Piotr Banach: Chciałbym znów grać z Kasią

Choć wiosną skończy dopiero 50 lat i w muzyce nie powiedział jeszcze ostatniego słowa to wielu uznaje go już za legendę polskiego rock’n’rolla. Założyciel kultowego Hey i Indos Bravos, a także współtwórca wielu innych projektów muzycznych. To dzięki niemu m.in. Szczecin nazywany był polskim Seattle. O swoim trudnym, ale i płodnym muzycznym „małżeństwie” z Katarzyną Nosowską, o tym, kto go zawiódł, a z kim dalej pracuje oraz o blaskach i cieniach szołbiznesu - opowiada Piotr Banach - w szczerej rozmowie z Anetą Dolegą.

Pierwszy raz spotkaliśmy się na chwilę przed tym jak świat usłyszał o Hey. To był początek lat 90. Byłam straszną smarkulą, a Ty sprzedawcą w sklepie „Rocknroller”, kultowym miejscu pielgrzymek wszystkich maniaków muzyki. Kupiłam wtedy u Ciebie kasety Nicka Cave’a, właściwie nie wiedząc kim on jest. Słucham go do dziś...

Swoje pierwsze autografy rozdawałem właśnie jako „pan z Rocknrollera”, a nie jako muzyk (śmiech). Do sklepu przychodziło bardzo dużo ludzi, nawet jeśli nie na zakupy, to po to, by się spotkać i pogadać o muzyce. Codziennie przewalały się tam dzikie tłumy. Byłem właściwym człowiekiem na właściwym miejscu, docenianym przez pracodawców i przez klientów. Z przychodzącymi do sklepu ludźmi nie rozmawiałem jak sprzedawca z klientami, tylko jak fan z fanem - słuchasz tego? To sprawdź sobie to, bo równie zajebiste. Zazwyczaj kończyło się tak, że ktoś, kto przychodził po jedną kasetę wychodził z pięcioma. Któregoś dnia przyszła do sklepu pani z zamiarem kupna dwóch kaset dla swojego syna. Kiedy zapytałem czego konkretnie szuka, odpowiedziała, żebym dał jej cokolwiek, gdyż jej syn tak mi ufa w wyborze muzyki, że na pewno będzie to dobre. Był to dla mnie wielki komplement i powód do dumy.

Byłeś wtedy równocześnie liderem Dum Dum i chyba też wtedy kiełkował Hey.

Zawsze były jakieś zespoły. To był czas, dokładnie rok 1990, kiedy odszedłem z Kolaborantów (był perkusistą przez trzy lata – dop. red.) i założyłem Dum Dum, w którym na początku śpiewała Kaśka Nosowska. Marcina Żabiełowicza, późniejszego gitarzystę Hey’a poznałem w „Rocknrollerze”. Wpadał po kasety i pogadać. W tamtym czasie natknąłem się na artykuł o amerykańskiej kapeli Soundgarden. Tekst o tym, że jest taki zespół ze Seattle, którego nazwa nawiązuje do sonicznej rzeźby, że czerpie z najlepszych wzorców hardrocka lat 70. i że to młode wcielenie Black Sabbath. Stwierdziłem, że muszę to sprawdzić. Przyszła do nas ich płyta na kasecie „Louder Then Love”. I poszło... Później poznałem Temple Of The Dog, inny projekt z udziałem Chrisa Cornella, wokalisty Soundgarden. Pamiętam, że w teledysku do piosenki „Hunger strike” pojawia się, wtedy jeszcze nikomu nieznany Eddie Vedder (później lider Pearl Jam - od red.). Zobaczyłem go i odleciałem. To, jak on śpiewał, jak zachowywał, to wszystko sprawiło, że zakochałem się w tej muzyce. Zacząłem ją ściągać do sklepu i infekować nią klientów, w tym wspomnianego Marcina Żabiełowicza. Chciałem grać taką muzykę.

Z Dum Dum Ci się to udało. Mówiło się, że nikt tak w Polsce nie gra jak wy, że słychać tam echo Living Colours i Red Hot Chilli Peppers. To było coś zupełnie nowego w tej części Europy. 

Faktycznie, zrobiliśmy na Francuzach spore wrażenie. Zagraliśmy w 1992 roku na festiwalu Printemps de Bourges (od red. – jeden z najważniejszych festiwali muzycznych we Francji). Trafiliśmy tam, jako amatorska kapela z piwnicy, której największym osiągnięciem było to, że jej fanem okazał się być Litza z Acid Drinkers (śmiech), a skończyliśmy na trasie po Francji, grając nawet przed parutysięczną publicznością. Francuzi byli święcie przekonani, ze jesteśmy w Polsce wielką gwiazdą (śmiech). Podkreślali, że gramy świeżo, i oryginalnie. 

