Społeczeństwo
Stewardessa (fot. Shutterstock / zdjęcie ilustracyjne)
Stewardessa (fot. Shutterstock / zdjęcie ilustracyjne)

*Przypominamy najchętniej czytane teksty minionego roku*

Pasażerowie zostawiają w samolotach rozmaite przedmioty, czasem potrafią naprawdę zadziwić. Laptopy, telefony, okulary i bagaże to banał. Zdarzają się strzykawki, prezerwatywy, wspomniane już wibratory, ale to też już nie szokuje. Bardziej zastanawia mnie, jak można zapomnieć o peruce, protezie ręki czy własnym dziecku. A nie są to odosobnione przypadki. Okazuje się jednak, że zapominalstwo zdarza się też załodze. Do dziś nie wiem, jak doszło do tego, że gdy opuściliśmy samolot w Sydney, na pokładzie został... pasażer.*

Cała pierwsza klasa zarezerwowana dla młodego księcia z Bahrajnu. Książę podróżował ze swoją świtą - trzema pięknymi, wysokimi męskimi prostytutkami z Czech. Dostaliśmy jasny komunikat, że nie życzą sobie, by im przeszkadzano, ale byli bardzo mili. Nie mieliśmy nic przeciwko. Pasażerowie pierwszej klasy płacą za bilety tak niebotyczne pieniądze (za wynajęcie pierwszej klasy na lot z Dubaju do Sydney można w Warszawie kupić pięćdziesięciometrowe mieszkanie), że mają prawo wymagać. A gdy takie bilety kupują hurtowo, trudno dyskutować. Zwłaszcza że tutaj wymagania były dość proste do spełnienia.

Chłopcy bawili się świetnie i głównie nago, od czasu do czasu któryś z nich przemykał korytarzem, zasłaniając dłonią swoje klejnoty. Wezwali nas może ze dwa razy - gdy skończył się im szampan i gdy zgłodnieli. Pod koniec lotu wszyscy zasnęli, a tuż przed lądowaniem, już ubrani i pełni energii, gotowi byli na swoje australijskie wakacje. Po wylądowaniu pożegnaliśmy ich, życząc miłego pobytu. I właśnie wtedy pojawiły się kłopoty.

fot. Shutterstock / zdjęcie ilustracyjne

Gdy cała załoga opuściła pokład, szybkim krokiem (na layover w Sydney nie marnuje się czasu na zbędne formalności) ruszyliśmy w kierunku kontroli paszportowej. Po kilku minutach marszu przez terminal dopadła nas zmachana Azjatka z serwisu sprzątającego. Ledwo łapiąc powietrze, wydusiła: - Pasażer... W samolocie... Pasażer.

Nogi się pode mną ugięły. Zawróciliśmy i pędem ruszyliśmy przez korytarz lotniska. Drzwi do kabiny nadal były otwarte. Gdy wpadliśmy do środka, okazało się, że na podłodze w łazience, zamkniętej przez nas przed lądowaniem, w niemal akrobatycznej pozycji śpi nasz książę z nosem przypudrowanym kokainą. Ponieważ sprawa była poważna, a w grę wchodziły narkotyki, wezwano medyków i straż graniczną.

- Ma przechlapane - rzucił ktoś z załogi, gdy czekaliśmy na odpowiednie służby.

- My też - mruknęłam.

Ale szczęśliwie wszystko rozeszło się po kościach. Szefowa pokładu postanowiła, że puszczamy to w niepamięć, zwłaszcza że sprawie i tak z pewnością ukręcą łeb. Tak też się stało.

Książę otrzeźwiał jeszcze na pokładzie i opuścił go o własnych siłach. Wprawdzie w towarzystwie straży granicznej, ale jeszcze zanim odebrałyśmy nasze bagaże, odzyskał wolność. Miał dyplomatyczny paszport i wystarczającą ilość pieniędzy, by drobny nałóg kokainowy nie zepsuł mu wakacji.

