Społeczeństwo
(fot. Krzysztof Miller / Agencja Wyborcza.pl)
(fot. Krzysztof Miller / Agencja Wyborcza.pl)

Z akt sądowych

Polska mafia ma na swoim koncie wiele krwawych porachunków, ale tylko dwie egzekucje - zdaniem specjalistów, którzy ją ścigają - były przełomowe. Pierwsza to zabójstwo Pershinga, szefa grupy pruszkowskiej. Druga - Anny, żony Bajbusa, lidera jednego z wielu podwarszawskich gangów, powiązanego z grupą mokotowską. Strzelając w Zakopanem do Pershinga, który przyjechał tam na narty, naruszono niepisaną zasadę, że nie załatwia się porachunków podczas wyjazdów wypoczynkowych. Zabijając - kilka lat później, w Kobyłce pod Warszawą - idącą rano po bułki matkę dwójki dzieci, złamano żelazną zasadę, że w męskich wojnach nie strzela się do rodzin. Od tamtej pory w mafijnej Polsce nic już nie jest takie jak dawniej*.

Po lewej Andrzej Kolikowski ''Pershing'' w 1996 r. Po prawej jeden z jego zabójców - Ryszard Niemczyk - podczas procesu, w którym skazano go na 25 lat więzienia (fot. Robert Kowalewski / Agencja Gazeta / Paweł Sowa / Agencja Gazeta)

O "Pruszkowie", który wydał wyrok na Pershinga powiedziano i napisano wiele. Prawdę o "Mokotowie", który zabił Annę, znają nieliczni.

W latach 90. na terenie dzielnicy Mokotów w Warszawie powstała zorganizowana grupa przestępcza zwana mokotowską, na czele której stał Andrzej H., ps. Korek, Łysy. Początkowo była luźno związana, ale od połowy lat 90. stanowiła już silną organizację przestępczą. Była to grupa hermetyczna. Przyjęcie w poczet członków następowało poprzez popełnianie razem z innymi osobami konkretnych przestępstw. Liczyła kilkuset członków, wielu spośród nich wzajemnie się nie znało. Działalność grupy mokotowskiej obejmowała swoim zasięgiem nie tylko Warszawę, ale i inne miejscowości w Polsce, a aktywność związana z przywozem na terytorium Polski narkotyków - kraje Ameryki Południowej, Holandię, Grecję, Federację Rosyjską i Litwę. Andrzej H. kierował grupą od początku, to jest co najmniej od 1994 roku, do dnia swojego zatrzymania, które nastąpiło 14 lipca 2004 roku, a także rozsądzał spory pomiędzy podgrupami działającymi w ramach grupy mokotowskiej. W środowisku przestępczym wiadomym było, czy dane osoby należą do grupy mokotowskiej, gdyż powoływały się na przynależność do niej. Ułatwiało to prowadzenie przestępczego procederu. Przykładowo wiedza o tym, że Krzysztof M., ps. Bajbus, należał do grupy mokotowskiej, powodowała, że zgłaszały się do niego osoby otwierające dyskotekę czy agencję towarzyską i prosiły go o zapewnienie ochrony. Bajbus szedł z tym wtedy do Korka, który następnie kierował go do Sebastiana L., ps. Lepa, i Artura N., ps. Arczi, gdyż to oni - na polecenie Andrzeja H. - zajmowali się haraczami. Korek organizował dla członków grupy wspólne spotkania towarzyskie typu wigilia, jajeczko, pępkowe, andrzejki. Osoby stojące zbyt nisko w grupie nie były zapraszane. Bajbus po raz pierwszy był na takiej imprezie w andrzejki w 1998 roku. (sprawa karna XVIII K 54/08 Sądu Okręgowego w Warszawie przeciwko członkom grupy Bajbusa - z uzasadnienia wyroku)

(...) Bajbus nieraz woził Andrzeja H. na komendę, więc widział, jak się tam poklepywali i wymieniali braterskie pocałunki. Szef gangu i funkcjonariusze byli kolegami z dzieciństwa, wychowali się razem na Mokotowie, na Czerniakowie. Dzięki tym znajomościom Andrzej H. miał być "poukładany" na policji.

Zobacz wideo

Na fali. Porwania 2003-2005

Kiedy w 2006 roku oficjalnie mówiono o 21 porwaniach i co najmniej 7 mln zł wypłaconych okupów, nieoficjalnie szacowano czarną liczbę. W rzeczywistości uprowadzeń mogło być dwa lub nawet trzy razy tyle.

