Rozmowa
Arkadiusz L., ps. Hoss na ławie oskarżonych (fot. Piotr Skórnicki / Agencja Wyborcza.pl)
Arkadiusz L., ps. Hoss na ławie oskarżonych (fot. Piotr Skórnicki  / Agencja Wyborcza.pl)

Gdy policjanci opowiadali mi lata temu o kolejnych staruszkach okradzionych metodą "na wnuczka", myślałam, że chodzi o oszustwa na 1-2 tysiące złotych. Tymczasem skala tego zjawiska okazała się zaskakująca, przede wszystkim dla policji.

Tylko w 2018 roku w Polsce oszukanych w ten sposób zostało 3476 osób, a ich straty wyniosły blisko 57 milionów złotych. Co więcej, policjanci są pewni, że dostępne dane nie oddają w pełni skali wyłudzeń. W statystykach jest to oszustwo takie samo jak np. kupienie czegoś od nieuczciwego sprzedawcy przez Internet. Dopiero sześć lat temu policjanci zaczęli wyróżniać oszustwa "na wnuczka" w systemie i łączyć ze sobą te sprawy. Wtedy też stało się jasne, że odpowiada za nie mafia, która działa już od dwóch dekad nie tylko w Polsce, jak nam się może wydawać, ale także w innych krajach Europy: Szwajcarii, Niemczech i Luksemburgu. I która - co ciekawe - przejmuje coraz więcej pieniędzy, choć liczba pokrzywdzonych co roku jest podobna. 

Jak to możliwe?

Oszuści, bazując na tym samym mechanizmie, zaczęli zmieniać opowieść. I tak oprócz "wnuczka" czy "siostrzeńca" pojawił się "policjant". Miał "pomóc zatuszować" spowodowany przez krewnego wypadek albo radził, gdzie, jak i komu senior ma przekazać oszczędności, żeby nie padły łupem oszusta. I o ile starsza osoba "wnuczkowi" była gotowa oddać część pieniędzy, o tyle oszustowi podającemu się za funkcjonariusza przekazywała dosłownie wszystko. Paradoksalnie oznacza to, że zaufanie do policji jest w Polsce bardzo duże.

Jedna z emerytek z Łodzi, o której piszę w mojej książce "Wnuczkowa mafia, powiedz im, co masz, a zabiorą ci wszystko", położyła pieniądze w kopercie dokładnie tam, gdzie polecił jej "policjant", bo uwierzyła w historyjkę, że policja szuka dowodów na działanie mafii kredytowej w jednym z banków. Aby pomóc "policji" ją rozbić, miała swoim przykładem udowodnić, jak proste jest wzięcie pożyczki. Zadłużyła się, a potem dała pieniądze obcemu mężczyźnie, którego wizytę zapowiedział przez telefon ów "policjant".

Choć tego "policjanta" osobiście nie poznała?

Ofiary niezwykle rzadko miały kontakt z kimś z szajki. Nawet ci, którzy pośredniczyli w przekazaniu pieniędzy, nazywani w mafii "odbierakami", rzadko przychodzili do mieszkania starszej osoby. Najczęściej prosili, by pieniądze położyć pod drzewem albo powiesić w siatce na płocie.

Policjanci prowadzą 'Hossa' na salę rozpraw (fot. Piotr Skórnicki / Agencja Gazeta)

Żadna z ofiar nie starała się zweryfikować tożsamości "policjanta" na komendzie?

Oszust mówił tak: "Podam mój numer legitymacji i jeśli pani mi nie wierzy, może go pani teraz potwierdzić". Gdy ofiara wyrażała taką gotowość, oszust udawał, że łączy ją z numerem 112, gdzie miła kobieta wszystko potwierdzała.  "Tak, to policjant z naszej komendy, prowadzi akcję, proszę mu pomóc" - słyszała starsza osoba. I już nie miała wątpliwości.

Mówimy o "policjancie", ale to od "wnuczka" wszystko się zaczęło, prawda?

