Rozmowa
Szwaczki skarżą się na brak szacunku ((fot. shutterstock, zdjęcie ilustracyjne))
Szwaczki skarżą się na brak szacunku ((fot. shutterstock, zdjęcie ilustracyjne))

Kiedy kupujemy ubrania, które są produkowane w Polsce, mamy poczucie, że wspieramy nasz rodzimy biznes. Mamy też nadzieję, że polskie firmy nie wykorzystują pracowników tak, jak to czynią światowi giganci, którzy ubrania szyją np. w Bangladeszu czy Kambodży. Zatrudniają tam pracowników za kilka dolarów i traktują ich jak niewolników.

Żeby sprawdzić, jak wygląda praca w polskiej branży odzieżowej, chciałam porozmawiać ze szwaczkami. Ale one nie zgadzały się na rozmowę, choć gwarantowałam im pełną anonimowość. Próbowałam je znaleźć przez łódzką Solidarność, ale okazało się, że w jej strukturach w zasadzie nie ma już przedstawicielek tej profesji. A przecież miasto - jak żadne inne w Polsce - kojarzy się z tą branżą.

Na rozmowę zgodziła się w końcu Agnieszka Chałupka. Jako szwaczka przepracowała ponad 20 lat, od trzech prowadzi własną pracownię. Ale doskonale pamięta niedawne czasy zatrudnienia w mniejszych czy większych zakładach odzieżowych. I ma ciągle pracujące tam koleżanki.

Dlaczego pani odeszła z firmy odzieżowej?

Miałam już dość podejścia do pracownika w tej branży. Niezależnie od firmy, czy mała, czy duża, zawsze jest takie samo. Wszędzie traktuje się szwaczkę jak kogoś, kto jest mało wart, kto nie jest zaradny, kto niewiele umie. Szyjesz? To jesteś nikim.

Nawet teraz, gdy prowadzę własną firmę, spotykam się z takim podejściem.

Że jest pani gorsza?

Dokładnie tak. I głupsza. A przecież ja naprawdę muszę się podczas szycia solidnie nagłówkować. I tak wymyślić, żeby nic nie zepsuć. Mimo to jestem traktowana czasami jak "taka tylko szwaczka". Jak wchodzi klient, to ja przecież siedzę przy maszynie.

- Miałam już tego dość - mówi Agnieszka Chałupka (fot. shutterstock)

A jak to jest, kiedy pracuje się u kogoś?

Do tego poniżającego traktowania dochodzi mobbing. Znajoma szwaczka leczy się z depresji, do której doprowadziła ją szefowa złym traktowaniem, właśnie mobbingiem.

Ciągle jest za mało, za wolno. W szwalni zmuszano nas do pracy minimum po 10 godzin dziennie. Świątek, piątek, bo zawsze był niedosyt. Ja, żebym mogła pójść na kurs nowoczesnego kroju popołudniami, żeby mnie nie zmuszano do zostawania po godzinach, musiałam kłamać, że mam rehabilitację.

Koleżanki z innej firmy opowiadały mi, że jak szef miał duże zamówienie, na przykład na sukienki, to zamykał dziewczyny w szwalni na klucz i wychodził. Nie mogły pójść nawet do toalety. A gdyby się coś stało?!

No właśnie!

Wracał po 12 godzinach, sprawdzał, jak idzie praca i jeśli sukienki nie były gotowe, to zamykał pracownice na kolejne 12 godzin. Ja nigdy w takiej firmie nie pracowałam, mnie nikt nie zamknął, ale od koleżanek słyszałam, że to wcale nie są rzadkie sytuacje.

A jak się człowiek buntował, to był niedobry. Chciał podwyżkę? To już w ogóle. I nie miało znaczenia, że na przykład za uszycie sukienki pracodawca wcześniej płacił 10 zł, a potem zaczął 7,20 zł. Gdy zapytałyśmy, dlaczego obniżył nam wynagrodzenia, to odparł, że wtedy się przeliczył. Źle przekalkulował, musiał dołożyć. Stare śpiewki.

Ile teraz zarabia szwaczka?