Kwiecień 2009 r. Zatrzymanie członków gangu mokotowskiego (fot. Eastnews)

Stoję pod Piasecznem, silnik nie zapala, chyba trzeba odholować. Może pan szybko przyjechać? - męski głos w słuchawce wydawał się podenerwowany.

-To chwilę potrwa, widzi pan te korki, ale damy radę, zaraz ktoś po pana wyjedzie - uspokajał kierowcę właściciel serwisu. - Proszę w miarę dokładnie opisać swoje położenie.

Rozmawiali krótko. Mechanik uruchomił lawetę i wyruszył w stronę Piaseczna. Pod lasem na parkingu dostrzegł młodego mężczyznę stojącego obok mercedesa z otwartą maską. Wymachiwał rękami, sygnalizując, że to on potrzebuje pomocy. Mechanik zjechał z trasy, zaparkował lawetę, nie wyjmując kluczyków ze stacyjki. Podszedł do mercedesa, przywitał się z klientem i zajrzał do środka auta.

Silny cios w tył głowy ściął go z nóg. Musiał na moment stracić przytomność, bo kiedy się ocknął, czuł na sobie wiele rąk. Te ręce przerzucały go do innego samochodu i owijały głowę taśmą. Z trudem chwytał powietrze, paraliżował go strach. Nic nie widział, bo oczy już miał szczelnie zaklejone.

Jechali w kompletnej ciszy, więc nie mógł się zorientować, ile osób jest w środku. Ale starał się liczyć czas. Podróż trwała jakąś godzinę, może trochę dłużej. Kiedy silnik zgasł, ręce wyciągnęły go z auta i pchały przed siebie. Mężczyznę wprowadzono do jakiegoś budynku i przykuto do metalowej rurki. Wtedy zrozumiał, że został porwany.

Sygnał SMS-a zabrzmiał w środku nocy. Brat mechanika odczytał wiadomość: "Mamy Wojtka. Chcemy 150 tys. euro. Jak nie zapłacisz, to go zabijemy".

Policja przez wiele lat pozostawała bezradna wobec poczynań grupy mokotowskiej (fot. Jędrzej Wojnar / Agencja Gazeta)

Brat nie miał takich pieniędzy. W ogóle nie miał pieniędzy! Chciał błagać o uwolnienie Wojtka, ale skontaktowanie się z porywaczami nie było możliwe. Korzystali z komórek tylko raz, nie można było do nich oddzwonić.

Odezwali się po tygodniu. Nie chcieli zejść z ceny. Sytuacja stawała się beznadziejna, ponieważ rodzina nie była w stanie zgromadzić żądanej kwoty. Po dziesięciu dniach porywacze nieoczekiwanie uwolnili mechanika, nie biorąc za niego żadnego okupu. Wywieźli go do lasu koło Wyszkowa i tam porzucili. Zakrwawionego, pobitego, ale żywego. Inne ofiary gangu nie miały tyle szczęścia - co najmniej dwóch zakładników nie żyje, los trzeciej osoby wciąż jest nieznany.

Prasa o porwaniach dla okupu: Wśród wszystkich gangów uprowadzających ludzi najgroźniejsza, najbardziej bezwzględna jest bodaj grupa mokotowska. - Świetnie zorganizowana, każdy w niej wiedział, co ma robić - mówi jeden z oficerów wydziału do walki z terrorem. W tej grupie jedne osoby były odpowiedzialne za samo porwanie, inne za przetrzymywanie ofiary, kolejne za prowadzenie negocjacji. Gangsterzy porywali dzieci polskich bogaczy, przedstawicieli klasy średniej i obcokrajowców niemal hurtowo. Jedna z porwanych kobiet, przetrzymywana w opustoszałym domu pod Warszawą, zeznała, że słyszała, jak jej oprawcy wprowadzali do pozostałych pomieszczeń inne ofiary, jak wyprowadzali z domu tych, za których zapłacono już okup. - To przypominało linię produkcyjną - opowiadała. W ciągu trzech lat grupa zarobiła na uprowadzeniach ponad 9 milionów złotych. Najmniejszy okup, jakiego zażądali bandyci, wyniósł 100 tys. złotych, największy - milion euro. Schemat porwań dokonywanych przez "Mokotów" był zawsze podobny: gangsterzy przebrani za policjantów zatrzymywali upatrzoną ofiarę do kontroli drogowej, kazali wysiąść z wozu, obezwładniali i wrzucali do furgonetki. Mieli kurtki z nadrukiem "Policja", na dachu nieoznakowanego wozu policyjnego koguta. Świadkowie porwania i sama ofiara byli przekonani, że mają do czynienia z autentyczną akcją oficerów operacyjnych. (...) -Porwani byli traktowani wyjątkowo brutalnie. Bandyci owijali im głowy workiem i drutem kolczastym. Na rękach wypalali wulgarne wyrazy, skórę pod oczami smarowali kwasem solnym - mówi oficer policji. (...) Porywaczom było wszystko jedno, czy zakładnik przeżyje. Wielu z nich miało już na koncie zabójstwa, więc pozbawienie kogoś życia nie stanowiło dla nich problemu. Zabijali zresztą wspólnie - bo ten, kto zamorduje, nie może zostać świadkiem koronnym. (Violetta Krasnowska, Okup albo śmierć, "Newsweek", 12.02.2006)
Zatrzymanie członków tzw. grupy mokotowskiej w kwietniu 2009 r. (fot. policja.pl)