Tak. Zazwyczaj "wnuczek" dzwonił i padała prośba: "Babciu, mogę okazyjnie kupić mieszkanie, samochód, działkę. Mam pieniądze, ale nie mogę ich teraz wypłacić z banku. Czy mogłabyś mi pożyczyć gotówkę? Na kilka dni. Oddam". Emeryt czuł się potrzebny. Wyjmował oszczędności i przekazywał je osobie przysłanej przez "wnuczka". Komuś z "kancelarii notarialnej" czy "koleżance". Sam bowiem był właśnie w trakcie "procedury zakupu mieszkania" i nie mógł przyjść.  

Skąd "wnuczek" miał telefon do "babci" czy "dziadka"?

Z książki telefonicznej. Cenną wskazówką było imię potencjalnej ofiary. Oszuści wybierali takie, które najczęściej nadawano przed wojną, np. w Niemczech często oszuści dzwonili do Adolfów. Wiadomo było, że taka osoba jest już w podeszłym wieku, bo po wojnie w Niemczech dzieciom już tego imienia nie nadawano. Ze starej książki telefonicznej oszust miał nie tylko imię i nazwisko ofiary, ale także jej adres.

Choć oszuści łowili ofiary na telefony stacjonarne, od razu prosili seniora o podanie numeru komórki, by mogli być w stałym kontakcie. Dzięki temu mogli "nawigować" ofiarę, gdy ta na przykład szła do banku wypłacić pieniądze. Poza tym numer był wtedy zajęty, więc znikało ryzyko, że zadzwoni ktoś z bliskich, zapyta babcię, co robi, i oszustwo się posypie.

Pewnie spytasz też, skąd oszust znał imię prawdziwego wnuczka?

No właśnie - skąd?

Zaczynał rozmowę: "Cześć babciu, zgadnij kto mówi". Na co babcia: "Bartuś, to ty?". "No pewnie, że ja. Nie poznałaś mnie?".

Tadeusz M., pseudonim 'Murzyn', romski pastor, który również kierował grupą oszustów, dostał rok i 10 miesięcy więzienia (fot. KSP)

Ale jak to możliwe, że podejrzeń ofiar nie wzbudzał głos "wnuczka"?

Owszem, wzbudzał. Słyszałam nagranie jednej z takich rozmów. "A co masz taki dziwny głos?" - pyta babcia. "A bo chory jestem, babciu". I tyle.

Oszuści z premedytacją wybierali osoby po siedemdziesiątce. Miały najczęściej stare telefony, przez które głos mógł brzmieć inaczej, często miały też problemy ze słuchem. Dość łatwo było więc im wmówić starszej osobie, świadomej swoich ułomności, że dzwoni krewny.

Rozmawiałam z pokrzywdzonym, którego oszukał "bratanek". Powiedział, że głos, który usłyszał w telefonie, brzmiał dokładnie tak samo, jak jego rodzonego bratanka. To był przypadek, ale mężczyzna upierał się, że dlatego dał się nabrać. Pytanie, na ile ulegamy takiej sugestii, gdy nagle dzwoni ktoś, kogo od dawna tak bardzo chcieliśmy usłyszeć.

Wszystkie ofiary łączyła naiwność?

Powiedziałabym, że raczej ogromny wstyd. A wcześniej nadmierna ufność. To często osoby samotne, które łakną kontaktu z drugim człowiekiem. Gdy dzwoni do nich bliski i prosi o pomoc, czują się potrzebne. "Co mi po pieniądzach, w końcu się mogę przydać" - myślą. A potem zaczynają wątpić we własną poczytalność i nie przyznają się krewnym, by ich nie uznano za będących nie w pełni władz umysłowych. A powiem ci, że żadna z tych osób nie zrobiła na mnie wrażenia niepoczytalnej.

Do ilu pokrzywdzonych udało ci się dotrzeć?

Rozmawiałam z czterema. Dotarcie do nich było szalenie trudne. Owszem, miałam adresy i numery telefonów z akt spraw, ale zdawałam sobie sprawę, że osoby te przeżyły potworną traumę, więc zdecydowałam, że nie będę się do nich odzywać bezpośrednio. Poprosiłam więc policję o pomoc w nawiązaniu kontaktu.