Wie pani, jak widzę w Internecie ogłoszenia pracodawców, to pękam ze śmiechu. Oferują zarobki nawet do pięciu tysięcy złotych netto! Czy to prawda? - nie wiem, ale jeszcze kilka lat temu szwaczka zarabiała około 1,8-2 tys. zł na rękę. Za 10 godzin pracy dziennie plus co najmniej dwie soboty.

Jak się to miało do prawa pracy?

Nijak. Żeby szwaczka zarobiła na rękę nawet cztery tysiące złotych?! Może zarobi, ale na pewno nie na legalu.

Niech się cieszy, jak dostanie umowę na pół etatu. Zarabia więc połowę najniższej krajowej i do tego co zarobi od uszytej sztuki.

Zresztą to się tylko nazywa "pół etatu". Praca jest jak na cały, czy nawet półtora. Jak jest dużo szycia, to trzeba szyć. Z tego, co wiem, wiele dziewczyn jest pozatrudnianych na jedną czwartą etatu. A tyra jak na półtora.

Część szwaczek odeszła z zawodu (fot. shutterstock)

Mój szef płacił składki, jak trzeba. Ale niektóre moje koleżanki z innych firm nie dostają pensji za czas L4 - pracodawca nie płaci za 33 dni zwolnienia lekarskiego, kiedy pracownica jest chora. Zmienia się to dopiero wtedy, gdy płacenie przejmuje ZUS. To raczej nie jest zgodne z prawem, ale dziewczyny się nie skarżą. Te, które zostały, boją się stracić pracę.

To, co pani mówi, brzmi przerażająco.

Dlatego założyłam własną pracownię. Raz jest lepiej, raz gorzej, ale sama jestem sobie sterem i okrętem. Nikt mną nie pomiata, nikt nie wydaje poleceń. Wie pani, co robiła moja szefowa? Stawała na środku sali, brała się pod boki i mówiła: "Ja jestem technikiem, robię formy, a wy? Co wy potraficie? Ja jestem kimś i jak zamknę ten zakład, to sobie poradzę, a wy nie! Wy nic nie umiecie".

Człowiek każdego dnia słuchał podobnych rzeczy. Wciąż byłam poniżana. Więc w pewnym momencie powiedziałam "dość". Myślałam sobie: "Ja też jestem technikiem odzieżowym i też robię formy. Jak ja mam sobie nie poradzić?".

Znalazłam kurs robienia form komputerowo, czyli tworzenia  szablonów, według których się szyje. Bardzo mnie zainteresował, chciałam się rozwijać, uczyć, by móc iść z duchem czasu. Ale mój szef się nie zgodził, żebym na ten kurs poszła, choć nie wiązało się to dla niego z dodatkowym kosztem, bo miałam unijne dofinansowanie.

I co pani zrobiła?

Złożyłam wypowiedzenie. Szef powiedział, że mi go nie podpisze, bo mamy teraz produkcję. I wyskoczył do mnie z pretensjami, jak ja mogę go tak "zostawić, jak on ma teraz tyle zamówień".

Może ta sytuacja czegoś go nauczyła, że pani odeszła?

Moje koleżanki wciąż tam pracują i wiem, jak jest dziś: niewiele się zmieniło. I one też się boją cokolwiek zmienić. Poszukać innej pracy, założyć własną firmę. Jeśli ktoś ci przez 15 lat powtarza, że bez szefa sobie nie poradzisz, to w końcu zaczynasz w to wierzyć.

''Jak ci wciąż powtarzają, że sobie nie poradzisz, to zaczynasz w to wierzyć'' (fot. shutterstock)

Pani nie uwierzyła. Są tacy, którzy mówią, że niskie pensje szwaczek wynikają z ich małych kwalifikacji.

Ja potrafię uszyć wszystko: żakiet, sukienkę, spodnie, T-shirt, płaszcz. A przecież nie ja jedna! Bardzo mnie denerwuje zaniżanie kwalifikacji szwaczek. Jak ktoś nie ma odpowiednich umiejętności, to dlaczego się go nie zwolni? Po co komu mało przydatny pracownik, który niczego nie umie?