Syn Dziada płaci okup

Do biura przedsiębiorcy z Ząbek wpadli jak burza. Było ich czterech, może pięciu. Wszyscy w kominiarkach, czarnych kombinezonach i kamizelkach z napisem "Policja". Silnym ciosem w głowę powalili na ziemię klienta biura. Mężczyzna stracił przytomność, a kiedy się ocknął - nikogo nie było.

Chrysler voyager, do którego wrzucono przedsiębiorcę, mknął w tym czasie do jednej z kryjówek. Po 80 minutach wszyscy przesiedli się do innego auta. Przejechali kilka kilometrów.

Po 10 minutach zatrzymali się i zaprowadzili go do jakiegoś budynku - ustalono kilka lat później w śledztwie prowadzonym przez Wydział ds. Przestępczości Zorganizowanej i Korupcji Prokuratury Apelacyjnej w Warszawie. Tam został dotkliwie pobity, a jeden z porywaczy zażądał od niego dwóch milionów dolarów. Powiedział, że nie ma takich pieniędzy i że może je ewentualnie zdobyć jego znajomy Paweł.

Trzymali go kilka dni - w łazience, z zaklejonymi ustami, zasłoniętymi oczami, przykutego do haka wbitego w ścianę. Kiedy stracił nadzieję, że wyjdzie stamtąd żywy, porywacze zerwali mu taśmę z ust i podsunęli dyktafon, a następnie nagrali wiadomość adresowaną do bliskich. Błagał żonę i Pawła, by im zapłacili.

Z żądaniem okupu zadzwonili dopiero po kilku dniach. Oznajmili, że chcą zapłaty w dolarach. Dostali 138 tysięcy. Torbę z pieniędzmi przejęli w lesie, przy drodze z Zielonki do Warszawy. Żona przedsiębiorcy nie zgłosiła porwania. Bała się, że jeśli się nie podporządkuje narzuconym regułom, męża może spotkać coś znacznie gorszego. - Po pięciu dniach zarzucili mi worek na głowę, zaprowadzili do jakiegoś budynku, a potem do samochodu - mówił prokuratorowi przedsiębiorca. - Wieźli mnie jakieś pół godziny, a potem zostawili w lesie. Tam przyjechała moja żona i Paweł N. ( ...)

Zdarzało się, że członkowie gangu mokotowskiego zwabiali swoje ofiary podając się za policjantów (fot. Dominik Sadowski / Agencja Gazeta)

Podwójne cięcie, czyli opatrunek na świeżą ranę

Zaledwie dwa dni przed porwaniem przedsiębiorcy z Ząbek uprowadzono biznesmena z Anina. Przestępcy osaczyli go na ulicy Rzeźbiarskiej. Właśnie odprowadził dziecko do przedszkola, wracał do samochodu. Dochodziła dziewiąta. Z volkswagena sharana wybiegło kilku przebierańców w mundurach. Krzyczeli: "Policja!", powalili mężczyznę na ziemię, skuli kajdankami, zabrali do auta i odjechali w stronę Głęboczycy. Świadkowie zdarzenia byli przekonani, że na ich oczach rozgrywała się policyjna akcja i właśnie złapano groźnego przestępcę.

Od rodziny zażądali miliona euro. Po raz drugi odezwali się dopiero po kilku dniach. W aktach sprawy znajduje się lakoniczna informacja, że "żona zaprzestała współpracy z policją". Ostatecznie za uwolnienie męża zapłaciła 300 tysięcy euro. Wrócił do domu po dwóch tygodniach. Nie chciał rozmawiać ani z policją, ani z prokuratorem. (...) Rodziny ofiar, przekonane o powiązaniach przestępców z funkcjonariuszami, wolały milczeć, niż narażać siebie i bliskich na zemstę. (...)