Na rozmowę zgodziły się osoby z różnych części Polski, każda okradziona w inny sposób. Jedna "na wnuczka", który miał wypadek, druga "na kuriera", który ma przyjść okraść mieszkanie, więc wszystkie kosztowności trzeba oddać poleconej osobie. Kolejna "na policjanta", który rozpracowywał gang oszustów bankowych i ofiara miała mu pomóc, biorąc kredyt. A czwarta "na bratanka", który mógł okazyjnie kupić ziemię.

Mieszkanie 'Hossa' na Żelaznej w Warszawie (fot. KSP)

Co za inwencja!

Każda grupa miała swoje modus operandi. Czasem "wnuczek" spowodował wypadek i trzeba pieniędzy, aby ratować "wnuczka" albo innego umierającego rannego. Innym razem - uiścić "opłatę" będącą dowodem wdzięczności dla policjanta, który pomoże zatuszować sprawę.  Wersje te są na gorąco modyfikowane w zależności od tego, co powie ofiara.

Przestępcy to aktorzy z ogromnym darem improwizacji!

Żebyś wiedziała. A do tego z jakim słowotokiem i intuicją! Jak tylko wyczują, że ofiara złapała przynętę i jest otwarta na rozmowę, przystępują do ataku i zarzucają ją informacjami. Kompletnie nieskładnymi, ale ofiara nie jest w stanie się w tym połapać, bo oszuści silnie działają na emocje. Starsza osoba jest przerażona, bo "kurier" ma ją okraść, a podający się za policjanta oszust mówi wtedy: "Ja pani pomogę, proszę spakować kosztowności w reklamówkę i położyć pod drzewem. Zaraz ją zabierzemy i uratujemy pani majątek".

Strach, zagrożenie i presja czasu.

To wszystko wyłącza racjonalne myślenie. A gdy oszust poczuje, że ofiara złapała haczyk, nie przerwie rozmowy, zanim pieniądze nie zostaną przekazane. Dopiero wtedy kontakt się urywa.

A ofiara myśli: "Co ja najlepszego zrobiłam?".

Nie od razu. Najpierw siada na kanapie i bierze głęboki oddech. Ma poczucie dobrze spełnionego obowiązku, bo przecież pomogła komuś z bliskich albo udało jej się uratować przed "złodziejem-kurierem" kosztowności. Zwłaszcza że od oszusta słyszy słowa pełne uznania: "Bardzo pani dziękuję, super się pani spisała".  Potem przez parę godzin nic nie robi, bo oszust prosi, by poczekać trzy-cztery godziny, a ktoś się skontaktuje, ktoś odda pieniądze.

Bardzo sprytnie!

To dla szajki czas na zatarcie śladów i ucieczkę. Najczęściej pokrzywdzonemu udaje się "ocknąć" dopiero następnego dnia rano. Wtedy karta z telefonu, z którego dzwonił sprawca, jest już dawno zniszczona, komórka pływa w Wiśle, a pieniądze - przesłane do Niemiec czy Wielkiej Brytanii, gdzie mieszka szef gangu.

'Hoss' i jego rodzina raczyli się szampanem po parę tysięcy złotych za butelkę (fot. KSP)

Szef jest też mózgiem i pomysłodawcą kolejnych scenariuszy oszustw?

Według legendy, do której dotarłam, wertując grube tomy akt sprawy, oszustwo "na wnuczka" wymyśliła żona Arkadiusza Ł., pseudonim "Hoss", szefa romskiego gangu, który dorobił się w ten sposób co najmniej dziesiątków milionów złotych.

Początkowo ludzie "Hossa" wchodzili do domów potencjalnych ofiar, prosząc o szklankę wody czy kawałek chleba. Kiedyś żona "Hossa", obserwowała mieszkanie seniora, którego zamierzała okraść. Zadzwoniła domofonem, by dostać się do bloku. "To ty, córeczko?" - zapytał mężczyzna. I w tym momencie żonie "Hossa", niczym Pomysłowemu Dobromirowi, wpadł do głowy pomysł. "Tak, to ja, będę potrzebowała pieniędzy, ale przyślę po nie koleżankę, bo ja nie mam czasu" - powiedziała. Weszła do mieszkania seniora i wyszła z oszczędnościami jego całego życia.

