Jestem wolontariuszką na onkologii - historie pacjentów z oddziału.

sohiet
sohiet

Odkąd pamiętam nie lubię siedzieć w miejscu, ciągle szukam czegoś do roboty, często dając się ponieść altruistycznym pobudkom. Działalność charytatywną rozpoczęłam już w wieku 16 lat, kiedy to współpracując z MOPSem pomagałam w nauce młodszym dzieciom z biedniejszych rodzin. Cóż więc mogłam ze sobą począć podczas najdłuższych wakacji w życiu - po maturze? A no rozpoczęłam wolontariat na oddziale hematologii i transplantologii szpiku. Po kilku latach spotkań z pacjentami chciałabym się z Wami podzielić doświadczeniem i wspomnieniami.


Na moim oddziałe dominują ostre białaczki, chłoniaki i szpiczaki, czyli bardzo brzydkie rzeczy, których wyleczalność jest przerażająco niska. W pewnym stopniu to gorsze niż hospicjum, bo choć istnieje cień nadziei na powrót do zdrowia, tak zrozumienie i wsparcie psychologiczne jest niemalże nieosiągalne. Fundacja, z którą podjęłam współpracę, stara się nadrabiać i rekompensować tę emocjonalną pustkę. Wolontariusze służą rozmową, ciepłym słowem, „ludzkim” podejściem do drugiego człowieka. Jak trzeba to polecimy po zakupy, zrobimy herbatę, pomożemy się uczesać albo przebrać, ale przede wszystkim – jesteśmy. 


Maciek, lat 42, pracownik fizyczny.

Wchodzę na salę, którą okupują dwaj młodzi mężczyzni. Pacjent po mojej lewej jest mi znany, średnio potrzebuje mojej pomocy, odwiedza go rodzina, więc jego potrzeby są zaspokajane na bieżąco. Jednak facet z prawej chyba dopiero co przyjechał, torba nierozpakowana, a pod łóżkiem leży opakowanie po pizzy. Patrzę na niedozwolony na oddziale produkt i pytam:
- A Pan to chyba nowy u nas, co?
- Zgadza się, zaledwie wczoraj mnie tu położyli, a za chwilę mam dostać chemię. Zawsze to tak szybko idzie?
- Cóż, nie jestem lekarzem, ale z tego co zauważyłam to nie tracą czasu. Wdrażają leczenie jak tylko wykminią miksturę. Widzę, że imprezę wczoraj mieliście?
- Tak, z okazji mojego pierwszego od czasu narodzin pobytu w szpitalu. Nie mam pojęcia co się dzieje, boję się jak cholera.

Momentalnie wybaczyłam mu tę dietetyczną zbrodnię, była to forma pożegnania z dotychczasowym beztroskim życiem, ostatni “normalny” wieczór. Chorzy na nowotwory mają indywidualne zarówno leczenie jak i rygorystyczną dietę, której muszą ściśle przestrzegać. Abstrahując od jakości posiłków podawanych w szpitalach, ja też muszę bacznie analizować i w razie potrzeby konsultować zachcianki pacjentów, kiedy posyłają mnie po zakupy. Niemniej jego ostatnie zdanie spowodowało, że zostałam w tym pokoju trochę dłużej niż w innych. Przedstawiliśmy się sobie, zaczęliśmy rozmawiać o tym, czym zajmujemy się poza szpitalem, jakie kraje odwiedziliśmy, co chcielibyśmy dostać na urodziny. W pewnym momencie przyszli lekarz z pielęgniarką i zaczęli podłączać do Maćka pompę z chemią. Cały czas miał dobry humor, mimo przerażenia widocznego jak na obrazie Edvarda Muncha. Żartował, że w życiu próbował wielu rzeczy, ale nie spodziewał się, że przyjdzie mu się zmierzyć z takimi dragami. Od momentu pierwszego wtłoczenia specyfiku w kable opowiadał mi co się z nim dzieje, co czuje psychicznie i fizycznie. Pytał mi się, co jest normalne, a co nie, ufając mojemu doświadczeniu, jednak każdy człowiek przeżywa to na swój sposób, każdy organizm reaguje inaczej… Uspokajałam go, że wszystko z nim w porządku, że tak na razie musi być. Uwierzył mi. Zaproponowałam, żeby zasnął, wtedy nawet nie będzie wiedział co się dzieje, a jak się obudzi to będzie po wszystkim. A przynajmniej po pierwszej części wszystkiego, co ma nastąpić dalej. Przystał na moją prośbę, ułożył się, co jakiś czas otwierając oczy, żeby upewnić się, że jestem. I że on też jeszcze jest. Zasnął, a ja zakończyłam dyżur, mając za sobą “swoją” pierwszą chemię.
 

Ania, lat 29, oddana żona i mama dwóch dziewczynek.