Kiedy pojawiło się Hey, zaczęto mówić, że Szczecin jest polskim Seattle.

Wtedy jeszcze niewiele osób słyszało o Soundgarden, Pearl Jam, czy Alice In Chains. Nieskromnie myślę, że trochę przyczyniłem sie do popularyzacji takiego grania w Polsce, a już z pewnością w Szczecinie, gdzie moda na grunge zaczęła się rozwijać stosunkowo wcześnie. 

Dum Dum mogło zrobić wielką karierę. Wszystko na to wskazywało. I co się stało?

Życie. Jak zwykle poszło o osobiste ambicje i sprawy damsko - męskie.

Czyli o kobietę.

W tym przypadku o Kaśkę (śmiech).

No tak...

Ja się w tej Kaśce, mówimy o Kasi Nosowskiej, podkochiwałem. Ale pojawił się Grzesiek Porowski. Przystojny mężczyzna, długie włosy, na dodatek charyzmatyczny wokalista. I Kaśka wybrała jego... No, i Grzesiek stał się o nią zazdrosny. I to podwójnie: raz, był zazdrosny o nią jako kobietę, a dwa rywalizował z nią, jak to kiedyś nazwała Kaśka - na oklaski. Wtedy Dum Dum koncertował często razem z Hey’em, najpierw na różnych przeglądach i festiwalach, gdzie Dum Dum zdobywał pierwszą nagrodę, a Hey drugą, a jeszcze potem inna kapela Grześka The Days, w której śpiewał w tym samym czasie, co w Dum Dumie supportowała Hey’a na koncertach. To rodziło napięcie, które przenosiło się na nasze relacje, bo byłem liderem obu tych, w pewnym sensie rywalizujących ze sobą kapel. Na to napięcie nakładały się jeszcze intrygi Katarzyny Kanclerz, menadżerki Hey’a, która robiła wszystko, by Hey przetrwał, a Dum Dum zakończył działalność. Byłem wtedy młody, dałem sobą manipulować, i to w sumie przez mój brak asertywności Dum Dum przestał istnieć.

Hey został i się zaczęło. Kiedy pojawił się singiel „Moja i twoja nadzieja” nagrany razem z Edytą Bartosiewicz zaczął się szał. Pierwsza płyta Hey „Fire” to było jak objawienie. Coś niesamowitego stało się wtedy w polskiej muzyce. Ludzie zwariowali. 

Z jednej strony było to dla mnie spełnienie marzeń, z drugiej zaś silnie stresująca sytuacja, bo szołbiznes miał zupełnie inne priorytety niż ja. Naszą misją było robienie fajnej muzy, do bólu szczerej, do bólu prawdziwej, a szołbiznes chciał tylko zarabiać na nas pieniądze, w czym w sumie nie ma nic dziwnego, bo przecież ma w nazwie biznes. Na sukcesie Hey’a zarabiali wszyscy, tylko nie my. Nie, no przesadzam, coś tam przecież zarabialiśmy, ale przy tak olbrzymich nakładach płytowych i wyprzedawanych do ostatniego miejsca największych salach koncertowych w Polsce, to zarabiane przez nas pieniądze były, co najwyżej symboliczne. Fakt faktem, że myśmy ten aspekt finansowy zaprzepaścili z własnej naiwności, wręcz głupoty. Interesowało nas tylko granie i byliśmy przeszczęśliwi z powodu tego, co działo się wokół nas. Na przykład: na koncert w krakowskiej Koronie było tylu chętnych, że policja w pełnym rynsztunku musiała bronić wstępu  do już przepełnionej hali. Doszło to regularnych rozruchów. Sytuacja niefajna, ale jakże łechtająca naszą próżność. No, i te wszystkie akcje z podpisywaniem płyt, tłumy biegnące za naszym samochodem, histeria. Czułem się jak na filmie o Beatlesach (śmiech).

Ten sukces miał też swoją ciemniejszą stronę, o której dowiedziałam się niedawno. To prawda, że twoi koledzy z zespołu nie wierzyli w to co robisz i wyśmiewali rzeczy, które później znalazły się na waszych pierwszych albumach?