Z czasem domofon został wyparty przez telefon, a pomysł podchwycili inni Romowie.

Na jaką skalę?

Na tak ogromną, jakiej nikt się chyba nie spodziewał. Grup, które specjalizowały się w oszustwach "na wnuczka", policja rozbiła co najmniej kilka. Wszystkie działały bardzo podobnie, a w proceder były zaangażowane całe romskie rodziny - każdy z członków szajki doskonale znał swoje obowiązki i starał się je dobrze wypełniać. 

Nikt obcy nie mógł się załapać do mafii?

Mógł, ale rzadko się to zdarzało i po niezwykle skrupulatnym sprawdzeniu. Wynajdywaniem takich osób zajmowali się tzw. werbownicy. Oni selekcjonowali kandydatów na "odbieraków", "logistyków" albo "kurierów". Ci ostatni dostarczali pieniądze szefowi - czasem przelewem, czasem wieźli je autem. Rekrutacja na tę funkcję była wieloetapowa, "kurier" musiał być naprawdę zaufany. Zresztą był też obserwowany.

Samochód, którym jeździł Hoss (fot. KSP)

A pozostali? Jakie były ich role?

Wyglądało to tak: ofiara zostaje namierzona w książce telefonicznej, oszuści znają jej numer telefonu i adres. Najczęściej we dwójkę, dzwonią do seniora z zagranicy, np. z Wielkiej Brytanii, ale przed jego dom np. w Polsce udaje się wyznaczony przez mafię człowiek. Mówią o nim "logistyk", bo czuwa nad prawidłowym przebiegiem akcji. Towarzyszy mu "odbierak" - on pośredniczy w odebraniu pieniędzy. Gdy już wiedzą, że starsza osoba złapała haczyk, pilnują jej, żeby postępowała według instrukcji. A te są dokładne, bo oszuści pod telefonem korzystają z Google Street View, dzięki czemu sprawiają wrażenie, jakby znali okolicę i są w stanie precyzyjnie wskazać, gdzie ofiara ma zostawić pieniądze.  

Starsi ludzie często nie są świadomi, że obecna technologia daje takie możliwości. Wielu, gdy już dotrze do nich, że zostali oszukani, jest przekonanych, że ktoś z rodziny musiał maczać w tym palce. Bo skąd ktoś inny znałby adres i tak dokładną topografię okolicy?

W mafii działały całe rodziny, tyle tylko, że niespokrewnione z ofiarami.

Adam, brat "Hossa", który też był członkiem jego mafii, zwykł mawiać: "To, za kogo się podaję, zależy od ofiary". W śledztwie opisywał: "Biorę telefon i dzwonię do kolejnych osób z listy w książce. Zazwyczaj znają to przestępstwo i nie chcą rozmawiać, ale prędzej czy później znajdzie się ktoś, kto chce. Wciągam tę osobę w rozmowę i dowiaduję się istotnych danych o jej rodzinie".

"Hoss" z kolei mieszkał w Warszawie i stąd dzwonił do emerytów w Niemczech, Szwajcarii i Luksemburgu. Jego grupa specjalizowała się w wyłudzaniu pieniędzy od seniorów z zachodniej Europy. Ale inne szajki, które z kolei polowały na emerytów w Polsce, dzwoniły np. z Wielkiej Brytanii.

W jaki sposób policji udało się ich namierzyć?

To była żmudna praca. Najpierw policjantom udało się poznać pseudonimy członków szajki, a potem dotrzeć do nich samych. Założyli podsłuchy na część telefonów, którymi posługiwali się sprawcy. Nagrania były jednym z dowodów. Dzięki nim na przykład "Hossowi" udowodniono wyłudzenia na sumę dwóch milionów złotych. Ale można podejrzewać, że to tylko część łupu, jaki przez lata zebrał.

