludzi. Mniejsze niż zwykle, ale na pewno nie było pusto – opowiada nam Kasia. - Wiec zrobiliśmy zawijkę do samochodu – dodaje. Darek w minioną niedzielę zamiast na siłowni postanowił pobiegać w plenerze. Niestety podobny pomysł przyszedł do głowy nie tylko jemu. - 15 km od Warszawy. Pikniki, ogniska, rowerzyści, całe rodziny, plac zabaw oblegany. Latem było luźniej – relacjonuje. - Człowiek się zastanawia, o co tu chodzi i czy przypadkiem ktoś tu nie zapomniał, że mamy pandemię – dodaje. Podobne obserwacje ma Karolina, mieszkanka jednej z podwarszawskich miejscowości. - Tutaj jest tak jakby się nic nie stało, nic nie działo, starsi ludzi na rowerkach z pieskami na spacerkach, w sklepach, na spacerkach, na placach zabaw, pod sklepami, w myjni – opowiada. Gdy na lokalnym forum napisała post krytykujący takie zachowania, spotkała się z opiniami, że panikuje, bo przecież nie ma zakazu wychodzenia z domu. - Naprawdę ręce opadają – dodaje Karolina. Podobnie jest w innych miastach Polski. Nad Wartą w Poznaniu były imprezy, grill i zimne napoje. Apel do prezydenta miasta wystosowała jedna z radnych PiS. - Skoro rozum szwankuje, musi być restrykcja dla dobra nas wszystkich, i narzędzie dla służb porządkowych, tym bardziej że sezon się zaczyna, a walka z koronowirusem przed nami!!! - apeluje Lidia Dudziak. „W Puszczykowie generalnie ludzie są wyłącznie w lesie. Na ulicy zero”, „Nawet w odległych zakątkach Puszczy Noteckiej można dzisiaj spotkać żywe dusze” – donosili internauci.
Zdaniem psycholog Katarzyny Kucewicz faza mobilizacji w sytuacjach kryzysowych trwa od dwóch do trzech tygodni. – To czas, kiedy realizujemy postawione przed nami zadanie – zostań w domu. Potem przychodzi kolejna faza – rozprężenia – mówi. Adoptujemy się do nowej rzeczywistości. W mediach pojawiać się zaczną inne tematy, nie tylko te związane z koronawirusem. – I wtedy grozić nam może włoski scenariusz. Nie dlatego, że jesteśmy do nich podobni, ale dlatego, że jesteśmy ludźmi. Zaczniemy normalnie się spotykać, normalnie funkcjonować. I ta faza może być znacznie bardziej niebezpieczna – przekonuje psycholog.
Nie brak też głosów, że w sprawie gromadzenia się w miejscach publicznych jest sporo chaosu. Maciej, mężczyzna po 50-tce: - Jedni eksperci apelują, by wychodzić z czterech ścian, bo to wzmacnia odporność, inni zachęcają: siedź w domu. Jedni mówią: można zarazić się tylko drogą kropelkową i z odległości mniej niż 1,5 metra. Dlatego Maciej pyta, czemu nie można iść do parku czy lasu i zachowywać taką albo większą odległość? - Czemu ludzie nad Wisłą to idioci? Albo czegoś nie wiemy, albo mamy chaos co do wskazań – zastanawia się mężczyzna.
Marta Moczydłowska z Okręgowej Izby Lekarskiej widząc zdjęcia tłumów w miejscach publicznych nie ma wątpliwości, że ci ludzie po prostu nie czują zagrożenia. – Nie zdają sobie sprawy, że nawet jeżeli się zarażą i przejdą chorobę łagodnie, to mogą zarazić swoich rodziców czy dziadków, a już dla nich może to oznaczać nawet śmierć – ostrzega. I podkreśla to, o czym każdy powinien pamiętać: wirus przenosi się drogą kropelkową i w powietrzu jest w stanie utrzymać się nawet przez pół godziny. – Wystarczy, że np. jest bezwietrzna pogoda i znajdziemy się w miejscu, gdzie chwilę wcześniej był ktoś chory i kichnął, o czym nie wiemy. Możemy w ten sposób zarazić się, nie trzeba bezpośredniego kontaktu – wyjaśnia Marta Moczydłowska. – W skupiskach ludzi uchronić się przez tym jest niezwykle trudno – tłumaczy.
Dlatego zdaniem psycholog Katarzyny Kucewicz spacery w tłumie ludzie są dowodem bezmyślności i lekceważenia. A wynika z przeświadczenia, że jeśli nawet coś złego może się zdarzyć to na pewno nie nam. – Arogancko wierzymy, że zło nam ominie. Zwłaszcza, gdy stosujemy się do zaleceń: myjemy ręce, dbamy o higienę. Jesteśmy przekonani, że tak robią wszyscy wokół – wyjaśnia Kucewicz. Tymczasem w takiej sytuacji powinno obowiązywać każdego z nas – podobnie jak na drodze – ograniczone zaufanie do drugiego człowieka. Nie każdy bowiem musi stosować te same reguły.