Tak to postrzegałem. Hey był zespołem, jak to nazywam z łapanki. Wcześniej kiedy z Kaśką mieliśmy Dum Duma nagraliśmy kasetę demo, którą później wysłaliśmy do Jarocina już pod nazwą Hey. Na miesiąc przed festiwalem dowiedzieliśmy się, że zagramy w Jarocinie. Był tylko mały, ale jakże istotny problem - nie mieliśmy fizycznie zespołu. Więc zaproponowałem perkusiście Dum Duma, basiście Kolaborantów i wspomnianemu Marcinowi Żabiełowiczowi, by tam z nami pojechali. Zgodzili się, choć, czego nie ukrywali, ta moja muzyka była dla nich dosyć obciachowa. Sukces przyszedł błyskawicznie i spowodował, że zespół pozostał w tym składzie. Dalej jednak podchodzili z wielką rezerwą do mojej wizji muzyki, Marcin Żabiełowicz nie chciał np. nagrać „Teksańskiego”, twierdząc, że to strasznie obciachowy kawałek, więc wszystkie partie gitary nagrywałem sam. I tak było z większością kawałków, które przynosiłem na próby. Często słyszałem, że to harcerka, że słabe, ale to twój zespół i zagramy co chcesz. W moim odczuciu, tylko Kaśka wierzyła w te piosenki. Przy drugiej płycie, gdy już wszyscy czuli się współtwórcami sukcesu, było jeszcze gorzej. Pomimo tego, że ta moja wizja zespołu sprawdzała się, to moje kompozycje dalej miały status obciachowych, a koledzy grali je na próbach z widoczną nonszalancją. Nie skarżę się, było - minęło, ale pamiętam jak bardzo było mi przykro, i jak często chciało mi się z tego powodu płakać.

Pomimo ogromnego sukcesu i tego jak ta muzyka jest odbierana na zewnątrz, twoi koledzy widząc to, nie przeprosili Cię, nie zmienili zdania?

Nie i nawet tak wyskakując parę lat do przodu, kiedy zmęczony tym wszystkim odszedłem z Hey’a, to słyszałem, czytałem w wywiadach z nimi, że dopiero teraz są prawdziwym zespołem, że dopiero teraz zaczynają grać prawdziwą muzykę.

A jak w tym wszystkim odnajdowała się Katarzyna Nosowska? 

Był taki okres, że Kaśka traktowała nas jak duet, że „ty i ja jesteśmy wieczni”, że będziemy razem tworzyć po wsze czasy. Potem coś się zaczęło psuć. Było to dla mnie bardzo trudne, choć z perspektywy czasu doskonale to rozumiem, bo trudno jest zachować dystans, gdy wszyscy dookoła wychwalają cię pod niebiosa, i przekonują, że tylko ty się liczysz. Myślę, że pod wpływem tego Kaśka coraz bardziej wierzyła, że sukces Hey’a, to tylko jej zasługa, zaś moje ambicje podpowiadały mi, że jestem równie ważny. Na początku ustawienie było takie: Nosowska + Banach + reszta składu = Hey, później w moim odczuciu Kaśce przestało to wystarczać i bardziej satysfakcjonowała ją sytuacja: Nosowska = Hey. Napięcie rosło i nasza współpraca zaczęła się rozłazić, bo osobiste ambicje, tak moje, jak i jej, były ze sobą sprzeczne. Ale nie było tak, że się na siebie boczyliśmy, nie było żadnych otwartych konfliktów, przynajmniej, aż do pewnej konkretnej sytuacji. Otóż, już pod koniec naszego wspólnego grania, koledzy z zespołu zobligowali mnie, jako lidera, bym przeprowadził z Kaśką rozmowę dyscyplinującą, bo nie przykłada się do pracy nad płytą, nie przychodzi na próby, a teksty pisze na kolanie w studiu, tuż przed samym nagraniem. Kiedy do tej rozmowy doszło, zaczęliśmy na siebie krzyczeć i Kaśka strasznie się na mnie obraziła. Reszta zespołu, która przecież sprowokowała tę sytuację, nie tylko nie zabrała głosu w dyskusji, ale jeszcze po wszystkim poszła do wkurzonej Kaśki i pocieszała ją, że "wiesz jaki jest Banach". To była jedna z tych sytuacji, które uświadamiały mi, że faktycznie nigdy nie byliśmy prawdziwym zespołem. Kilka lat wcześniej zgodzili się na przykład z sugestią Kaśki Kanclerz, naszej menadżerki, a jednocześnie wiceszefowej wytwórni płytowej dla której nagrywaliśmy, by usunąć mnie z zespołu, bo stawiałem opór w kwestii podpisania bardzo niekorzystnego dla nas kontraktu. 

W takim razie co myślisz o aktualnym zespole Hey?