"Hoss" upolował na przykład bardzo majętną obywatelkę Szwajcarii. Dzwonił do niej przez kilka dni. Biegle mówił po niemiecku, bo w Niemczech się wychowywał i potrafił świetnie ukrywać obcy akcent. 82-latka nie zorientowała się, że dzwoni do niej oszust. "Hoss" podał się za kuzyna, który chce pożyczyć 600 tysięcy franków szwajcarskich na kupno ziemi w bardzo korzystnej cenie. Ciocia się zgodziła. Poszła do banku po część gotówki, bo nie mogła wypłacić za jednym razem całości. I jeszcze dała "odbierakowi" sakiewkę z kosztowną biżuterią oraz sztabkami złota, co miało stanowić zaliczkę dla "notariusza", zanim zostanie uregulowana pełna kwota za działkę. 

Proces Hossa toczył się w sądzie w Poznaniu (fot. Piotr Skórnicki / Agencja Gazeta)

Czy oszuści dostali też drugą transzę?

Nie, bo bank skontaktował się z córką 82-latki i powiadomił ją, że mama wypłaciła sporą gotówkę. Córka zapytała mamę, o co chodzi, a potem znalazła namiar na kuzyna i zadzwoniła do niego. I wszystko wyszło na jaw. Córka zaprowadziła mamę na komendę.  

Co gangsterzy robili z tak ogromnymi pieniędzmi?

Wydawali je lekką ręką na zachcianki i przyjemności. Ale, co ważne, nic nie należało do nich. Samochód był na wujka, mieszkanie wynajęte... "Hoss" żył jak król. W wynajmowane mieszkanie w bloku przy Żelaznej w Warszawie włożył niemałe pieniądze. Wszędzie były marmury, złoto, miśnieńska porcelana, klamki wysadzane kryształami Svarowskiego. Na ścianie wisiał telewizor w robionej na zamówienie złotej ramie, a na podłodze leżały stosiki pieniędzy. Po 20 tysięcy na drobne wydatki.

"Hoss" pijał szampana, który kosztował 8 tysięcy złotych za butelkę, wydawał fortunę w kasynach. Zresztą zarówno on, jak i jego wspólnicy, wcale się z tym niewyobrażalnym wręcz bogactwem nie kryli. Obnosili się z nim w mediach społecznościowych, jakby chcieli pokazać całemu światu, jak żyją. W ten sposób budowali pozycję w swoim środowisku.

Wiesz, co mnie jeszcze uderzyło? Adam D. prowadził tak wystawne życie, że czasem potrafił jednej nocy przepuścić w kasynie 100 tysięcy euro, prosił kuzyna o pożyczkę. Ale jak mawiał, nie martwił się, z czego odda, bo wiedział, że za parę dni znów dostanie zastrzyk gotówki.

Kto zatrzymał "Hossa"?

Namierzyła go niemiecka policja i dała znać polskiej. Akcja zatrzymania "Hossa" w maju 2014 roku była wspólna. Wpadli też jego syn, brat i kuzyn, który był kurierem. Żonę "Hossa" policjanci namierzyli dwa lata później w Gdańsku. Żeby ją aresztować, potrzebowali kolejnych dowodów.

Brałaś udział w procesach tych oszustów. Czuli skruchę?

A skąd! Byłam na rozprawie Karola M., pseudonim "Owoc", który oszukiwał seniorów z Warszawy i okolic Białegostoku. Miał prawie 100 zarzutów, chodziło o wyłudzenia na ponad milion złotych. Od razu dobrowolnie poddał się karze. "Jak dostanę nie więcej niż pięć lat, to wszystko oddam" - obiecał. I tak zrobił. W sądzie wydusił też z siebie słowa "przepraszam, żałuję". Nie widziałam jednak u niego ani odrobiny szczerej skruchy.

Przed poznańskim sądem, podczas procesu 'Hossa', stała karetka (fot. Piotr Skórnicki / Agencja Gazeta)

Członkowie szajki zostali przykładnie ukarani?

Niemiecki wymiar sprawiedliwości faktycznie postanowił położyć tym oszustwom kres. Syn "Hossa", którego złapano i sądzono w Niemczech, dostał 12,5 roku bezwzględnego więzienia. A jego ojciec w Polsce - 7 lat. Cóż, "Hoss" ma bardzo słabe serce, niejednokrotnie odgrywał na procesie scenę, w której niemal był już nad grobem.