Niskie pensje to nic innego jak wykorzystywanie tych kobiet. Proszę pani, nawet jak do małej firmy przyszły szwaczki, które wcześniej pracowały głównie na taśmie, czyli każda szyła dany element odzieży, i tak od razu znajdowały rozwiązanie. Jeśli jedna umiała szyć kieszonki, a druga rękawy, kolejne - coś innego, to łączyły się w czteroosobowe zespoły i razem były w stanie zrobić całe zamówienie, czyli np. 10 żakietów. A potem się dzieliły pieniędzmi.

Ale lwia część zysków zostawała pewnie w kieszeni właściciela firmy?

To oczywiste. Dziś, prowadząc własną firmę, patrzę na to nieco inaczej. Wiem na przykład, jak drogie są tkaniny. Też nie jest mi łatwo, ale wolę taki układ, wolę pracować po 10 godzin na własny rachunek niż u kogoś. Nikt mi nie mówi, że nie mogę wyjść o zwykłej porze, nie ma pretensji w stylu: "Po co się umówiłaś na popołudnie do lekarza, jak wiedziałaś, że jest tyle pracy". Sama o sobie decyduję.

I nadal w uszach mam to biadolenie: "Oj, w tym miesiącu poszło naprawdę kiepsko. Wy to jeszcze zarobicie, ale ja?". Nie wiadomo, czy się śmiać, czy płakać. Większość szwaczek przecież jeździ komunikacją miejską, a urlop spędza na działce. Właściciele firm wożą się limuzynami, a na wakacje za granicą wydają grube tysiące złotych. Jeszcze się chwalą, gdzie to nie byli.

A z drugiej strony - jak wspominam z początków mojej pracy - pensja nie zawsze była na czas. Albo przychodziło się na dzień próbny, szyło i szyło, a potem nikt za ten czas nie płacił. Mówiąc wprost: to było wykorzystywanie.

Jak to jest, że wielu pracodawców nadal szuka szwaczek i nie może znaleźć, a jednocześnie tyle kobiet się przekwalifikowało, porzuciły ten zawód?

Sporo firm się zamknęło, bo wiele szwaczek odeszło z zawodu, a odeszły dlatego, że miały dość, tak jak ja. Te starsze przeszły na emeryturę, młodsze - do pracy w magazynach czy hipermarketach. Nie chciały już pracować na takich warunkach, jakie proponowano im w szwalniach.

Dzisiaj to ja młodych szwaczek nie kojarzę. W zawodzie zatrudnia się sporo Ukrainek. Godzą się na gorsze warunki, bo chcą zostać w Polsce. I ja się im nie dziwię.

Agnieszka Chałupka ( fot. arch. prywatne, shutterstock)

Natomiast ja się trochę dziwię, że pani tak odważnie mówi o branży.

A czego mam się bać? Wiem, że dziewczyny nie zgadzają się nawet anonimowo  rozmawiać z dziennikarzami, a co dopiero pod nazwiskiem. Pracodawcy czytają nawet anonimowe opisy tego, jak traktowane są szwaczki, to potem robią w szwalniach dochodzenie: kto to mógł powiedzieć.

Moje koleżanki też się dziwią, że ja szczerze opowiadam o branży. Wie pani dlaczego? Bo jestem głęboko przekonana, że im więcej się o tym mówi, tym większe prawdopodobieństwo, że kiedyś jednak będzie lepiej. Każdemu należy się szacunek niezależnie od wykonywanej pracy.

Zobacz wideo Szafa przyjaciół - ciucholand, w którym się nie płaci

Agnieszka Chałupka. Z wykształcenia technik odzieżowy. W branży od ponad 20 lat. Od 2017 roku prowadzi własną firmę - Pracownię Mód.

Angelika Swoboda. Dziennikarka Weekend.Gazeta.pl. Zaczynała jako reporterka kryminalna w "Gazecie Wyborczej", pracowała też w "Super Expressie" i "Fakcie". Pasjonatka psów, mądrych ludzi, z którymi rozmawia też w podcaście "Miłość i Swoboda", kawy i sportowych samochodów.