Orgie w samolotach to znany wśród arabskiej arystokracji fetysz. Jak już wspomniałam, wysokość potęguje moc uniesień. Kiedy pierwsza klasa jest zarezerwowana dla jednego pasażera - i nie jest to jakiś bogaty mąż ze swoimi żonami - załoga może być niemal pewna, że będzie musiała sprzątnąć zużyte prezerwatywy i woreczki strunowe ubrudzone białym proszkiem. Na arabskich imprezach potrzebna jest też często żywa gotówka, ta zaś może się skończyć nawet bogaczom bez dostępu do bankomatu. Miałam kiedyś pasażera, który bełkocząc po ostrym przedawkowaniu Dom Pérignon, próbował wypłacić pieniądze z defibrylatora. Był pewny, że znak AED (automated external defibrillator - zautomatyzowany defibrylator zewnętrzny) oznacza walutę. Tak się składa, że emiracki dirham ma taki sam symbol. Przekonanie go, że na pokładzie nie ma bankomatu, nie było łatwym zadaniem, ale na szczęście pasażer należał do tych bardziej uległych i ostatecznie, ku wielkiemu rozczarowaniu zaproszonych przez niego pań lekkich obyczajów, odpuścił.(...)

fot. Shutterstock / zdjęcie ilustracyjne

Pierwszy lot**

Swój pierwszy lot - do pobliskiego Kuwejtu - pamiętam bardzo dokładnie. Wstałam kilka godzin wcześniej, niż powinnam. Zresztą chyba w ogóle nie spałam tamtej nocy - nie mogłam się doczekać, kiedy nałożę mój idealnie wyprasowany mundur. Upięłam włosy zgodnie ze wskazówkami ze szkolenia. Zrobiłam delikatny makijaż, wykończony intensywnie czerwoną szminką. Rajstopy, spódnica, bluzka, buty na obcasie, marynarka i toczek. Torebka w dłoń. Byłam gotowa.

Na lotnisko dotarłam dwie godziny przed planowanym lotem. Wszystko odbyło się zgodnie ze scenariuszem, który poznaliśmy w szkole. To był lot typu turn-around [lot w tę i z powrotem - przyp.red.]. Był dla mnie niezwykle ekscytujący, choć tak naprawdę nie wydarzyło się nic ciekawego. Może poza jedną dość zabawną sytuacją.

W pewnym momencie szefowa pokładu wcisnęła mi w dłoń czarny worek na śmieci i poprosiła, żebym przeszła się po samolocie i zebrała próbki powietrza z różnych jego części. Nie pamiętałam tej procedury ze szkolenia, ale byłam tak zestresowana, że nie zamierzałam dyskutować. Przeszłam z workiem przez niemal cały samolot, machając nim w powietrzu. Ani przez moment nie pomyślałam o tym, że nawet jeśli faktycznie mogłabym w ten sposób zebrać próbki powietrza, w worku na pewno wymieszałyby się za sobą.

Po kilku minutach wróciłam do szefowej pokładu i zameldowałam wykonanie zadania. Wtedy cała załoga zaniosła się śmiechem. To był mój chrzest. Taką inicjację ma za sobą większość członków załóg latających, choć nie zawsze wygląda ona tak samo. Niektórzy jeszcze przed wejściem pasażerów na pokład musieli zaprezentować swoje umiejętności surferskie, pływając na tacy przez środek samolotu. Inni gonili papier toaletowy, którego jeden koniec znajdował się na dziobie, a drugi w toalecie, mniej więcej na środku kadłuba. Starsi stewardzi wrzucali zwinięty koniec do toalety i spuszczali wodę. Ciśnienie w muszli powodowało, że papier wzbijał się w powietrze i pędził przez kabinę samolotu jak zerwany z linki latawiec. Zadaniem młodzika było go dogonić. Takie zabawy stanowiły wstęp do naprawdę ciężkiej harówki.

fot. Shutterstock / zdjęcie ilustracyjne

Romantycy na pokładzie

Na temat pracy w załodze latającej wciąż pokutuje zupełnie mylne przekonanie. Ładnie ubrane, nienagannie umalowane, precyzyjnie uczesane laski przechadzające się po pokładzie i upominające pasażerów, by zapięli pasy czy wyłączyli komórki. Roznoszą napoje, jedzenie, zbierają śmieci. Podróżują po całym świecie, a i męża na pokładzie mogą poznać.