Zresztą "Hoss" wcześniej został zatrzymany przez policjantów CBŚP, a potem wypuszczony przez jednego z warszawskich sędziów, który nie widział konieczności zastosowania aresztu. "Hoss" zmienił wizerunek: ogolił głowę na łyso i zaczął nosić okulary. Nie stawiał się na komisariacie. Stąd późniejsze wspólne poszukiwania niemieckiej i polskiej policji.

Inny bohater mojej książki, Tadeusz M., pseudonim "Murzyn", romski pastor, który również kierował grupą oszustów, dostał rok i 10 miesięcy więzienia. Oddał 60 tysięcy złotych, na których wyłudzenie były dowody, i po sprawie. Jego pasją były roleksy i sportowe samochody.

Skąd taka pobłażliwość polskich sądów?

Może w przypadku "Hossa" stąd, że oszukiwał głównie emerytów niemieckich? Inną kwestią jest to, że rzadko pokrzywdzeni decydują się przyjść do sądu. Umierają ze strachu. Podczas procesów są więc odczytywane protokoły, relacje bez emocji. Sędziowie nie słyszą drżących głosów seniorów, których skrzywdzono i okradziono. Ja te głosy słyszałam, mnie się pokrzywdzone emerytki wypłakiwały w ramię. I nie widzę okoliczności łagodzących, zwłaszcza w kontekście bogactwa, w jakie opływali gangsterzy. Dla mnie to potworne, okrutne oszustwo na starszych ludziach.

Bandyci nie mieli żadnych skrupułów. Słyszałam nagranie rozmowy, w której staruszka mówi drżącym, słabym głosem, że chyba zaraz umrze. "Niech sobie pani zaparzy meliski, spokojnie. Teraz już będzie lepiej i działamy dalej" - mówił wtedy oszust. Ale ofiary z rąk nie wypuszczał. Wstrząsające było też dla mnie słuchanie rozmowy "odbieraków". Wyrażają się o starszych ludziach wulgarnie, z pogardą. "Stara ma tyle pieniędzy, trzeba ją trzymać" - komentowali. Nie czuli żadnych wyrzutów sumienia.

Rzeczywiście wstrząsające.

Średnio oszuści działający metodami "na wnuczka" czy "na policjanta" nabierają dziennie w Polsce około 100 osób. Jeden z gangsterów, jak mi opowiadał policjant z CBŚP, wykonywał 73 połączenia przez trzy godziny. Tak długo próbował, numer za numerem, aż w końcu złowił jakąś ofiarę.

Przestępcy, potrafią godzinami nie chodzić do toalety i nie jeść, bo bez chwili wytchnienia dzwonią, by złapać staruszka, a jak już im się uda, to nie rozłączają się, zanim nie dopną swego. Syn "Hossa" na przykład żalił się znajomemu, że dzień wcześniej zapił, a od rana miał dzwonić do seniorów. Brzmiało to tak, jakby nie poszedł do pracy. Zresztą podobno był w nabieraniu starszych ludzi sprawny i bezwzględny. Jak się nie udawało po dobroci, straszył, szantażował i manipulował. Do skutku.

Policjanci mówią, że mafie wnuczkowe są niczym hydra. Jak odetnie się jej jedną głowę, to odrasta nowa, w innym miejscu. Głęboko wierzę, że nasza rozmowa i moja książka otworzą komuś oczy. Że czyjaś babcia w porę odłoży słuchawkę.

Hanna Dobrowolska, autorka książki ''Wnuczkowa mafia'' (fot. mat. prasowe)

Hanna Dobrowolska. Dziennikarka Polskiej Agencji Prasowej. Karierę zaczynała od stażu w "Super Expressie", później przez lata prowadziła tam kronikę kryminalną. Jej pasją jest reportaż sądowy.

Angelika Swoboda . Dziennikarka Weekend.Gazeta.pl. Zaczynała jako reporterka kryminalna w "Gazecie Wyborczej", pracowała też w "Super Expressie" i "Fakcie". Pasjonatka psów, mądrych ludzi, z którymi rozmawia też w podcaście " Miłość i Swoboda ", kawy i sportowych samochodów.