To nie jest już dla mnie. To nie jest już moja estetyka. Ich pierwsza, nagrana beze mnie płyta była bardzo fajna, ale z czasem zaczęli zmierzać w stronę twórczości, która kojarzy mi się z muzyką lat 80. a ja z tą jestem na bakier. To już nie jest od dawna zespół, który współtworzyłem. Oni zresztą też odcinają się od naszej wspólnej przeszłości, nie tylko w wywiadach, ale też grając stare numery tylko okazjonalnie. Ich prawo, ale nasze drogi maksymalnie się rozeszły. 

Masz kontakt z Kasią Nosowską? Rozmawiacie ze sobą?

Sporadycznie. Co prawda chciałbym ją zaprosić na swoją solową płytę i na koncerty, które zagram z okazji swoich 50. urodzin, ale się boję (śmiech). 

Udało Ci się stworzyć kolejny ważny zespół. Mowa oczywiście o Indios Bravos. To raczej rzadkość, żeby z równym powodzeniem wypromować dwie wielkie nazwy. Czujesz się legendą polskiego rocka?

Przestałem już protestować jak mnie tak ktoś nazywa. Zrobiłem wiele ważnych rzeczy dla fanów muzyki rockowej, więc widocznie tak jestem postrzegany. Hey, pierwsza solowa płyta Kaśki Nosowskiej, Indios Bravos. Można się oczywiście spierać czy faktycznie te rzeczy wniosły coś do historii polskiego rocka, czy Indios Bravos wniosło coś nowego do nurtu reggae, ale chyba najlepiej weryfikuje to frekwencja na koncertach. Gramy z powodzeniem, choć od czystego reggae już odeszliśmy jakiś czas temu.

Gracie to, co lubicie, na przekór modom, dyktaturze rozgłośni radiowych i wielkich wytwórni. W tym chyba siła.

Indios Bravos jest zespołem bardzo swoistym, grającym po swojemu co w dzisiejszych czasach nie jestem atutem, jest wręcz postrzegane jako wada. Bardzo to przeżywam. Nasze zapatrzenie na Zachód jest tak silne, że jeśli kapela nie przypomina czegoś co jest na Zachodzie, nie wpisuje się w „szlachetne wzorce” płynące z zagranicy, jest niewartościowe. W związku z tym, że Indios Bravos gra jak chce, nie ma nas w mediach. Za to mamy wierną i ogromnie entuzjastyczną publiczność.

Co się wydarzyło pomiędzy Twoim odejściem z Hey, a pokazaniem światu Indios Bravos?

Indios Bravos stworzyłem jeszcze w czasach Hey’a. Pierwsza płyta wyszła w maju 1999 roku, a w lipcu tego samego roku odszedłem z Hey. Odszedłem, wyjechałem z zamiarem rzucenia muzyki. Mieszkałem przez pewien czas w Paryżu, podróżowałem po świecie. Wtedy dotarło do mnie, że nie mogę jednak żyć bez muzyki. Nie jestem muzykiem z wyboru, jestem z konieczności, to mój priorytet. I po dwóch latach przerwy wróciłem. I zacząłem montować skład, ale tylko z ludźmi, z którymi chcę pracować, z którymi mam podobny klimat. Sukces przyszedł szybko. Okazało się, że trafiliśmy idealnie w moment.

 A jaki będzie solowy Piotr Banach?

„Banachowy” (śmiech). Całą płytę nagrywam sam. To będzie wypadkowa wszystkiego, co do tej pory zrobiłem.

Wracając do początku rozmowy. Gdyby znalazł się ktoś, kto miałby wszystkie asy w rękawie i zaproponowałby, choć na jeden wieczór, reaktywację Hey w jego pierwotnym składzie albo chociaż w tym podstawowym, czyli Nosowska - Banach, to mogłoby się to wydarzyć?

Jasne, przecież sam planuję coś takiego. Myślę, że w końcu się przełamię, zadzwonię do niej, napiszę. Mój pomysł nie opiera się wyłącznie na wspólnym nagraniu nowej piosenki. Myślę, by na tych urodzinowych koncertach zagrać przekrojowe kawałki, coś z Dum Duma, coś z Kolaborantów, Ludzi Miłych, Indios Bravos, ale przede wszystkim stare numery Hey’a. Miałem w tej sprawie zadzwonić do niej dziś, miałem zadzwonić wczoraj. Spróbuję zadzwonić jutro. (uśmiech)

Powodzenia.

 

Dziękuję za rozmowę

 

stylizacja: Maja Holcman-Lasota

zdjęcia: Tatiana Katarzyna Pancewicz