Najbardziej skorzy do pokładowych romansów są Hindusi. Zaloty zwykle mają miejsce w trakcie serwowania posiłków - od hinduskiego żołądka do serca krótka droga.

- Życzy pan sobie rybę czy kurczaka?

- A jaka to część kurczaka? - Z pozoru niewinne pytanie w ustach hinduskiego flirciarza nabiera zupełnie innego sensu. I już wiem, dokąd to zmierza.

- Pierś, proszę pana.

- Piersi to ja lubię, ale takie, jak ma pani.

Wow, cóż za finezja.

- Więc jak? Rybka, kurczak czy darujemy sobie obiadek?

- Poproszę kurczaka. Ale mam nadzieję, że chociaż deserek będzie lepszy.

Gdzie on się uczył flirtować? Obstawiam kebab na obrzeżach Nowego Delhi.

- Deserki mamy pyszne, ale tylko dla grzecznych pasażerów - odpowiadam. - Życzę smacznego.

W takich sytuacjach dziewczyny często zamieniają się z chłopakami albo z innymi koleżankami na alejki, tak by natrętny flirciarz nie miał kolejnej okazji do zaczepki. Napalony Hindus ma jednak sporo z kleszcza ? nie poddaje się tak łatwo i z reguły przez resztę lotu próbuje zwrócić na siebie uwagę, machając rękami, nadużywając przycisku wzywającego obsługę, zagadując w kolejce do toalety. Niektórzy walczą o uwagę, nawet opuszczając samolot.

- Wciąż czekam na ten deser - słyszę podczas pożegnania w Dubaju.

- Polecam Ice Cream Lab w Dubai Mall - odpowiadam. - Moim zdaniem najlepsze desery w mieście .

Słyszę, jak z trzaskiem łamie się kolejne hinduskie serce. Nie przejmuję się jednak. Sanjay (duże prawdopodobieństwo, że tak ma na imię) jest równie zaprawiony w boju o kobiece serca jak stewardesy w odrzucaniu zalotów. Na pewno sobie poradzi.

fot. Shutterstock / zdjęcie ilustracyjne

Klasa ekonomiczna

Latanie nauczyło mnie pokory, ale też w dużym stopniu ukształtowało moje poczucie własnej wartości. Większość pasażerów to kulturalni ludzie, ale zawsze trafi się jakiś niedowartościowany podróżnik, który kupił bilet w najniższej cenie promocyjnej i nie wie, że obsługujemy pasażerów, ale nie jesteśmy ich służącymi.

Czasami brak zrozumienia przybiera spektakularny wymiar. Latając w klasie ekonomicznej, widziałam już chyba wszystko. Pasażerowie naprawdę potrafią zaskoczyć. Co zrobić z dzieckiem, które ma pełną pieluchę? Przewinąć! Gdzie? Najlepiej na miejscu. Przecież stolik zamontowany przed każdym pasażerem nadaje się do tego idealnie, a wędrówka z maluchem do toalety to zbyt duża niedogodność. Poza tym współpasażerowie na pewno się ucieszą, czując uroczy smrodek. Zdarzają się jednak niewdzięcznicy, którzy nie potrafią docenić zaszczytu obcowania z przewijanym tuż obok maleństwem. Tacy często spotykają się z głośnym oburzeniem matki: "Ale co panu to przeszkadza? Przecież on jest malutki! Pan kupy nie robi?". No i trzeba interweniować. Zwracanie uwagi przewijającej dziecko matce grozi zamieszkami, a w najlepszym przypadku awanturą. W każdym razie ryzyko lądowania awaryjnego wzrasta znacząco. A co zrobić z wypełnioną po brzegi pieluchą? To zależy od okoliczności. Jeśli do lądowania zostało mało czasu, można ją wcisnąć w kieszeń fotela albo zostawić pod siedzeniem. Jeśli natomiast lot potrwa jeszcze kilka godzin, najlepiej przy pierwszej nadarzającej się okazji wręczyć pampersa stewardesie.