Trzy palce Hitange

Kiedy bogaty Hindus, prezes firmy tekstylnej spod Raszyna, usłyszał zniekształcony głos w słuchawce: "Mamy twojego brata, dwa miliony euro za jego życie", pomyślał, że to niedorzeczny żart. Jego brat stał obok. Właśnie omawiali w gabinecie strategię firmy. Obaj przyjechali do Polski z Indii. Interesy szły nieźle, z roku na rok bracia pomnażali zainwestowany kapitał.

Był 20 kwietnia 2004 roku. Tybetańczyk Harish Hitange, współpracownik Hindusów, wyjątkowo skorzystał tamtego dnia ze służbowego auta prezesa. Wyjechał pozałatwiać sprawy biznesowe, miał wrócić niebawem, ale już nigdy nie dotarł do firmy. Porywacze dość szybko zorientowali się, że "zawinęli nie tego Hindusa co trzeba". (...) Ostatecznie wszyscy machnęli ręką na błąd w sztuce. - Hindus to Hindus czy inny Tybetańczyk. Nieważne jaki - ważne, aby dostać za niego pieniądze - skwitowali pomyłkę porywacze i zadzwonili z żądaniem okupu.

 

Ani rodzina, ani ambasada Indii w Warszawie nie były w stanie spełnić ich żądań. Żona Tybetańczyka za pośrednictwem polskiej telewizji apelowała do porywaczy, aby dali jej trzy tygodnie na zebranie pieniędzy.

- Mój mąż jest człowiekiem pełnym radości, pełnym życia, radosnym i serdecznie nastawionym do ludzi - mówiła przed kamerami "Magazynu Kryminalnego 997". - Ma wielu przyjaciół, łatwo też nawiązuje kontakty. Dlatego przyjechał do Warszawy i spotkał tu wielu przyjaciół.

Porywacze nie byli zainteresowani, jakim Hitange jest człowiekiem i czy ma wielu przyjaciół. Interesowali się wyłącznie pieniędzmi, jakie mogli za niego dostać. W odpowiedzi na apel żony przesłali jej palec męża. (...) Hindusi w Polsce byli solidarni z bliskimi Hitange, wspólnymi siłami uzbierali 800 tysięcy dolarów. Ale kwota, jakiej zażądali porywacze, była znacznie wyższa. - Okup w kawałku, człowiek też w kawałku - odpowiedzieli rodzinie.

Ostatni SMS od porywaczy nadszedł po trzech miesiącach od porwania. Hindusi mieli nadzieję, że to tylko kolejna przerwa w negocjacjach. Wcześniej też były ciche tygodnie. Do przekazania pieniędzy nie doszło. Policyjny negocjator, podszywający się pod pracownika firmy tekstylnej Hindusa, odebrał wkrótce następną przesyłkę. Były w niej kolejne dwa palce Tybetańczyka. Prawdopodobnie zostały mu odcięte już po śmierci. Harish Hitange chorował na hemofilię, zapewne wykrwawił się na śmierć. Jego los do dziś oficjalnie pozostaje nieznany (chociaż niedawno, za sprawą śledztwa Prokuratury Okręgowej w Płocku, pojawiła się nadzieja na rozwikłanie i tej zbrodni).

Książka Ewy Ornackiej ''Kombinat zbrodni. Władcy Mokotowa. Historia najbardziej brutalnej grupy przestępczej w Polsce!'' ukazała się nakładem Domu Wydawniczego Rebis (fot. materiały prasowe)

*Fragment książki Ewy Ornackiej "Kombinat zbrodni. Władcy Mokotowa. Historia najbardziej brutalnej grupy przestępczej w Polsce!"

Ewa Ornacka. Dziennikarka śledcza i scenarzystka. Autorka książek ''Tajemnice zbrodni'' i ''Alfabet mafii'', scenariusza filmu ''Świadek'' w reżyserii Andrzeja Kostenki i serialu dokumentalnego ''Zbrodnie niedoskonałe''. Publikowała m.in. na łamach ''Życia Warszawy'', ''Wprost'', ''Newsweeka'' i ''Uważam Rze''. Nagrodzona Srebrną Kaczką SDRP za odwagę w opisywaniu mafii.