- Ale bym sobie ciasto zjadła!
- Przecież za niedługo święta, może upieczemy coś dobrego? –
wyszłam z inicjatywą, słysząc przyziemną zachciankę najbardziej uśmiechniętej na oddziale pacjentki. Ania myślała, że mi odbiło, przecież dobrze wiedziałam, że do wiosny z całą pewnością nie opuści szpitalnych murów. Mój plan wyglądał tak – ja udostępniam jej swoją kuchnię i ręce do pracy, a ona opracowuje przepis na ciasto, które będą mogli zjeść pacjenci na naszym oddziale, wraz z dokładną instrukcją jego przygotowania. Ania zanim została gospodynią swojego własnego przybytku pomagała mamie w prowadzeniu domu, teraz bezbłędnie odnajduje się w roli żony i matki, pod warunkiem że nie leży nieprzytomna po kolejnej dawce szpitalnych dragów. Rzetelnie i szczegółowo przygotowała mi przepis na lekkie ciasto jogurtowe bez cukru. Poprosiłam moją babcię o pomoc w jego przygotowaniu, chciałam, żeby wyszło przepyszne, wtedy jeszcze nie ufałam swoim kulinarnym umiejętnościom. Kilka dni przed Bożym Narodzeniem przyniosłam gotowy wypiek i dałam Ani spróbować pierwszy kawałek. Długo rozkoszowała się delikatnym, lekko słodkim ciastem, zanim wypaliła, że właśnie spełniłam jej życzenie świąteczne. Z dziecięcą radością częstowałyśmy pozostałych pacjentów, a ci dziękowali nam jakbyśmy właśnie ich magicznie uzdrowiły. I przez chwilę faktycznie tak było – cały oddział zapomniał o chorobie przez nasz prosty gest. Tym oto sposobem Ania zjadła upragnione ciasto, o którym marzyła jak dziecko o nowym tablecie pod choinką. A przy okazji “dostało się” innym pacjentom, tym bardziej, że Ania zaczęła pisać książkę kucharską z przepisami dedykowanymi chorym onkologicznie.
 

Tomek, lat 32, specjalista ds. kontroli jakości.

Najwyższy na oddziale. 1.90? Albo 1.95, bo sama do niskich nie należę, ale jego wzrost mi imponuje. Nazywa mnie promyczkiem, bo mam żółtą koszulkę i odwzajemniam jego szczery uśmiech, za każdym razem kiedy mnie widzi.
- Słuchaj, potrzebuję dobry monitor, może być używany, na tym szpitalnym sprzęcie nie da się nic obejrzeć. Masz coś?
- A skąd! Ale mogę popytać. A co chcesz obejrzeć?  
- Może Star Trek? Też jestem łysy jak kapitan Picard! Zainteresowana?

Szczerze przyznaję, że takie Sci-Fi to kompletnie nie moja bajka, staram się wymigać od seansu. Tomek wzdycha, przewraca oczami, po czym rzuca:
- Ok długonoga, kompromis. Constantine? Ty będziesz miała Keanu Reevesa, a ja twoje towarzystwo. I dobry film.
Ma tupet! I gadane, trzeba mu przyznać. Tak czy inaczej, okazuje się być znawcą kina, a kiedy chemia zabija w nim komórki nowotworowe (i nie tylko) on zabija czas oglądając filmy. Umówiliśmy się, że raz w miesiącu odbędziemy wspólny seans, żeby tuż po nim przeprowadzić dyskusję niczym najznamienitsi krytycy filmowi. Mój kompan wczuł się w rolę recenzenta filmowego na tyle skutecznie i z takim rozmachem, że pacjenci zaczęli przychodzić do niego po polecenia. Pewnego dnia podzielił się ze mną niesamowicie radosną informacją – okazało się, że ma z bratem niemalże 100% zgodność tkankową, co pozwala na wykonanie przeszczepu szpiku i jego powodzenie. Nie dość, że odkrył w sobie nowe powołanie, czuje się potrzebny na oddziale, co dodatkowo motywuje go do walki z chorobą, to została mu ostatnia chemia, po której już będą szykować obu Panów do zabiegu. 



Wolontariat to nie tylko niesienie pomocy potrzebującym, to nie tylko siła, którą dzielimy się z innymi. To przede wszystkim wszystko, co otrzymujemy od ludzi, którymi się opiekujemy. Ten uśmiech, wyrażający wdzięczność i ulgę. Ta moc, pozytywny zastrzyk energii i motywacja do działania, po zrobieniu dobrego uczynku. Te wartości, a raczej ich waga, która zmienia się pod wpływem doświadczeń. Wolontariat nie jest taki bezinteresowny, mam wrażenie, że osobiście otrzymałam więcej niż sama faktycznie dałam. Ba, czuję się pasożytem, żerującym na cierpieniu innych ludzi, w celu poprawy własnego samopoczucia.

 

Choroba Maćka była w fazie rozsiewu, niemalże bez szans na wyleczenie. Poddał się terapii eksperymentalnej, właściwie to była jego jedyna szansa. Słabł z każdą chemią. Po dwóch miesiącach jego łóżko zajął jakiś inny pacjent. Maciek zajął miejsce na cmentarzu.

Lekarze pozwolili Ani wyjść na przepustkę przed Wielkanocą. Cieszyła się, że będzie mogła uczestniczyć w przygotowaniach świątecznym w domu, wśród bliskich, testując przepisy, które stworzyła na oddziale. Niestety ten pobyt okazał się dla niej zabójczy, wystąpił u niej zespół rozpadu guza, Ania już do nas nie wróciła, nigdy nie wydała wyżej wspomnianej książki.

Tomek poczuł się gorzej niż zwykle po podaniu ostatniej chemii. Pojawił się stan podgorączkowy, myślał, że to po prostu zmęczenie leczeniem. To były drobnoustroje, które z łatwością zaatakowały osłabiony organizm wywołując sepsę. Na drugi dzień jego brat zadzwonił do mnie z zaproszeniem na pogrzeb.

 

A wy co sądzicie o działalności charytatywnej?