Latanie nauczyło mnie sarkazmu - to doskonały mechanizm obronny. Oczywiście na pokładzie nie można sobie pozwolić na wygłaszanie uwag, ale wyładowanie się do wewnątrz, w myślach, bardzo pomaga. Są jednak tacy, którzy dają głośny upust swojej niechęci do trudnych pasażerów ? w sprytny sposób mieszają na przykład "fuck you" z "thank you", żegnając wysiadających. Wygłaszane ciągiem i mechanicznie brzmią niemal tak samo, a można dać ujście nagromadzonej przez kilkanaście godzin lotu frustracji.

Mile High Club

- Mile High na ogonie! - rzucił nonszalancko Steve, przechodząc przez środkową galley [Część samolotu, w której przygotowywane są posiłki i napoje. Przyp.red.], gdzie ja i Lola rozlewałyśmy napoje do nocnego serwisu. Pamiętam dokładnie ten lot, bo niezwykle rzadko spotykamy znajomych wśród załogi, a gdy się to zdarza, atmosfera od razu staje się serdeczna jak w rodzinie. Lolę znałam ze szkolenia, a Steve to australijski chłopak Anisa, przyjaciela Cathy. Poznaliśmy się na jakiejś imprezie; w Dubaju to wystarczy, by nawiązać choćby powierzchowną przyjaźń.

- Przerywamy czy zostawiamy?

- Dajmy im chwilę, przerywanie jest niezdrowe . - Steve puścił do mnie oko.

fot. Shutterstock / zdjęcie ilustracyjne

Do tak zwanej love in the air [ang. - miłość w powietrzu] dochodzi z reguły po pierwszym serwisie, gdy pasażerowie są już najedzeni, często też po kilku drinkach. Temperatura w kabinie wzrasta, a światła są przyciemnione, by pasażerowie mogli wypocząć. Sytuacja ta jest też zbawienna dla załogi - nie trzeba się użerać z potencjalnie uciążliwymi podróżnymi, gdyż większość ludzi śpi. Niektórym jednak w takich okolicznościach zbiera się na amory.

Zawsze fascynował mnie temat seksu w samolocie. Dlaczego ludzie tak bardzo pragną przeżyć orgazm na wysokości ośmiu czy dziesięciu tysięcy kilometrów w łazience, która z trudem mieści jedną osobę? Ani to wygodne, ani podniecające, często wręcz niebezpieczne - może się skończyć kontuzją przy niespodziewanej turbulencji, a w ekstremalnych sytuacjach nawet awaryjnym lądowaniem i aresztem. Pokład samolotu zgodnie z prawem stanowi terytorium państwa, w którym samolot jest zarejestrowany. Seks w samolocie Emiratów Arabskich nie różni się zatem niczym od seksu uprawianego w publicznej toalecie w Dubaju - a ten jest niemal gwarantowanym sposobem na poważne kłopoty. Do tego dochodzi kwestia higieny. Po kilku godzinach lotu podłogi w toaletach dosłownie płyną moczem. Nawet w najlepszych liniach lotniczych, i nawet jeśli tego nie widać.

Mniej więcej na co drugim long haul [ang. - lot długodystansowy] ktoś próbuje uprawiać seks. Nie wszyscy robią to w łazience. Często dziewczyna zasypia na kolanach swojego chłopaka, a chwilę później pod kocem rozpoczyna się seria energicznych, posuwisto-zwrotnych ruchów. Mogą one świadczyć o kilku rzeczach: albo dziewczyna jest duszona i walczy o powietrze, albo dostała ataku padaczki, albo właśnie obciąga swojemu facetowi. Co zabawne, pasażerowie często są przekonani, że obsługa tego nie widzi. Fakt, że nie reagujemy, jest ukłonem w ich stronę. Ale gdy harce zaczynają sprawiać dyskomfort pozostałym pasażerom, wkraczamy do akcji.

Seks w samolocie uprawiają również pasażerowie podróżujący samotnie. Niestety koce pokładowe służą nie tylko do ochrony przed zimnem. Co ciekawe, "te rzeczy" robią nie tylko panowie. Kobiety coraz częściej walczą o prawo do orgazmu na pokładzie. Panie mają w tej kwestii nieco łatwiej i tylko nieliczne zaliczają wpadki.

Byłam początkującą stewardesą, gdy zostałam wezwana na tył samolotu przez zaniepokojonego pasażera klasy ekonomicznej. Nie wiedział, co się dzieje z siedzącą przy oknie kobietą - wydawało się, że śpi, ale co jakiś czas drżała i wydawała niekontrolowane jęki.

Książka ukazała się nakładem Wydawnictwa Prószyński i S-ka (mat. prasowe)

- Może powinniśmy ją obudzić? - zasugerował pasażer. - Może ma epilepsję?

Na pomoc ruszyłam razem z bardziej doświadczoną koleżanką. Ta bez skrępowania pochyliła się nad kobietą.

- Czy wszystko w porządku, Ma'am? - zapytała.

Kobieta nie zareagowała, więc stewardesa delikatnie trąciła jej ramię.

- Ma'am, czy wszystko w porządku? - powtórzyła.

Pasażerka ocknęła się z błogim uśmiechem i rozanielonym wyrazem twarzy.

- Tak... hmm... idealnie - westchnęła, po czym zamknęła oczy i wtuliła twarz w przyklejoną do okna poduszkę.

Mężczyzna, który nas zaalarmował, wyraźnie uspokojony, wrócił na swoje miejsce, a my poszłyśmy z powrotem do galley. Wciąż nie wiedziałam, o co w tym wszystkim chodzi. Uświadomiła mnie dopiero moja koleżanka:

- Pani siedziała na wibratorze!

- Co? Nieeeee. Skąd wiesz?

- Kochana, uwierz mi, jeszcze kilka lotów i ty też będziesz to wiedzieć.

Nie myliła się. Po niedługim czasie trafnie rozpoznawałam panie, które przeżywają skrytą przyjemność, a nawet w duchu im kibicowałam. Zawsze lepszy orgazm niż stres związany z lataniem. Moje podejście do tematu zmieniło się nieco, gdy po locie znalazłam na pokładzie ewidentnie używany wibrator, o którym zapomniała jedna z rozochoconych pasażerek. Drogie panie, to wspaniale, że lubicie seks, ale swoich chłopaków zabieramy ze sobą po podróży. Nawet jeśli są zrobieni z silikonu i zasilani bateriami.

*Fragmenty książki Marcina Margielewskiego "Była arabską stewardessą"

**Śródtytuły pochodzą od redakcji

Marcin Margielewski jest polskim pisarzem i dziennikarzem. Swoją karierę rozpoczął jako dziennikarz radiowy, prasowy i telewizyjny. Pracował dla mediów, między innymi: "Maxim", "CKM", "Super Express", "Gazeta.pl", "TVP" czy "Polsat Cafe". Przez dziesięć lat podróżował po świecie, odwiedził Wielką Brytanię, Dubaj, Kuwejt i Arabię Saudyjską.